Jestem Lawinia Lente, urodziłam się – o nie, nie ma mowy, nie z własnej, nieprzymuszonej woli. Pytam cię, ile masz na liczniku? Tak? Bujaj się. To jest mój pamiętnik, pełna prywata, więc jeśli go czytasz, to pewnie zdechłam gdzieś pod płotem, a ty grzebiesz w moich rzeczach, wścibski gnojku. Na zdrowie, udław się tymi bzdurami. Niewiele się dowiesz, głównie narzekam. Parę razy może się uśmiechniesz pod wąsem (nie oceniam, gender neutral, nie chcesz, lala, to się nie gol). Od razu, tytułem wstępu, mogę się przyznać do dwukrotnej grzybicy pochwy, jednego rzutu wrzodów, lekkiej lekomanii, alkoholizmu (w zarodku) i braku życiowego celu, jakiegokolwiek. I do szeregu brzydkich psikusów, zdrad, poligamii, a także okolicznościowego chamstwa. Są i wulgaryzmy, nie ma za to kryminału. Nie ma też mnie, więc sobie, przechodniu, poużywaj (jeśli jesteś moją Matką, to pewnie zdążyłaś się zabić ze zgryzoty, ale na wszelki wypadek – spal, nie otwieraj, zdrowiej żyć w niewiedzy). Zabraknie tu pikantnych szczegółów, gdyż jest to pamiętnik wyjątkowo chaotyczny, zapis perypetii ery pandemii i ogólnego rozkładu społeczeństwa. Nie żebym była jakoś wyjątkowo uświadomiona społecznie, guzik mnie obchodzi, co tam się dzieje za oknem, póki nie podlezą pod nie z widłami. Poczytasz sobie o izolacji, samotności i o tym, jak prosecco nie poprawia ani krążenia, ani samopoczucia, tylko podnosi ciśnienie. Wydaje mi się, że dużo tego nie ma, piszę kompulsywnie i pod wpływem. Jednakowoż rok spędzony w drewnianej brdzie nie należał do najłatwiejszych – do sklepu są dwa kilometry, a ja nie legitymuję się prawem jazdy, dostaję też bezdechu, jak mam odebrać telefon. Swoim lękom nadałam mniej lub bardziej przypadkowe numery, jest ich więcej niż dni. Cholera, raczej na siebie uważam, chociaż skrycie marzył mi się samobój. Bóg (tu wstaw imię stosownego najwyższego) wie, co tam się wydarzyło pod koniec – sama jestem ciekawa.

LUTY. PRZESIPODSTĘPNA KOŃCÓWKA

Postawiłam na izolację. W styczniu dostałam wymówienie. A może to ja odeszłam? Niech stanie na obopólnej, zgodnej rezygnacji, za porozumieniem stron, to znaczy jednej, zszokowanej strony, z drugą, co to się teraz wyprowadziła na dobre do Berlina i nie gotuje, tylko zamawia dietę pudełkową tysiąc dwieście kalorii. Instaluję się na daczy rodziców pod Limanową i ruszam z tym koksem – na własny rachunek – dwa koty i ja kontra rzeczywistość. Jeszcze mam trochę oszczędności nieprzepierdolonych na ciuchy i paletki do makijażu (których za cholerę nie umiem używać bez szkody dla swojej twarzy). Teraz, w spokoju, otoczona drewnem i pagórkami Beskidu Wyspowego, poszukam dla siebie lepszej opcji, niż ta, gdzie szefowa, moja eks, stukała mnie na swoim biurku podczas przerwy na brancz. Więc tak, nie tylko dostałam wymówienie, ale także, chcąc nie chcąc, poddana zostałam eksmisji z dotychczasowego lokum. I z życia. Zaczynam od zera, bo moje obecne referencje nie są zbyt kawaii. Może napiszę powieść? Zawsze chciałam napisać powieść. Tylko nie wiem o czym – o życiu? Jedyne, o czym umiem pisać, to ja sama, beznadziejny przypadek kobiety zahibernowanej w wieku lat czternastu i obudzonej w zeszłym tygodniu tylko po to, żeby powiedzieć: „Eww, nie podoba mi się, can we, like, delay that shit?”. Zebrałam, co miałam pod ręką, czyli głównie to, co widziałam przez łzy. Obiecałam sobie na taką okazję cyniczną maskę z kamienia, ale gile wisiały mi do pasa i byłam w totalnym proszku. Dzieci, życie to nie film Netflixa – jeśli się gdzieś mieszka, to rzeczy nie mieszczą się w lekkiej torbie z dywanika, którą zamaszystym gestem zgarniamy, nie oglądając się za siebie (uprzednio zdetonowawszy solidny ładunek czeskiego plastiku). Jeśli życie byłoby filmem, to Kołem udręki Dreyera zmontowanym z Dniem świstaka i kilkoma depresyjnymi, polskimi filmami z lat siedemdziesiątych. No i nigdy, nigdzie, za żadne pieniądze nikt nie przehandlował happy endu, nawet Muskowi się nie uda, każdy, chcąc nie chcąc, zmierza do piachu. Na razie unikam łazienki – tam jest lustro, lustro jest be. Do zabiegów pod szyldem SPA też mi niespieszno – golenie nóg w zimie jest dla mięczaków, a własny potek nie jest przeszkodą w dążeniu do pustelniczego życia. Matka wspominała o „nie do końca drożnym odpływie”. Co znaczy „nie do końca”? Że odpływ nie pierwszej świeżości, odpływ-jesiotr?

LĘK 33: ZACZYNANIE OD NOWA. Czegokolwiek: eseju, paczki czipsów, tygodnia. Wolę być w trakcie, kiedy umami jest już rozkręcone, a połowa już za tobą. Potencjalna środa jest stagnacją, ale poniedziałek równie potencjalnym piekłem, gdzie wszystko, jak w horrorowym loopie, zaczyna się od początku, i od początku, i od początku. I jeszcze raz. Strach przed rozpoczęciem to paraliż tkanek, kołowacenie ozora, niechęć wzbierająca jak może zimowego sadła. 

