z oddali
w niedzielę chodziliśmy na spacer. szło się w górę, po prawej
był cmentarz. w marcu zawsze brakowało światła. zniszczone kwiaty i
przewrócone znicze zbierali grabarze. rozmawialiśmy tylko o szczęściu, ale
gdyby przysłuchać się naszym rozmowom, to mogłoby się wydawać,
że są o czymś innym.
psy niosły w pyskach zepsute zabawki: gumowe maskotki i piłki
wyprute z powietrza. sierść jeżyła się od mrozu albo podniecenia,
choć po latach trudno rozpoznać, co bardziej kłuło w serce.
od czasu do czasu budzę się w nocy i ciągle nie wiem:
jestem tam czy tu.
w nurt
rozmawiać z chorą można tylko o szpitalnym obiedzie.
co jadłaś, czy ci smakowało, zupa była za rzadka.
stoimy obok łóżka, piotruś się wierci.
może przynieśliśmy siatkę pomarańczy, sok z jabłek,
cukierki dla pielęgniarek. ojciec niezdarnie dotyka jej głowy.
nigdy nas tak nie dotykał, pomyślałam.
z tego dnia nie zapamiętałam drogi do domu
ani sposobu, w jaki patrzyła na podarowany wbrew zakazom lekarzy
ostatni cukierek.
zostawiła mnie wtedy w tyle. postanowiłam, że
jeżeli ją dogonię, to rozbiję jej kamieniem serce
albo się rozpłaczę.