Tak, trzeba ruszyć w świat, choć siły do marszu nie mam. Żeby przynajmniej były z tego jakieś pieniądze. Stoję na skrzyżowaniu dróg – Czerniakowskiej z Gagarina – zaplątany w sieć. Rozdroże jest prawie wielkości rynku mojego Miasteczka. Przedostać się na drugą stronę nie jest łatwo. Wszędzie nie do ogarnięcia dal, przestrzenie. Pojazd za pojazdem, zgiełk. Cierpliwie czekając na zmianę świateł, zapaliłem papierosa. Jak oni w tej Warszawie mogą żyć? Towarzystwo stojące obok, ludzie wielkich i wspaniałych przymiotów, niewiele sobie robią, przyznając się do błędów i słabości. Teraz już śmiało można przed siebie, trzeba się śpieszyć, jak zwykle, w tym mieście inaczej się nie da, pospiech jest wskazany. Już, już jestem, dopadłem trotuaru. Przeszedłem w głąb bocznej ulicy. Po kilkunastu krokach zawróciłem do głównego traktu. Spojrzałem w lewo. Daleko, w odległości jakichś pięciuset metrów, zobaczyłem cienie, które odrywały się od ciał. Zawróciłem i ruszyłem przecznicą, obrzuciłem niemrawym spojrzeniem dwóch wycackanych przechodniów; facjaty u nich takie sobie. Jeden z nich rzekł do mnie, że nie ma cwaniaka nad Warszawiaka. O mało nie zalała mnie krew.

Tu brakuje neonów, najwięcej ich w Centrum. Miasto, ciągle Miasto. Czy oni w ogóle mają w głowach coś oprócz Miasta, które ich pokrywa? Tramwaje ciągną ich za sobą: autobusy i tramwaje. Chodniki są nieodzowne, bez krawężników ani rusz. Ludzie otoczeni niepotrzebnymi, przeterminowanymi produktami. Koła się kręcą, coś tam połyskuje w słońcu, lekki kaszel, zanim zamkną się drzwi w autobusie. Płonący ogień, który przypieka dusze pasażerów. Wyświetlacze telefonów: kolory soczyste, złociste, czerwone, pomarańczowe, granatowe. Niektóre migają, gasną na chwilę, rozbłyskują ponownie. Zamknij to okno jebaku, bo mnie przewieje! No, głuchy jesteś? Poproszę! Błagam! Tak, wypierdalaj! Co się gapisz? Za dwadzieścia lat będziesz tłustą świnią. Chuj ci w dupę!

Wysiadłem przy Krakowskim Przedmieściu. Tu dopiero cały rój, palona sztucznymi ogniami ziemia. My, warszawiacy, jesteśmy tacy. Wszyscy stoją po kostki w słowach, tam i z powrotem, gestykulują, chodzą, chodzą, spacerują, maszerują, żołnierze amerykańscy wyróżniają się z tłumu. Idę w kierunku Placu Zamkowego, jakbym chciał tylko wdychać i wydychać powietrze. Są neony, reklamy, w nadmiarze. Żeby tylko nie utracić słońca delikatnych dotyków, przytulania, być może nieśmiałych pocałunków. Czasem tylko przelotne spojrzenie w oczy gdzieś w metrze czy przez szybę sklepu. Gubię się, po czym okazuje się, że jestem na swoim miejscu. Ogromna dziura, z której wydobywają się oddechy. Dziewczyny upudrowane, uszminkowane, w makijażach, poruszają się po trotuarze bez widocznego celu. Przystanąłem na rogu i spoglądam w prawo, w głąb szerokiej przecznicy. Każdy jest sam na swej drodze. Jedynymi towarzyszami są ich własne cienie, które ostro rysują się na ścianach. Prosty układ ulic: z północy na południe dwie równoległe arterie, Krakowskie Przedmieście i Marszałkowska. Przodem biegną mali chłopcy, tłum na chodniku faluje. Ostry blask słońca kładzie się na dachach. Ludzie wędrują wzdłuż krawężnika. Zapewne są wśród nich medycy, stenotypistki, mechanicy z warsztatów samochodowych, listonosze, kelnerki, najwięcej to chyba jest turystów – niezliczona ilość. Na zewnątrz gotyk, posągi, popiersia: barok, renesans, rokoko. To dobrze, że są żebracy, że ich widać. Są tak samo potrzebni jak prześwietlony horyzont, wypalane i cerowane zasłony – budzą uczucie. Różne głosy słyszę, jednak słowa mają dla mnie tylko wartość dźwięków. Widzę mężczyzn siedzących w kawiarniach, dziewczyny patrzące przez szyby. Od czasu do czasu podmuch wiatru. Aż tu nagle pośród turystów ukazuje się chłopak, który bez żadnego skrępowania dłubie palcem w nosie. Wynurzam się z tego morza nieśpiesznych kroków i przechodzę przez jezdnię na nasłonecznioną stronę. Tu wstępuję w ludzką rzekę. Wszędzie otwierają się portmonetki i portfele z kartami płatniczymi. Głośne przekrzykiwania jeden przez drugiego. Ich twarze ostre, wyraziste, aż nazbyt żywe. Jest w nich jakaś nadzwyczajna siła, jakiś koloryt władczy, bohaterski. Przekrzykiwania jeden przez drugiego. Tłum zdumiewa ruchliwością, gęsto usiane głowy, ramiona wloką się, ciągną, rój mrówek. Odrywam stopy od ziemi, podciągam kolana i daję się nieść, sam w tej masie mięśni. Nie mogę znieść ich nieznośnych spojrzeń.