MARZEC. POCZĄTEK

Sypie, szaleńczo sypie dużymi, płaskimi płatami. Sypie kryształami skóry pocącej się na myśl o zetknięciu z ciepłotą policzka. Nie daj bóg do oka. Oka! Albo za kołnierz. Ale oko najgorsze. Bitwa na śnieżki to nie mój speed, mokro w skarpecie od gumki strony? Gorsze od biegunki. 

LĘK 12456: GRONKOWIEC W OKU – UTRATA WZROKU (jestem dumna z tego rymu). Mam soczewki – parę na parę źrenic. Kupiłam te lepsze, nie jednorazowe, tylko droższe, miesięczne. Kolorowe. Nowe, założone dopiero co. I płatek śniegu, zanieczyszczonego, z malarią, covidem, chorobą wściekłych krów i rakiem pochwy wpada mi radośnie w oculus. Nic nie czuć – z początku. Tylko wiem, że wpadło i jestem spięta, ale staram się wyluzować. Potem zapominam zdjąć na noc soczewki, bo się upijam na przykład, i zasypiam, w ubraniu, z rozmytym cierpko tuszem. Jego czarne grudki (to ten pośledniejszy, w końcu gdzieś musiałam przyoszczędzić, jeśli soczewki są prima sort), są jak wisienka na torcie galopujących w moją stronę ślepoty z paciorkowcem. Rano już nie widzę na prawe, już mgła, wysięk ropnych łez, tłusta, żółta wydzielina. I ból. A ja bez prawa jazdy, więc ślepnę i zdycham w samotności bez opcji Netflixa. Na oczy. Kurtyna, oklaski.

Śnieżyca to wymówka na nie, szklisty sopel argumentacyjny, zimnym ostrzem wymierzony w pierś niewiniątka, które przecież chce, chce bardzo, nic go tak nie cieszy jak sport i jak zdrowie. Żaden kaloryfer, żadne tam tłuste włosy w fasolowych strąkach, warujące przy zszarzałym obliczu. Świetny skecz: Pojadę, ALE. Dobry dowcip: Mogłabym, owszem, LECZ. Leczo – dawno nie było leczo, ale – trzeba by. Pokroić warzywa, których nie ma. Równanie równa się: zakupy. Zakupy, coś na ząb, na twarz, maseczka, pot na wardze. Trzeba by. Zagotować nienalaną wodę. Do sklepu. Się udać. Nie może się udać w takim razie, w wypadku tylu zmiennych może dojść jeno do kraksy. Sorry, wielkie sorry, nie zabierajmy się nawet. Ale, bo. Bo, ale. Wiadomo. Kiedyś sypało, nie sypało – bez znaczenia. Pakowanie sprzętu – skarpety, gogle i szus, sama radość, nawet jeśli niechcemisięmamo, kto by tego słuchał, brał to na poważnie. Pęd biały wskroś stoku, wywrotka, wstań, śmiech, zarumienienie. Byle dotrzeć do kuchni. Tip-topami, pięta przed palce, pięta przed palce, pięta przed palce, palce przed – pomyłka, jeszcze raz. Schody, kto lakieruje drewno schodów, trzeba zboczeńca do takich zabiegów. Kot pod nogami, nie dam się. Wspominam z rozrzewnieniem ferie na nartach, to były czasy. Zaciskam szlafrok na pęczniejącym brzuchu – ciąża spożywcza. Został ryż, mleko kokosowe i przeterminowany budyń w proszku. Co może się zepsuć w instancie? Moim zdaniem, zdaniem najwyższej instancji – nic. Siedzę tutaj już od wtorku, mój szczypiorku – wtorku zeszłego miesiąca. Podjęłam wiążącą decyzję o ablucji – odpływ kaszlnął, zakrztusił się i bełtnął kłakiem. Kłak jakiś obcy, gęsty, jakby żywy, koloru zielonkawego. Nie wnikam, może brda pierwotnie należała do jakiejś Ani (nie Anny), w jej zielonym okresie.

MARZEC. PIERWSZY DZIEŃ WIOSNY

Wiosna, wiosna, wiosna ach to ty – może przestaniesz bułkę przez bibułkę i łaskawie dopuścisz byty polarne do swoich wdzięków? Nie? To nie. Pieprz się, ruda lambadziaro z reklamy Hortexu; zamiast patrzeć na kruche pąki, których nie ma, dodam sobie jeszcze kruszonego lodu – gin z tonikiem krzepi jak cukier, słowo harcerza. Instalacji hydraulicznej odjechał peron i wybiły nie tylko kudły, ale też rdzawa piana. Wygrzebałam z szuflady parę żółtych, gumowych rękawic i zanurkowałam po łokieć w wąskiej rurze odpływu prysznica. Wyjęłam dziesięć skłębionych pęków włosów różnych kolorów i faktur – co najmniej jakby wszyscy modele United Colors of Benetton myli się tutaj regularnie przez ostatnie cztery lata. Wlałam butelkę kreta, butelkę wybielacza i coś jeszcze bez etykiety (ocet?) – i czekam. 

