Od tłumaczy
Martín Tonalmeyotl bardzo angażuje się w popularyzację poezji napisanej w rdzennych językach Meksyku. W ramach tej działalności zredagował kilka antologii, w tym Flor de siete pétalos [Kwiat o siedmiu płatkach: siedem poetek meksykańskich siedmiu języków] (2019). Koordynuje serię Xochitlájtoli (Mowa kwiatowa) przy piśmie „Círculo de Poesía”, której ambicją jest zapoznanie czytelników z różnymi językami Meksyku (a jest ich 68, plus hiszpański).
Językiem náhuatl posługuje się ponad półtora miliona ludzi, jednak literatura ludu Nahua ma status marginalny, jest mało znana i mało uznana także w samym Meksyku. Dla Tonalmeyotla poezja to przede wszystkim sposób na potępienie przemocy: „Mówić i pisać to znaczy poświęcić jakąś część życia w obronie kultury, myśli i języka ludzi, którzy żyją w społecznościach zniewolonych przez narkoprzemoc, w obronie kobiet, walczących dzień po dniu o ludzką godność. To znaczy przeciwstawiać się romantyzowaniu i folklorystycznym przedstawieniom rdzennych ludów, to znaczy mówić o naturze, o zwierzętach i roślinach, które dzień po dniu mordujemy ograbiając ich habitaty”. Poezja jest także sposobem na uwidocznienie języka, na przywrócenie jego właściwej nazwy (nie istnieje przecież nic takiego jak język „indiański” ani kultura „indiańska”). Tonalmeyotl pisze: „Jesteśmy tymi, o których zapomniano. / Tymi, których nie widzi się, kiedy przechodzą, / I których nie słychać, kiedy mówią w swoim języku” (Niewidzialni, Ritual de los olvidados). Pisze w nahuatl, a następnie sam tłumaczy swoje wiersze na hiszpański. Prezentowane utwory przełożyliśmy z wersji hiszpańskich, konsultując się z Autorem.
Gerardo Beltrán i Julia Fiedorczuk
Mówią, że język Nahuatl
ma uciętą głowę
spętane nogi
zabandażowane oczy.
Ja, człowiek z Atzacoaloya,
dowiodę, że jest inaczej,
ma głowę
zwinne stopy
i niedościgniony wzrok.
Jestem pewien,
że wędruje
z ramionami na wolności, z duszą
pulsującą w rytmie serca dębowego lasu.
Ojciec mi mówi, że mam język z drzewa
raz twardy i świeży, zaraz
zwiędnięty i suchy, jakby w oczekiwaniu, że skończą się
przekleństwa w niebie, żeby macica wiosny
zwilgotniała pobudzając kiełkowanie ziaren czystych ludzi
Nie tych, którzy rządzą w miasteczkach siejąc tam pogardę
nie tych, którzy gniją z każdej strony od zjedzonych gówien
nie tych, którzy wstydzą się własnych matek
kpiąc z ich oczu, ich twarzy, ich stwardniałych stóp
Nie tych, którzy motocyklami krążą po ulicach
z żelastwem wetkniętym pod tyłki
nie tych, którzy bredzą jak pijani
a kiedy słowo staje naprzeciwko nich
tchórzliwie uciekają od swojej mowy
i mówię ojcu, że nie chcę być drzewem
bo kiedy tylko drzewo dojrzeje,
kiedy zakwitnie na czerwono, fioletowo, żółto
kiedy wyda owoce istnienia
przyjdą łowcy z zębami rekinów
obetną stopy i ramiona, zieleń jego barw
Mówię ojcu, że to nie jest fair i że lepiej
być ziemią, w ten sposób
im bardziej gniję
tym lepiej dla nasion jutra
Muszę opisać mój poćwiartowany świat
Wyrazić podłość życia w tym miasteczku
Nakarmić lęki strzępami nadziei
Wzgardzić ulicami, na których kiedyś strzelałem gole do bramek z kamieni
Dziś zastąpionych podziurawionymi ludźmi
I muszę zmilczeć jak milczą kamienie
Zamrozić tyle światów
Gdzie moje szczęście gnije