I
Pewien Walijczyk, robotnik z fabryki spadochronów, Mefistofeles
snookera, który wieki temu przyleciał do Polski rozpracować
tutejszych mistrzów, krzyknął mi prosto do ucha: „Ciesz się życiem!”
Jego przyjaciel, pół-Egipcjanin, po sześciu piwach przyznaje pierwszeństwo
arabskiej połowie swojej krwi. „Jestem kłamcą, kłamcą” – powtarza.
Trzeci z pijanych Wyspiarzy oparty o szafę grającą szukał piosenek
do tańca. „Avalon” Bryana Ferry’ego zignorował, „pedalskie” Depeche Mode
wygwizdano znad pustych kufli. Dopiero „Words don’t come easy”
F. R. Davida wypchnęło nas na parkiet.
F. R. David ma rację.
Słowa nie przychodzą łatwo.
II
W sklepie z używanymi ubraniami z Zachodu znalazłem popielniczkę
ozdobioną portretem książęcej pary. Uśmiechnięci Diana i Karol
czekali na niedopałki, połamane zapałki i popiół.
Pomiędzy zlewem a lodówką, w salonie, obok łóżka, w warsztacie
samochodowym, na parapecie okna wpatrzonego w sine morze
ktoś palił tak, jak się uprawia miłość. By się uspokoić lub skoncentrować,
przeprosić, głębiej zasnąć lub szybciej obudzić.
Poprzedni właściciel popielniczki wysłał ją w daleką podróż,
chociaż sam być może przepłynął już kanał szerszy niż La Manche.
Dziękuję Ci. Nie wiem, czy wiesz, ale Diana nie żyje, a ja doczekałem
ślubów jej dzieci i narodzin wnucząt. To wszystko.
Słowa nie przychodzą łatwo.
Wyszedłem z krzaków nad brzegiem rzeki. „Po tamtej stronie żerują karpie” – usłyszałem,
a kobiecy głos dodał: „Gdy pluję, one myślą, że się je karmi. Głupie”. To było moje rodzinne miasto. Rozmyty w słońcu park miejski, karmelowa barwa budynku Towarzystwa Wioślarskiego. Było ciepło. Miałem na sobie garnitur. Mężczyźni spuszczali kajaki na wodę
i mącili zielony nurt. Chciałem popływać, ale to potem.
Próbowałem dobrać się do Prousta i stąd pewnie te zastawione w cieniu lip stoły, rozlana herbata i okruchy ciastek na obrusie. Swędziało. Brokat na policzku.
Wstali, żeby mnie powitać. Odeta, Swann, pan Vinteuil… Nikt nie musiał mnie przedstawiać. Wszyscy znali mnie lepiej, niż ja znałem ich. I chociaż to ja o nich czytałem co wieczór, tak od miesiąca, przed zaśnięciem, to jednak właśnie oni czytali mi w myślach. Czystych i dobrych. Bez wyjątku życzliwych.
Zachowali o mnie dobre wspomnienia. Wyjechał i roztrwonił swoją część majątku.
Zginął i odnalazł się.
Graliśmy, by zabić nudę wykładów z baroku. Ostatni rząd, szachownica
za podręcznikami. Pod nami setka notujących dłoni, cały rocznik żłobiony
ziemiańskim i metafizycznym nurtem poezji.
Graliśmy nieuważnie, licząc na błąd przeciwnika, na owoce strategii
przypadku, które przeważnie trwoniliśmy w następnych posunięciach.
Nie było tryumfu w zwycięstwach ani goryczy w porażkach.
Był śmiech Naukowego Koła Polonistów, gdy w kolejce do automatu z kawą
wstydliwie dzwoniły pierwsze Siemensy i Motorole. Pierwsze porno
w kafejkach internetowych, gdzie po raz ostatni bojaźń i drżenie
na widok obcych genitaliów, białych, czarnych, w skurczach, na żywo,
bo to chyba było prawdziwe życie. Udokumentowane, pełne odsyłaczy,
katalogów, podkatalogów i indeksów.
Dziś wszystkie piony już poświęcono. Król i królowa stoją
na dopalających się polach naftowych.
Na początku lat 90. mój kolega, kolekcjoner pisma „II Wojna Światowa”,
tak opowiadał o gwieździe Kriegsmarine, pancerniku Bismarcku:
„Widzisz technikum samochodowe? Dodaj budynki warsztatów,
tamten sklep i to będzie mniej więcej to. Dziesięciu marynarzy
na każdy metr długości kadłuba. Wyobraź sobie”.
Okręt cumuje między parkiem miejskim a targowiskiem.
Marynarze gotowi, by ostrzelać ignorujące ich miasto,
radiotelegrafista czeka na rozkazy od milczącego dowództwa floty.
Po tygodniu kurczące się zapasy zmuszają załogę do zejścia na ląd.
Niemcy zapuszczają się w ciasne fiordy ulic i trafiają na targowisko,
gdzie sprzedają lornetki, dalmierze, kompasy.
„Wie viel?” – pytamy ich, zdając sobie sprawę z przewagi,
jaką daje posiadanie legalnych w tym kraju środków płatniczych.
Niemcy przepłacają, ale wracają na pokład jabłkami, mąką i mlekiem.
I dopiero wtedy będziemy mogli z czystym sumieniem powiedzieć,
że wygraliśmy tę wojnę…
Ten wiersz nigdy nie był drukowany w „New Yorkerze”, możecie sobie sprawdzić.
Ten wiersz nie pochodzi ani z Południa, ani z Północy, nie wywieziono go
na Wschód, ani nie wyemigrował na Zachód. To jest wiersz z centrum
kultury, laureat konkursu jednego wiersza.
Nie otworzy mi niczyich drzwi, żadna fundacja nie przyzna mi stypendium.
Aktorzy nie będą go recytować na stacjach metra europejskich stolic kultury.
Ten wiersz jest konwencjonalny jak broń małych państw bojących się
hybrydowej wojny z sąsiednim imperium.
Kelner, który obsługiwał nas w restauracji rybnej, nie wie,
że myślę o nim teraz, prawie trzydzieści lat po złożeniu zamówienia.
Czekamy z ojcem na te dwie porcje halibuta, szklanki wrzątku
i cejlońską herbatę.
Chciałem napisać wiersz o równowadze, w jakiej świat utrzymywali kelnerzy,
niosąc wszystko jedną ręką, balansując pomiędzy pustymi stolikami.
Moi ulubieni poeci machali siekierami, harowali w gułagach lub remontowali
domy obcych ludzi, ja jednak obiecałem sobie nigdy nie pracować fizycznie,
w czym kibicuje mi ojciec, który przyśnił mi się na kilka godzin przed spotkaniem
z brygadzistą i mnie wyśmiał.
Spisane będą czyny i rozmowy. Tak, oczywiście…
Na przykład mój nieudany debiut
na czacie dla dwudziestoletnich nowojorczyków.
Łamiąc strefy czasowe i dobre obyczaje, wpraszam się,
narzucam i obrażam, gdy mnie ignorują.
Wychodzę, zawieszając wściekłe pytanie:
TOM: ARE YOU AFRAID OF ME?! I’M FROM POLAND!!!
Kolejne kwestie pożarły mój żar.
Ta iskra, która miała wyjść z Polski,
ulatywała wyżej i wyżej, aż w końcu zniknęła
w zarchiwizowanym punkcie historii,
do którego nikt nigdy nie wróci.