LĘK NR 3: Ten stoi wysoko w hierarchii, to lęk pierwotny jednokomórkowy – tak zwane pomylone okna wiadomości. Piszę do Matki. Tym razem – wyjątkowo – nie jest to kolejna dramatyczna wiadomość z cyklu: depresja, brak leków, ból brzuszka, koklusz, strzykanie w uchu, tylko real shit. Piszę szybko, pewna pewnością niepewną, do kogo piszę. Jednym słowem – piszę bez zastanowienia, co mi synaps na białko przyniesie. Obrabiam komuś kuper, komuś, kto jest dla mnie ważny, bo okno naszej wspólnej konwersacji leżakuje tuż obok okna odwiecznie otwartego sprzężenia zwrotnego z Matką. Mdły, zielony dymek pęka w szwach od inwektyw, wymyślnych i wklepanych naprędce w ukruszony ekran. Click – send. I natychmiast widzę dwa wesołe, niebieskie ptaszki potwierdzenia – czyjś palec otworzył skarbiec, oko utuczyło się czytankiem. Nagle czuję śliskość dłoni, tak od wewnątrz. O co mi właściwie chodziło, czemu chochlicza natura podkusiła do wywleczenia czyjegoś sekretu, ujawnienia wstydliwego zdjęcia, opisania rozmiaru i wagi jednego z nie moich członków (rodziny, oczywista)? I czemu, na boga, Matce? Wstydu nie macie, towarzyszko Lente. Przeczytała, no już trudno, zostanie między nami. Przeczytała, ALE nie odpowiada na nagłą rewelację. Za mało dowcipnie opisana? Zbyt jaskrawa? Już wie i ziewa? Umarła, na pewno nie żyje (patrz: LĘK NR 1). Zimny dreszcz od tyłka po szyję, jak mokra lina owinięta wokół kręgosłupa. Stało, się stało, się. Droga memu sercu Towarzyszka F. została właśnie poinformowana o tym, że się biedna puszcza, bo chce dziecka, ale nikt jej nie chce za bardzo na dłużej, bo okrutnie jojczy i truje, jakby sproszkowana marszruta krążyła jej we krwi. A w dodatku kurwiszonek z niej niezgorszy. „Kurwiszonek” brzmi niemalże pieszczotnie. Mogłam nie dodawać tego „kurwiszonka”. To nie tak, że Towarzyszka F. jest nie-spoko. Jest bardziej spoko niż ja, kształt spod koca ważący w myślach każdy ruch tak długo, że do ruchu nie dochodzi, serek smarowany wiejski extra light nie zostaje kupiony, pozycja horyzontalna się nie zmienia – pas, walkower, rozchodzimy się do domów, proszę przestać gwizdać. I widzę ten trzykropny dymek, pulsującego potworka, nabrzmiały wrzód dżumy wiadomości zwrotnej, i widzę wołowe, caps lockiem wytłuszczone imię odbiorcy, który nie wypluł mnie z macicy trzydzieści wiosen temu, tylko jest sobie nieświadomą mojej mizerii moralnej, boguduchawinną znajomą, co mi czasem odpali czternaście domowych pierogów i wyprowadzi Lente-Dzikuskę na spacer po parku. Już nie odpali. Już nie park. Co ja zrobiłam? Czemu? Przewinąć czas jak taśmę, heksagonicznym żółtym ołówkiem, o sekundę. Czas oczekiwania na korespondencję powoduje u mnie wylew krwi do mózgu i trwałą afazję – staję się warzywem i umieram z głodu, bo nie wyjdę na świat jako staropanieńska sucz plotkująca z Matką. W końcu odczytuję sms-a i umieram poparzona od podszewki wstydem jak ługiem. Kurtyna. Oklaski.

KWIECIEŃ. PONIEDZIAŁEK – JAKBY TO MIAŁO JAKIEŚ ZNACZENIE

Obudziłam się i wstałam – dawajcie Virtuti Militari. Kobiety wyszły na ulice, a ja wyszłam ze skarpet nocnych i kilkoma płynnymi ruchami wślizgnęłam się w dzienne. Jak na mnie – całkiem glamour. W łóżku znalazłam gruby frędzel włosia; nie przypomina sierści ani Marilyn, ani Masona. Jeśli nocą zakrada się do mnie długowłosy wampir – zapraszam na kolację przy świecach, nie trzeba się tak skradać. Niczym duch spływam schodami w dół przy wtórze kocich zawodzeń. Chcą żreć, a ja chcę kawy. Łachy futra mają pierwszeństwo, więc tylko wzdycham do usmolonej kawiarki i szukam saszetek ze zdjęciem kociej głowy. Gdybym była tu Niesama, to Jakiśktoś rozkosznie krzątałby się od blatu po zdezelowaną kuchenkę gazową i świergotał o nieziemskim aromacie arabiki. Wait, tak, oglądałam taki film. Nie, nie film, to była reklama – kawy. Staczam się, intelektualnie, czuję każdą komórkę, usychającą z braku laku – każda z nich jest mną zawiedziona. 

LĘK NR 9 (pun intended): Znajduję ciało kota. Na środku kuchni, kuchnia koniecznie w kaflach w odcieniu norweskie fiordy. Ogólnie całe pomieszczenie skąpane jest w złowieszczym świetle zimnej, energooszczędnej świetlówki. Tutaj, w górach, kot pewnie leżałby pod kuwetą, albo na wycieraczce – w grę wchodzi jeszcze wykładzina. Mało tu miejsca, od razu mniej dramatu. Kot się nie rusza, kot zdechł. A ja z naręczem marchwi, w trenczu, padam na kolana i szlocham. Inna wersja przewiduje długą kąpiel (muszę zmodyfikować lęk pod miejsce tymczasowego pobytu – prysznic maks kwadrans, bo odpływ odpłynął i trzeba dzwonić po szambelana, a ja mam bezdech jak wybieram numer). Wychodzę owinięta ręcznikiem frotte – bawełna turecka, pudrowe fiolety albo śmietanowe biele – a kot leży bez życia, stygnie i ja nic nie mogę, tylko się załamać, wrócić do wanny i na modłę rzymską otworzyć żyły kończyn górnych (ci od żył kończyn dolnych – macham do was, jesteście bandą chorych pojebów, xoxo). 

MAJ. WTOREK KTÓRYŚTAM

Włosy z odpływu wybiły, wloką się przez kafle łazienki aż po kuchenny próg. Przekroczyły barierę dźwięku, jakim była szmata pod drzwiami, i teraz robią, co chcą, dzika karta. Nie mam siły ich zbierać, to nie dla mnie, przeskakuję przez nie jak przez plątaninę niepotrzebnych kabli. Mam jeszcze trochę afobamu i szczery zamiar zabunkrowania się z nim na piętrze. Jestem tu sama, i fajnie, tylko ten odpływ. Został mi jeszcze góra miesiąc życia z oszczędności i będę zmuszona z podkulonym ogonem wrócić do rodzinnego miasta, domu i piekła. Może się zabiję? Kto wie – stay tuned

Drzewa, trawa i tak wyczekiwana zieloność wykazują się śmiałością godną dziewicy w alkowie wiktoriańskiego burdelu – wiosna skrada się, jakby miała wstydliwy sekret, ułomność, krótszą nogę tudzież naevus pigmentosus typu myszka na pół pleców. Pod sufitem objawił się warkocz. Najpierw wypiłam setkę, a potem go dotknęłam; zadrżał, zafalował. Zbiegłam na sam dół, po drodze potykając się o kudły jak o nieliczne, acz niepokojące pnącza. Piwniczka matki nie należy do najlepiej zaopatrzonych: rodzice nie są niepijący, po prostu nie pijaczą, więc jedyne co mi zostało, prócz wódki na rany cięte skulonej w rogu zamrażalnika, to białe Cote do krewetek i dwa burgundowe nołnejmy. Odkorkowałam czerwone i – uzbrojona w butelkę, pociągając – wyszłam przed dom. Włosowe liany wyraźnie odcinały się od białego sajdingu, niewiele ich, ale istnieją. Usiadłam na mokrej trawie i gapiłam się na nie aż do dna. 

