Rozglądałem się wokół, bo nie miałem najmniejszej ochoty pisać, nie miałem najmniejszej ochoty czytać, nie miałem też najmniejszej ochoty myśleć. Nie było nikogo. To dziwne, myślałem, nie ma tu nikogo. Jestem zupełnie sam w parku Querini, na ławeczce z cedru, naprzeciwko szklarni, które niszczeją kawałek po kawałku, za kościołem Araceli, obok cisu. Nie ma nikogo, kto przechadzałby się przez park, nikogo na ławkach i nawet nikt tędy nie biega – chociaż, myślałem, widziałem ze szpitalnego okna kogoś, kto tędy biegł i wydawało mi się, że ktoś inny korzystał też z siłowni na wolnym powietrzu, a ktoś jeszcze inny siedział na ławce. Ale teraz nie ma tu nikogo, myślałem, jestem sam. Nagle przestraszyłem się, że zostałem całkiem sam, że jestem ostatnim człowiekiem na ziemi: zupełnie sam. Bałem się szklarni przede mną, bałem się kościoła Araceli i jeszcze bardziej bałem się cedru, pod którym siedziałem i którego pień ze wszystkich stron obrośnięty był mchem. Muszę natychmiast stąd iść, myślałem, natychmiast, niezwłocznie, już teraz: natychmiast. Wstałem i ruszyłem biegiem w stronę wyjścia. Muszę stąd wyjść, myślałem, biegnąc, muszę natychmiast wyjść z tego parku, muszę oddalić się od cedru i od szklarni, i od kościoła Araceli, i od cisu, przede wszystkim od cisu i jego czerwonych owoców muszę się oddalić, myślałem. Biegłem z sercem w gardle i z mózgiem w gardle, bo im szybciej biegłem tym szybciej biegły moje myśli. Szybko, szybko, jak najdalej od tego parku, szybko. Ale podczas gdy ja biegłem w przód, mój mózg biegł w przeciwnym kierunku: ciało poruszało się w przestrzeni, w przód, myśli w czasie, wstecz. A im bardziej posuwałem się w przestrzeni, tym bardziej cofałem się w czasie. Widziałem siebie na cisowej ławce z moim ojcem trzymającym moją dłoń. Nie byłem wtedy sam, nie byłem sam, myślałem i biegłem do wyjścia, bo teraz byłem sam i nie mogłem znieść myśli o samotności w parku Querini, sam w tak zwanych zielonych płucach, pyłek kurzu w zielonych płucach. Czarny kurz, myślałem, biegnąc, zielone płuca. Czerń. Zieleń. Kaszel. Skurcze zielonych płuc spowodowane pyłkiem kurzu. Czarnym. Jestem czarnym pyłkiem kurzu, myślałem, biegnąc, a park zaraz kichnie. Muszę stąd wyjść, muszę wyjść, zgubić się w czerni, w szarości. I biegłem, i myślałem, biegnąc do wyjścia, że powrót po własnych śladach to najgorsza rzecz, jaką tylko można zrobić. Już powrót myślą do pewnych wydarzeń stanowi wielkie niebezpieczeństwo, ale powrót fizyczny, kroczenie po własnych śladach, może być fatalne w skutkach, to błąd, którego nigdy, ale to przenigdy nie należy popełnić. Muszę przestać przychodzić do parku Querini, myślałem, biegnąc, muszę przestać przychodzić do parku Querini i siadać na cedrowej ławce, bo cedrowa ławka jest zbyt blisko cisu, gdzie kiedyś była cisowa ławka, na której siadałem z moim ojcem. Koniec z tym, myślałem, biegnąc, koniec, koniec, już tu nigdy więcej nie przyjdę, myślałem, biegnąc, na cedrowej ławce już nigdy nie usiądę. I biegłem, bo chciałem zostawić za plecami wszystko to, co myślałem, że już miałem za plecami. Ale zdałem sobie sprawę, że biegłem ze wzrokiem zwróconym w tył. Nieważne, jak bardzo się staram, mój wzrok jest zawsze utkwiony w tył, myślałem, biegnę jak rak: do przodu, patrząc w tył, i nie jestem w stanie nic z tym zrobić. Nigdy nie wiem, dokąd idę, bo patrzę w