Idziemy z babcią do lasu, tam,
gdzie rosną poziomki. Jest
zmierzch. Ciemność o konsystencji gęstego budyniu
wchodzi nam pod języki i zakleja oczy. Patrz, mówi babcia,
pokazując palcem, tu stoi sosna. Niby
zwykłe drzewo, a jednak, pomyślałbyś?,
właśnie na tym drzewie
powiesił się przed laty stary Korzeniowski, pijak
jakich mało. Z głową miał coś nie tego,
bo nie raz i nie dwa biegał po wsi w nocy, krzycząc,
że go ścigają diabły; wziął
sznurek od snopowiązałki, przerzucił przez gałąź
i tak go potem jacyś znaleźli, jak dyndał.
Podobno do dzisiaj, jeśli wytężyć wzrok,
można pod tą sosną
dojrzeć jego szaleństwo.
Przez dwie godziny nie miałem prądu.
Tak po prostu: nad ranem była burza
i ktoś mi go wtedy, nie pytając, zabrał.
Najpierw wyszedłem z siebie. Potem udawałem,
że mam to gdzieś. Potem nie wiedziałem,
co ze sobą zrobić. Potem nauczyłem się zaparzać kawę
na świeczkach o zapachu lawendowym.
Wreszcie, kiedy już wszystko
wróciło do normy, pomyślałem o ludziach,
którzy prąd mają tylko
przez dwie godziny dziennie.
Był u nas pies, lecz zniknął. Szukaliśmy go wszędzie
i nigdzie go nie było. Im dłużej szukaliśmy, tym
nie było go bardziej, nigdzie,
nigdy. Był u nas pies, lecz umarł. Pochowaliśmy go w dole
wykopanym uprzednio
pod fundamenty domu. Teraz cały ten dom
stoi psem, teraz cały ten pies
naraz jest i nie jest. Teraz między czterema wyrosłymi na nim
ścianami z suporeksu
co jakiś czas wśród nocnej, nieprzespanej ciszy
rozlega się pieskowe skomlenie, jego
pusty płacz o nas.