LĘK NR 27: Odhaczony. Bardzo się zakochuję, porzucam bezpieczną strefę wszystkojednyzmu, a potem koncertowo rozpierdalam to, co się wytrąciło z roztworu serdeczności, seksu i wspólnego poczucia humoru. Świadomie niszczę, ja, Kali, ostrozęba i z ozorem wywieszonym do samej ziemi. Depczę, zgniatam i wygryzam dziury w całym. Zabijając swoje demony, jednocześnie psuję to, co mogłoby je rozkurwić dobrym światłem. Logiczne, że potem depczą mnie, po krzyżu jadą mi czołgi odwetu, bo jak już ukocham, to narcystycznie – charakter bliźniaczy mojemu. Cierpię, konam, tracę, cześć, zgnij w samotności.

WCIĄŻ MAJ. KSIĘŻNICZKA ANNA SPADŁA Z KONIA

Starzeję się, moje baby hair rosną siwe. Nanu miała piękne, białe włosy, co wieczór nawijała je na solidne, kolczaste wałki, dzięki czemu sploty wyglądały naturalnie, i dopóki nie zobaczyłam jej w trakcie wieczornego rytuału, myślałam, że falowanie jest jej, jest nią, jak pachnąca skóra, niebieskość tęczówek i iście królewski attitude. Siedziała wyprostowana z rękami na podołku, na przykrytym kapą łóżku w domu opieki JUBILAT, a ja byłam znudzona i grałam w „snejka”. Tylko czekałam, aż niedzielny krasnal Makłowicz skończy kroić cebulę, żebym się mogła urwać. Naprawdę starzy ludzie są naprawdę starzy, a wyszczerzone reklamy kleju do protez nie robią potencjalnym adeptom uniwersytetu trzeciego wieku najlepszej prasy. Naprawdę starzy ludzie są powolni, a ich uwięzione dusze wyzierają, głodne dni, których już nie ma, głodne życia, głodne młodości. Trzeba przyznać, że Nanu miała w sobie pełną godności rezerwę, chłód, nie liczyła na nic, tylko czekała w białym, wykrochmalonym kołnierzyku. I się doczekała. Trzymałam urnę, paląc papierosa, jakiś bez sensu był ten pogrzeb. Nanu nie chciała kremacji – brzmi jak zabieg upiększający – ale, na Odyna, kto z żywych ma nerwy do tego rozkładu. Trumny i tak są już passe.

LĘR NR 1987: Odkupiony za bezcen od Edgara Allana P. Budzę się w zamkniętej trumnie i słyszę ostatnią grudę ziemi, uderzającą w wieko od zewnątrz. Otaczają mnie miękkość z zaduchem. Żyję, ale umarłam, zaduszę się jak kurczę w niewprawnych dłoniach czterolatka. Jakimś cudem pochowali mnie z zapalniczką (wiem, wiem, za dużo kina lat osiemdziesiątych, zero wstydu w temacie). 

CZERWIEC. BARDZO ZIELONY WTOREK

Albo jakiś nawiedzony Kąpielnik robi sobie z mojej łazienki salon piękności, albo do reszty odjęło mi rozum. Włosy zgrupowały się w warkocz. Kolor typowo-polski, lekko mysi, bardziej płowy – może jednak Wodnica? Sama nie wiem kogo bym wolała, muszę przysiąść nad tematem, jeśli, oczywiście, nie odetną mi internetu. Wtedy stryczek albo telefon zaufania (Tatuś). Ciekawe, czy włosy przewodzą prąd? Mogę też zadzwonić po raz czwarty do Matki, zapytać, co słychać i czy babcia miała na tyle przyzwoitości, żeby teleportować się za Tęczowy Most przed wakacjami. Nanu przynajmniej odeszła z umysłem nierozszarpanym psami demencji. Nie, nie wypada takich pytań, rodziców ani dzieci się nie wybiera – Adolf H. też miał mamusię, pewnie była dumna, kariera, wywiady, wizyty w zakładach pracy. Matka matki może być demonem piekielnym, ale to – jak by nie było – matka, a matkę ma się jedną, jak osiemnastkę (nie mylić z oponą), wątrobę (o tym powinnam pamiętać, wytatuować sobie najlepiej na czole) i Davida Bowiego (zestawienie eklektyczne, ale prawdziwe). Pamiętam, jak przechodziłam ospę – krosty okazały łaskę jedynie podeszwom stóp. Całe noce marzyłam o zdarciu z siebie całej skóry, o kompleksowym skórowaniu za pomocą stępionej finki ukrytej w szufladzie pod stertą matczynej bielizny. Żeby umilić mi nocne godziny i odwrócić uwagę od namiętnego rozdrapywania naskórka, dzwoniłyśmy z Matką po domach co wredniejszych kolegów ze szkolnej ławy. Drakońska pora, tuż przed świtem, ludzie odpoczywają otuleni fazą REM i śnią sny porosłe drzewami w złotówkach. I nagle pobudka, stacjonarny wyje w przedpokoju. „Halo, kondolencje. Wspaniałego miał pan brata. Trumna w mahoniu czy skromniej, dąb?”. Kurwom i nędzom nie było końca, ktoś straszył policją, ktoś inny płakał. Taka Matka to skarb, może jednak zadzwonię, albo chociaż wyślę zdjęcie kota z sarkastycznym opisem. BTW Masona gdzieś wywiało, pewnie drań łazi na kocie pludry. 