tył, i nie wiem nawet, skąd przychodzę, bo gdy biegnę w przód, wszystko, co widzę w tyle, robi się coraz bardziej odległe, a im bardziej się oddala, tym bardziej się rozmywa w oddali, i nie wiem skąd przychodzę i dokąd idę, bo biegnę plecami naprzód. Ale muszę stąd wyjść, szybko, szybko, myślałem i biegłem. Na zewnątrz, na zewnątrz, muszę stąd wyjść na zewnątrz, myślałem, nieważne gdzie, byle stąd wyjść. Daleko od parku, daleko od przeszłości. Ach, gdybym tak tylko nie miał żadnych wspomnień, myślałem, biegnąc, gdybym tak nie miał przeszłości, ale jestem pełen wspomnień; i przeszłość, wcześniej czy później, powraca. Odchodzi, wydaje się, że odeszła na zawsze, i potem, w najmniej oczekiwanym momencie, pod postacią, której nikt by się nie spodziewał, w sposób najmniej oczekiwany, powraca. Ale przeszłość, która powraca, myślałem, to przeszłość, która tak naprawdę nigdy nie odeszła. I jakżeby cokolwiek mogło odejść, myślałem wciąż, skoro noszę to wszystko w środku, szczelnie zamknięte, hermetycznie, pod próżnią, zaplombowane, pod ciśnieniem, na stercie, w rzędach, wspomnienia, rząd za rzędem, jedno po drugim, połączone, skute łańcuchem, sklejone, zszyte, nałożone jedno na drugie, zestawione obok siebie, upchane, wepchane, poukładane i w nieładzie, wszystkie, całe i w kawałkach, wszystkie we mnie, w środku? Wszystko to, co widziałem, wszystko to, co czułem, wszystko to, czego doświadczyłem, wszystkie osoby, które poznałem, a może nawet pokochałem, wszystkie prace, które wykonałem i rzeczy, których nauczyłem się w szkole, wszystko, o czym – byłem przekonany– już zapomniałem, ale niestety nic nie ginie. Moja głowa jest zbyt wielka dla mnie, myślałem, biegnąc, to głowa, którą zawsze trudno mi było nosić z wdziękiem. Od dziecka, myślałem, jeśli wierzyć mamie, upadałem na głowę i wciąż się w nią uderzałem. Za duża, za ciężka nawet teraz, a co dopiero dla dziecka. Konstrukcja mojej czaszki jest wyjątkowa, czaszka ma podłużną formę, w której tylna część rozciąga się nieproporcjonalnie do całej reszty, przemieszczając cały mój środek ciężkości do tyłu – od dziecka, upadałem zawsze z powodu tego niefortunnego balastu mózgowego, który moja mama nazywała zawsze „dobudówką”, mając przez to na myśli, jak sądzę, część głowy, bez której z łatwością mógłbym się obejść, na tyle, że mógłbym ją komuś wynająć. Przez całe życie, myślałem, biegnąc, miałem problem żeby się uporać z tą zbyt wielką głową przeciążoną do tyłu, powodem nieustannych upadków, a po nich wciąż kolejnych upadków, zawsze w tył. Naturalnie, wraz z biegiem lat udoskonaliłem specjalną technikę i zostałem mistrzem w sztuce noszenia mojej zbyt wielkiej i zbyt ciężkiej, i zbyt przeciążonej głowy, do tego stopnia, że prawie nikt nie zdaje sobie sprawy z trudu, z jakim utrzymuję równowagę. To już, myślałem, zwalniając bieg, jestem na zewnątrz. Przeszedłem przez ulicę i oparłem się o drzewo, żeby odzyskać oddech. Teraz już chodzę z tą głową na karku jak gdyby nigdy nic, a nawet biegam, ale nie było to łatwe. Gdybym zamienił się głową z kimkolwiek innym, osoba, która nagle znalazłaby się z moją głową na karku, runęłaby na ziemięi już by się nie podniosła, a nawet gdyby się podniosła, znowu natychmiast by upadła. Ileż to razy upadłem, by później podnieść się i od raz upaść, myślałem oparty o drzewo przed głównym wejściem do parku. Upadłem