LĘK NR 1: Śmierć Matki. Numer jeden jest rozbudowany i ma cały alfabet podpunktów, aneksów i przypisów. Jako dziecko nie miałam wielu lęków – na własne życzenie. Moim życzeniem była odwaga. Chciałam być dzielna. Lęk jest jak kac: uciekasz przed nim, wijesz się jak piskorz, chwytasz się brzytw drzemki, butelki z wodą i pizzy, ale i tak cię dopada, ten Procentowy Żniwiarz. Nie bałam się przez lat dwadzieścia, chociaż przyznaję bez bicia – w okolicy czternastki mój firewall przeciwko powodzi strachu zaczął się sypać. Tak jak nie bałam się niczego, tak zaczęłam bać się niemalże wszystkiego, a słodka żywica OCD zakonserwowała mnie skutecznie w bursztynie wszelkich możliwych zaburzeń lękowych. Tak skutecznie i po spartańsku skrywałam strach pod płaszczem, że teraz, w tej chwili, wyżera mi wątrobę i płuca. Nie bałam się, a teraz owszem, boję – drażniące Światło Matka, otoczone kultem i miłością, stanęło w obliczu jakiegoś niewyjaśnionego, mitycznego zagrożenia. Ona – wiecznie żywa jak Lenin i ja, dzięki temu – wiecznie przy furtce córeczka. Nie chciałam nie mieć mamy, mama niech będzie zawsze, tak jak zawsze niech będzie niebo ze słońcem. Zawszość to zaciekły wróg przemijania. A przemijanie jakby wygrywa, ma lepsze staty, zbroję i mnóstwo many. Mama w nerwach, mama-wulkan, mama-wylew. Najgorszy w natrętnych potokach myśli lękowych jest wylew. Niedowład, niby życie, a jednak śmierć – także dla mnie, bo Matką mam zamiar ofiarnie opiekować się do naszej podwójnej eutanazji (daję nam zazwyczaj rok, co i tak moim zdaniem jest szczodrym gestem). Jednym z pierwszych aneksów do LĘKU NR 1 są wstrząsy anafilaktyczne. Ciekawy pomysł na zgon, coś jak powieszenie, tylko oprócz braku kontroli nad zwieraczami jest więcej opuchlizny, drgawek, a nawet gratisowej pokrzywki w gratisie. Trzy takie wstrząsy Matka ma już za sobą, w tym jeden anulowany moją skromną akcją resuscytacyjną. Wstrząs wywołany użądleniem – czysta rozkosz dla masochisty. Porą letnią odbieram telefon (tylko od Matki odbieram od razu). Ja – Toruń, Matka – powiedzmy – Strzebowiska. „Użądliła mnie pszczoła, w środku ust, dzwonię tylko, żeby się z tobą pożegnać”. Potem kilka nieartykułowanych dźwięków i elo, nara, łyżwa, bip bip. I ja dzwonię i ona nie odbiera, bo ma zamiast twarzy mięsistą chałkę koszerną. Widzę tę pszczołę. Skromnie, pszczołę, nie szerszenia, szerszeń byłby zbyt oczywisty, lęk stałby się karykaturą samego siebie. Nawet osa byłaby groźniejszym przeciwnikiem – picz nosi na żądle tablicę Mendelejewa. Nie, pszczoła. Pszczoły są dobre, robią miodek, latają sobie; dbajmy o pszczoły, każdy latający bzyk jest na wagę złota. Pszczółka zabiła mi mamusię. Postanowiła przysiąść akurat na tej jagódce, która wylądowała w przełyku. I ona nie odbiera, Matka z osą w krtani, a ja tylko czuję taki skurcz w karku, i już mnie nie ma środku. I krzyczę, dużo i głośno, co pewnie brzmi kuriozalnie – mam głos jak pisklę. 

CZERWIEC. NOC

Żaden ze mnie achał-tekiński – po grudzie, nie po maśle, od zawsze w poprzek i jakoś koślawo. Czy ktoś jeszcze pamięta szlaczki? Kolorowe, precyzyjne, powtarzalne. Pierwsza klasa. Zawsze był inicjacyjny zapał: nowy rok, nowy zeszyt, nowy przedmiot, podekscytowanie zaraz mnie rozerwie. Jeden szlaczek, drugi, trzeci. Poziom pary spada, kredka się łamie. Jedno potknięcie i szczypta złości formują szereg niechlujnych wężyków szpecących każdy kolejny temat lekcji. Do dzisiaj pogardzam kolorowankami. I pieprzonymi mandalami. Kogo to uspokaja, seryjnych morderców? Albo japońskie ogrody z okręgiem i parą grabi – co za baran to wymyślił, chyba tylko taki po podwójnej atomówce. Warkocz oplata większość mebli, powtykałam w niego kwiaty. Zdobyłam się też na wycieczkę na dół. Nieśmiało marzyłam o kanapce, ale rozmrożona lodówka lśni od włosów. Trudno, będzie dieta. Warkocz sam wysupłał mi siebie kilka poziomek, przejrzałe bo przejrzałe, ale gest doceniam. Co mnie niepokoi, to to, że sięgnął w głąb ogrodu. Penetruje, supła się wokół pni, skurwysyn jest ciekawski. Może powinnam do lękowych korowodów dorzucić włosy? Do rozważenia.

LĘK NR 22099: Permanentny bad timing wypowiedzi. Lęk pomniejszy, jak niższe demony piekła. Mówię coś, co w głowie jest lśniące i ostre, a wydobywa się cichy skrzek – i to w nieodpowiedniej chwili. Moje słowa zderzają się jak hadrony ze słowami kogoś, kto być może nie ma nic ciekawego do zakomunikowania, ale czyj głos jest donośny, przyjemnie schrypnięty i nieskrępowany społecznym nieprzystosowaniem. Moje słowa giną albo trafiają na grunt niepodatny, spóźnione albo i nie – zbyt wcześnie wyklute, by przeżyć godnie swoje pięć sekund. Kulopłotne zdania wystrzeliwały w szkole podczas odpowiedzi za długo duszonych pod językiem. Ktoś głośniej powtórzy twój fenomenalny żart i zbiera plony szczodrego śmiechu ku uciesze gawiedzi? Witaj, współcreepie, and let me be your guide

LIPIEC. ŚWIT

Obudziło mnie łaskotanie. Ostatnie miesiące nie obfitowały w czułości – raz wzruszyłam się na Królu Lwie, tym starym, nie nowej, żałosnej wersji CGI, i raz jeszcze, jak mój wibrator łechtaczkowy tak się rozkręcił, że dotknął odłamka id. Warkocz też się rozkręcił i teraz, jak się patrzy pod litościwym kątem, przypomina czasem płaską, falującą postać, która ciągle się i we wszystkie strony rozrasta się i rozgałęzia. Reasumując – kudły przestały mi przeszkadzać, nawet mnie uspokajają. Są wszędzie: w jedzeniu, w oknach, niczym zwiewna zasłona, w zawiasach. Wplotły się nawet w bieżnik i we wzór chodnika w przedpokoju. Nocami wydaje mi się, że są też we mnie, skręcają się na moim łonie, przedramionach i policzkach, ale może to tylko sny. Muszą być znacznie mocniejsze, niż się wydaje, formują liny lśniące jak stal. Nie dalej jak wczoraj znalazłam wiązkę pasemek w zamkniętej puszce kociego jedzenia. A wyglądają tak miękko i łamliwie, jak kłosy. Mogę być nieuważna, ale chyba mamy do czynienia z jakimś specyficznym przenikaniem. Najzabawniejsze było, jak znalazłam mały kołtun w ostatnim, niezaśmierdłym jajku – a nie zauważyłam żadnych skaz na skorupce.

LĘK NR 67: Jajo na głowie. Mężczyźni wolą blondynki i blondynki. Prawdy, bujdy, who cares anyway. Ja też wolę blondynki, a uściślając – blondy chłodne na swoim skalpie, dlatego od nastoletniości zmagam się ze zmorą rozjaśnień. Po kilku eksperymentach okresu burzy i naporu postanowiłam ozłocić swoje cienkie pióra. Ale, jak to w bajkach bywa, jest jeden kruczek, rzec można – klątwa: moje przeklęte włosy odbarwiają się do koloru świeżo wyklutego kurczęcia. Wygląd nastoletniej patomatki w kolejce po zasiłek gwarantowany. Są jeszcze zasiłki, czy tylko pięćset plus? Moja orientacja w temacie jest zerowa. Nieliczne z nieskażonych myślą fryzjerek były w stanie pokonać jajecznicę kokoszącą się na moich odrostach. Gdy nie jestem blondynką – cierpię. Gdy jestem blondynką – żyję w przytłaczającym cieniu przaśnego jaja. Bycie glamour we własnych oczach bywa awykonalnym męczeństwem.

SIERPIEŃ. W SAMO POŁUDNIE

Wypełzłam na taras, chociaż włosie wydawało niezadowolone poszmery; nie lubi, jak wychodzę. Dookoła tarasu, ukryte w krzakach, zaklęte w skalniaku – późne poziomki. Na pewno mam szkorbut, ostatnia cytryna wyszła w połowie maja. Przemykam się, zrywam i wprowadzam do organizmu lekko cierpkie owocki. Sztuczny aromat poziomkowy wywołuje u mnie mdłości, jak poziomka, to tylko z krzaka. Łaskotanie, czy to źdźbła, czy włosy? Kulę się pod jarzębiną, wystawiam twarz do promieni, może mnie stąd zabiorą? Pandemia szaleje w najlepsze, hen, gdzieś tam, w świecie zewnętrznym. Ludzie umierają, duszą się, tracą bliskich. Przestałam dzwonić do Matki. Oddalam się od wszystkiego, co było mi bliskie – to rodzaj pęczniejącej ascezy. A może depresji? Jeden pies. W temacie depresji: powoli wyprztykuję się z leków, skończyły się psychotropy, ale zaczęłam podjadać pojedyncze, poskręcane włoski, które przedostały się do słoiczków. Chyba działają jak skrzyp czy inna zielarska cholera, czasem jeszcze dobieram coś, co znajdę w szufladach Matki, taka awangarda w mózgowej kuchni. 

LĘK 69: Moja eks, love of my life, przyłapuje mnie z inną in flagranti. Lęk spełniony, tak umarł mój związek. Jakim trzeba być mrukiem, żeby położyć siedem wspólnych lat na szafocie jednej, przyjemnej skądinąd dla oka, przygody? Miałam wiele argumentów przemawiających na moją korzyść, jak pół litra tequili i koncert muzyki filmowej. Ale nie, nie przebaczyła. Trzeba być sztywną rurą – dwie rozkosznie pijane laski splecione w zmiętej pościeli. Wolna miłość, otwarte związki, o zazdrości nikt nie słyszał. Była tak wstrząśnięta, że wyrzuciła biedną Agatkę na bruk w samej tylko bieliźnie. Co Agatka winna, przecież gdyby moja oprawczyni dołączyła, nikt by się nie obraził. Mnie też wyrzuciła, dzięki czemu mogę przymusowo szukać siebie i słuchać bardzo głośno muzyki o oburzająco późnych porach. Co mnie ubodło, to fakt, że zastąpiła mnie natychmiast modelem młodszym, szczuplejszym i boleśnie wstrzemięźliwym. Zawodowo też zastąpiła. Irina (tak, Ukrainka) zajmuje się robieniem paznokci oraz – surprise surprise – czuje się w copywritingu jak ryba. I łazi tylko i wyłącznie w sukienkach. Wiem, bo śledzę je obie zaciekle w mediach społecznościowych. Nawet dodałam, będąc w stanie wskazującym, kilka niewybrednych komentarzy pod ich wspólnym zdjęciem z filtrem psiej twarzy. Ludzie, szanujcie się (oczywiście wszystko z fejkowego konta, nie jestem desperatką). Przecież w tym kraju nawet nie ma opcji na związki partnerskie, c’mon!