nieskończenie wiele razy, ale zawsze się podnosiłem, dopóki nie nauczyłem się utrzymywać równowagi i w miejscu, i w ruchu, z tym niewiarygodnym ciężarem, którym jest moja głowa, głowa, która – wydawałoby się – jest zupełnie taka sama, jak wszystkie inne, i rzeczywiście jest taka sama, jak wszystkie inne, ale która jednocześnie jest inna niż wszystkie inne, bo to moja głowa, tak ciężka, że tylko ja jestem w stanie nieść ją z wdziękiem. Pozornym. To wdzięk tylko pozorny, myślałem, w rzeczywistości to wdzięk wypracowany, owoc wielu lat doświadczenia, który kosztował mnie niezliczoną ilość upadków, a przecież z każdego upadku należy się podnieść, a wstawanie to wysiłek, nadludzki wysiłek, ale jak się człowiek nie podniesie, jak nie spróbuje jeszcze raz i potem kolejny, bez niczyjej pomocy, a nawet: odmawiając czyjejkolwiek pomocy, całkiem sam, licząc wyłącznie na siebie, do niczego nie dojdzie. Tylko tak, licząc wyłącznie na samego siebie i na nikogo innego, tak, jak powinno się robić zawsze, ale nie zawsze jest się w stanie, udało mi się utrzymać równowagę, utrzymać – dosłownie – głowę na karku. Ale to wszystko tyczy się wyłącznie wymiaru fizycznego, przyciągania jako siły grawitacji, wymiaru materialnego całej tej sprawy. Ale moja głowa jest przeciążona do tyłu także w wymiarze, który z fizyką nie ma nic wspólnego, a jeśli nawet, to raczej z neuropsychiatrią. Całe jego wewnętrzne funkcjonowanie jest przeciążone do tyłu, to ja jestem przeciążony, wewnętrznie, do tyłu. To ja chodzę, patrząc wstecz, to ja nie jestem w stanie spojrzeć w przód, to ja wciąż myślę o tym, co mi się przydarzyło, i nie o tym, co mi się przydarza, i tym mniej o tym, co mi się przydarzy, i powinienem przestać, myślałem, oparty o drzewo, powinienem się poddać i przestać w końcu myśleć w ten sposób, przestać podążać drogą, która donikąd nie prowadzi, powinienem pisać i mieć wszystko inne i wszystkich innych gdzieś, zaczynając od samego siebie, a potem wszystkich innych; wszystkich, których poznałem i których już nie widuję, dziewczyny, które myślałem, że kochałem, które myślałem, że kochały mnie, które teraz zniknęły w nicości i których – nawet jeśli je odnajdę – już nie rozpoznam, wszystkich, którzy umarli, znikając w ten sposób z powierzchni ziemi (…), nagle pomyślałem, że realna jest tylko śmierć, tylko śmierć i pustka po śmierci. Nic poza tym, myślałem, tylko śmierć i tyle. Wszedłem na bulwar Araceli, skierowałem się w stronę mostu Pusterla i pomyślałem, idąc nim, że tylko śmierć jest rzeczywista, że nasze egzystencje definiują się i przybierają kształt tylko po naszej śmierci, że moi zmarli przyjaciele byli bardziej rzeczywiści niż ja żywy, że jestem tutaj i chodzę, myślałem, nie wiedząc dokładnie, dokąd iść, byle tylko daleko od szpitala i od parku, i w takim razie w kierunku przeciwnym do szpitala i do parku, z tymi wszystkimi cieniami dobrze zarysowanymi we mnie, a na zewnątrz ramię w ramię z tym nieprzyjaznym i niebezpiecznym, i zdeprawowanym, i deprawującym światem, w którym, zresztą, ja też uczestniczę, tak sobie mówiłem, idąc żwawo z głową w idealnej równowadze.
Despite our best efforts we were unable to contact the copyright holders of the artistic work. We are publishing the work without financial benefits. To contact the editors, please send an email to: redakcja@magazynwizje.pl