WRZESIEŃ. ZAPŁAKANY DESZCZEM

Włosowy orgazm. Orgazm o włos? Dziwna sprawa, ekstaza jak u Podkowińskiego – z końskim ogonem. Włosomaniaczki z Youtube’a powinny ogarnąć. Leżę w puszystej pościeli, wijącej. Kosmyki są w poduszkach, poszewkach, we mnie i na mnie – czy to dzień, czy noc, trudno orzec, bo kurtyny pukli przesłaniają okna. Kici, kici, nawołuję i czuję, że coś włochatego ociera się o moje łydki mokre od potu. Miesiąc mi uciekł i nie wysyłałam CV, poczta też chyba leci warkoczami światłowodów, dotykam ich, a one odwzajemniają mizianie elektryczne. Powietrze też jest naelektryzowane, gałki oczne zaraz zapłoną mi jak żarówki energooszczędne. Jestem wyczerpana i czerpię maź dywanu durszlakiem, przez którego dziury przedostają się kudły – śliskie, lśniące. Kici, kici, chodź do mamusi, Mason. Liany florydzkie, gdzieś za elewacją bagna deszczowe, bo wilgoć czuć w ścianach. Drewno domku gnije, puchnie i pęcznieje. Przełykam ślinę ledwo ledwo, drapanie w gardle, głaskanie wewnątrzkrtaniowe.

Kici, kici, tas, taś? Marilyn? Mason? 

LĘK 50: Jestem gruba, na pewno jestem gruba. „Kobietę kończymy na pięćdziesięciu kilogramach, potem czar pryska i zamienia się w walenia”, zakomunikował mi śmiertelnie poważnym tonem pulchny kolega z podstawówki, kiedy gryzłam batona w polewie mlecznej. Lęk specyficzny – nie na tyle ostry, by wywołać zaburzenie, acz na tyle wyraźny, by zakwaszać rzeczywistość i skutecznie mnie hamować. Żrę czipsy, a potem sobie wyrzucam. Jem chałkę z szynką, po czym Insta podsuwa mi gładki tyłek jakiejś pindy w prześwitujących legginsach parającej się yogą pindy w prześwitujących legginsach. Momentalnie wpadam w przygnębienie, ale jeść nie przestaję – i tak w kółko. Obwiniam wszystko i wszystkich, tylko nie siebie. Wbijam uda w spodnie z klasy maturalnej, oblekam się w czerń, odczyniam różne żałosne machinacje, żeby ukryć przed światem ciało, żeby się schować, zakutać, odsunąć, zmniejszyć, skurczyć w oczach obcych ludzi, zwęzić. Życie na ciągłym wdechu. Chcę być wielka (not gonna happen, babydoll) i jednocześnie rozeteryzowana. Podobno w średniowieczu kobiety głodziły się, żeby spłynęło na nie błogosławieństwo boskich wizji – tylko na czczo widzisz boga. Ja bym prosiła raz dietetyczną colę i do tego, żeby ktoś mi moje wizje zabrał, bo są chujowe.

PAŹDZIERNIK. HALLOWEEN

Jeden z kotów dał drapaka. Ewidentnie. Jakaś sierść faktycznie mignęła mi w otwartym oknie. Są niby moskitiery, ale ta jedna była rozerwana. Przeczesałam okoliczne zarośla i podjazd do głównej drogi – żmudna czynność, włosy bujnie porosły ogród i malinowy chruśniak, skutecznie utrudniając poszukiwania – warto jednak wspomnieć, że jakoś oklapł i przestał się gałganić. Jestem w żałobie, ale co mogę zrobić, jeśli futrzak wybrał wolność? Energii starczyło mi na wydrukowanie trzech plakatów z nieostrym zdjęciem – rozwiesiłam je na dwóch słupach i jednym drzewie, załączając rzewną historię, obietnicę nagrody (w portfelu mam szesnaście pięćdziesiąt i dwadzieścia euro) oraz swój numer telefonu. Problem w tym, że raczej nikt się do mnie nie dodzwoni – nie uiściłam na czas stosownej kwoty rachunku telefonicznego i w słuchawce głucho. Mason pewno wróci, czemu miałby nie wrócić, to spokojna okolica. Wystawiam jedzenie i powtarzam jak mantrę, choć chyba zbyt cicho: kici, kici, kici, kici.

LĘK NR 666: Schodzę. Po ciemnych lakierowanych schodach. Pomieszczenia są oświetlone na tyle, żebym wiedziała – prowadzą w jedną stronę. To lęk z bardzo odległego snu. Ściany są wyłożone zielonym suknem, materiałem wyściełającym zwykle drogie, bilardowe stoły. Schodzę, w niebieskiej sukience z białą halką, na głowie mam czarną opaskę, na stopach czarne baletki – jestem żywą, ludzką kopią animowanej Alicji z zakurzonego, Disneyowskiego filmu. Zielone pokoje zmniejszają, się, schody przechodzą w drabiny, a ja schodzę – stopień, za stopniem, noga, za nogą, i widzę tylko swoje białe rajstopki. Czuję fakturę drewna, czuję piwniczny zapach, a moja droga nie ma końca. Królicza nora bez Krainy Czarów, bez królika, podróż do spiralnego wnętrza ziemi. Jakby pociąg do Sanatorium Pod Klepsydrą jechał po pionowych torach. Jestem zagubiona, a wszystko wokół – przerażająco realistyczne. Freud miałby używanie. 

LISTOPAD. DESZCZE NIESPOKOJNE

Kot nie wrócił, a warkocz się przepoczwarza. Mam pewne podejrzenia. Prawie od miesiąca leżał odłogiem i myślałam, że zdechł. Nawet zaczęłam szukać sekatora żeby, pousuwać co suchsze kępy (włosy tak sprytnie pooplatały wszelkie ostre narzędzia, że nie sposób się do nich dostać). Wczoraj zauważyłam kokon. Jak na kulę z sierści jest całkiem zwarty, nie można zajrzeć do środka. Sam się utkał w rogu salonu. Z pomocą kilku par moich brudnych majtek i kilku skarpet od pary, przylepił się do ściany nad komodą z telewizorem (i tak nie odbiera, nie zapłaciłam rachunków). Uformował się z tych ciemniejszych pasm, dlatego jest zupełnie nieprzezroczysty. Może jednak powinnam się zacząć bać, przecież boję się niemalże wszystkiego? No ale mam depresję, wiec YOLO, apatia. Fascynuje mnie ten kształt, pulsujący w sobie tylko znanym rytmie kształt, zrobiłam zdjęcie, ale z powodu mizernego światła polaroid nie wyszedł. Muszę zbierać siły, coś się kluje, muszę wyrwać się z oblepiającej mnie błony, wypluć postpłodowe wody. Lawinia, obudź się!

LĘK NR 773: Demencja. Alzheimer. Utrata siebie. Mogę podkopywać swoje ja on a daily basis,tracić – jedna po drugiej – życiowe szanse, przepuszczać pieniądze, psuć jak zabawki ważne związki i niszczyć przyjaźnie. Mogę być zgorzkniała i nadpsuta jak rozmiękłe kiwi. Byle nie zabrano mi wspomnień, światełek dziecięcych radości, byle mi się wszechrzecz ze szczętem nie pomieszała. Zagubienie, robienie w pieluchę, zależność, paraliż i niemoc. Lęk typowy, nic wielkiego, żadne grubsze halo. 

GRUDZIEŃ. CORAZ BLIŻEJ ŚWIĘTA

Homunculus, którym stały się włosy, towarzyszy mi podczas wielu czynności, także intymnych. Jest cichy i dyskretny, nie mam przed nim oporów, to rodzaj symbiozy. No i schudłam, bo przerzuciłam się na płatki owsiane saute i surowy makaron – same plusy. Trudno powiedzieć, jakiej jest płci, ale to mi nie przeszkadza, niech sobie transuje, na zdrowie. Chyba zaproszę gościa na Wigilię, a łańcuchy choinkowe upleciemy ze zbędnych kudłów. Będzie fajnie! By the way, nie wiedziałam, że coma to po łacinie włos – śpiączka i włos (pod kanapą znalazłam stary słownik łaciński, podpierał kulawą, tylną nogę). Nie dzielę comy na czworo, śpię jak zabita, a moje sny są neonowe i pełne zielonkawych węzłów, jak królestwo Poison Ivy w filmie Batman i Robin. Batman i Robin to straszny gniot, choć still better love story than śmiertelna powaga w lateksie serwowana przez Nolana.

LĘK 2020: Rodzinne Święta plus przygotowania do tychże. Coroczny koszmar możliwy do przeżycie li i jedynie dzięki mieszaniu w znacznych ilościach różnych substancji alkoholowych. Jakaś udręka, zwłaszcza dla samic. I to udręka na życzenie. Dałam się w to wmiksować dopiero, mając lat szesnaście. Matka przebiegle wzbudziła we mnie jakąś czułą strunę po śmierci Nanu, która – swoją drogą – od dziesięcioleci, bez słowa skargi, ciągnęła ten wóz pełen karpi, kutii i barszczu z grzybowymi uchami. Za pierwszym razem szczebiotałam znad miski z masą sernikową, ale trzeciego dnia, mieląc gotowane mięso na pasztet po raz piąty ( „ma być bez grudek” – guzik mnie to obchodzi, kiedy widzisz wątróbkę obracająca się w maszynerii młynka, a potem wychodzącą trupim strumieniem w formie farfoclowatego spaghetti, pragniesz weganizmu jak się pragnie tamponu w trzecim dniu obfitej menstruacji), więc kiedy mieliłam gotowane mięso, marzyszmarzyłam już tylko o wakacjach w Tulum i kolejnej szklaneczce cherry („To cherry, to ja leję do Basler Leckerli” – ,„Mmammo, ja tylko moczę usta, sprawdzam, czy dobry rocznik”). 

GRUDZIEŃ. PRZYBIERZELI DO BETLEJEM PASTERZE

Stół zastawiłam talerzami zdobionymi w gałązki ostrokrzewu. Marilyn tylko mi miga, nie mogę jej uchwycić, jej sierść to wyłania się, to niknie. Niewiele zostało w spiżarni, prawie żaden produkt nie jest godzien wigilijności. Wygrzebałam puszkę sardynek w oleju, w końcu też ryba, nie bądźmy rasistami. Karpia nie trawię, a nawet nie wiem, czy trawię nie miałam nigdy w ustach, wystarczył zapach głów stłoczonych w garze wielkości Liechtensteinu, szarawej piany i – równie szarawej – zalatującej bagnem galarety. Karpie to ryby smutku: tłuste, bierne sukinsyny, a bożonarodzeniowy bańka to ich obóz zagłady.

STYCZEŃ. ZARAZ PO NOWORCZNYM KACU (ZNALAZŁAM BUTELKĘ BOMBAY SAPPHIRE LONDON DRY GIN)

To koniec romansu – zniknął drugi kot. Lęk spełniony, moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Dałam się omotać, spętać i opleść. Małe kostki wygrzebałam spod podłogowej deski. Czaszka ukryta była w kapturze starej peleryny. Trauma i szok. I dowierzanie. Maluję twarz w barwy wojenne. Wygrzebałam cienie, które jeszcze dało się wydobyć spod ruchomych jak korowody robaków pnączy. Pierwszy, Marilyn, utlenił się jakoś w październiku. Myślałam, że uciekł. Czasami niefajnie jest wiedzieć. Brudna rozkosz zatruła mój umysł, dałam się wkręcić. Prawda nas nie wyzwoli, ani praca – chyba, że od debetu na koncie, bo na pewno nie od depresji i myśli samobójczych. Chodzę na palcach i staram się nie hałasować zbytnio, zbierając najpotrzebniejsze rzeczy. 

LĘK NR TERAZ: Stoję na podjeździe, daleko od tarasu, głównych drzwi i okien wychodzących na wschód. Stoję tyłem, prawdziwi twardziele nie patrzą na wybuchy. Sajding skwierczy, włosy zawodzą błagalnie w płomieniach. Oko za oko, hells kitchen za koty. Już, już dotykam metalowych prętów bramy, ale coś owija się wokół mojej kostki i ciągnie siłą legionu. Nie dosięgam, ginę, ale przynajmniej do piekła zabiorę ze sobą te cholerne włosy. Bez odbioru.

Powyższy tekst jest częścią niepublikowanego zbioru opowiadań zatytułowanego PRODROM.



Jagna Wach – pisze scenariusze (w produkcji z ramienia Studia Munka jeden z nich – Po niedzieli). Ogląda to, co nakręcił Nicolas Roeg, jak jeszcze żył. Czasem jeździ na nartach. Sama sobie obcina włosy. Rezyduje w Krakowie, bo wokół Błoń dobrze się kręci kółka na rowerze niemieckiej marki.

Adam Miklaszewski (ur. 1997) – student grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Pasjonat grafiki użytkowej oraz elektroniki.