Począłem się wyswobadzać, a gdy mi się udało, ruszyłem naprzód, gdzie nieco na prawo wychylało się słońce, łagodne i miękkie. Zrobiło się rześko i pachnie fryturą, dookoła dużo miejsca dla słabych, cnotliwych i wrażliwych. Mimo wszystko idę dalej. Włożyłem rękę do prawej kieszeni spodni, by sprawdzić, czy korek gumowy do zlewu jest na swoim miejscu. Wszystko w porządku. Mogę iść dalej. Po drodze kupiłem sobie waniliową gałkę lodu, niech cieknie mi po brodzie. A co tam, mam papierową chusteczkę.

Na Świętojańskiej mieszka mój dobry znajomy. Może by go tak odwiedzić, ale czy zastanę go w domu; trzeba spróbować. To już tak blisko stąd, jakoś się dowlokę. Chociaż tak naprawdę to przecież nigdzie mi się nie spieszy, nie po tu taj się znalazłem – bez ziemi, bez siewu, bez żniwa, bez natury – żeby teraz zapierdalać jak mały samochodzik. Nawet mogę wstąpić do Literatki na piwo, dla kurażu. Czemu nie, kto mi zabroni? Jakoś daję sobie radę, pokonuję opór przestrzeni, przemierzając świat. Banał codzienności. Chociaż niekiedy nie wiem, dokąd zmierzam, staję przed czyimiś drzwiami i zastanawiam się, czy wejść. Boję się podejrzliwości, niechęci, zazdrości, gniewu, nienawiści. Często zawracam, nie rzucam się, nie hałasuję, nie wrzeszczę, mój krzyk jest niesłyszalny na ulicach. Idę cicho swą drogą, pewien swej roli, mimo oporu życia.

Zachciało mi się usiąść, odpocząć, a ławka tuż obok. Wygodnie, przyjemnie, jednak gdy tylko wyciągnąłem z paczki papierosa, zjawił się człowiek, żeby go poczęstować. Usiadł obok i czeka, aż dam mu jednego, by mógł się zaciągnąć. Zawsze tak mam, kloszardzi widzą we mnie bratnią duszę. „Jeszcze ogień”, napomina mnie. Podając mu zapałki, widzę jego zniszczone dłonie. Patrzę na niego i wszystko mi się zgadza. 

– Pan pewnie będzie chciał do Wilanowa? – rzekł. 

– A skąd to przypuszczenie? 

– Bo siedzimy obok przystanku, z którego odjeżdżają autobusy do Wilanowa, tam jest spokojniej. 

Zobaczyłem, że jego oczy przycupnęły na czymś i zdumiały się. Milczał przez chwilę. Uśmiechnął się jak dziecko, które cichaczem podkrada czekoladę z szafki kuchennej.

– Głodny jestem, nie dałby mi pan na bułkę?

– Kupię ci, jak chcesz, kebab.

– Eee, co się będzie pan fatygował, sam kupię.

Wzruszył mnie. Wiedziałem. Jak mogłem nie wiedzieć. Nie jest głodny, pieniądze potrzebne mu na coś innego. Pomyślałem, że kto nie pracuje, ten nie powinien także jeść. Podniosłem się i ujrzałem dokładnie jego twarz, szare oczy nalały się zdziwieniem.

– To nie chcesz, żebym kupił ci kebab?

– Chociaż dwa złote, ale jak pan nie ma, to trudno, zapytać zawsze można.

Tylko ten, kto pracuje, otrzymuje pokarm, tylko ten, kto się trwożył, odnajdzie spokój – taki banał przyszedł mi do głowy, ale nie powiedziałem tego głośno. Bez sensu, po co. On nie chce takiej nauki, on potrzebuje pieniędzy, bo mu pewnie brakuje do taniego wina. Pomyślałem o Rysiu na ławce w moim Miasteczku. Czy on tam ma lepiej? Ten tu ma większe możliwości. W ogóle jakoś zadbany, w starych, ale markowych ciuchach. Pachnący. A może to kolejny pozór, ułuda. Buty ma za duże, nie da się w nich maszerować w tłumie. Trzeba być dobrze wygimnastykowanym w życiu, by dawać sobie radę w stolicy. Zapewne nie chce być ani wzniosły, ani heroiczny. A ja, ja wobec niego wyglądam jak facet, chodzę jak facet, pachnę jak facet, brzmię jak facet, ale myślę i czuję jak człowiek. Tyle, że nie żyję jak ludzie. Widać jakąś różnicę?

– To jak będzie? – zapytał 

Dałem mu, ile mogłem. Dziękując, życzył mi wszystkiego dobrego. I że przy okazji się odwdzięczy. Wygląd na to, że w końcu jest zadowolony ze świata, który daje mu dużo dóbr i uciech. Wcale nie zamierza uskarżać się na brak sukcesów i uznania. A w oczach ma głębokie studnie, do których słowa wpadają bez echa.

– Muszę lecieć – uśmiechnął się i zniknął.

Znowu zostałem sam wśród tłumu turystów. Dookoła mnie Krakowskie Przedmieście, w oknach twarze poprzyklejane do szyb. Jakiś pies szczekał na balkonie pierwszego piętra, przejechał autobus. Rozmowy, podniesione głosy. Chcę krzyny spokoju, wyłączyć się na okamgnienie. Słońce, przymknięte oczy. Dystans; tak jest lepiej. Owszem, miłość, tęsknota, ale nie chcę już więcej na sobie odczuwać oddechów innych. Ha, co więcej, nie chcę sam oddziaływać na otoczenie! Najlepiej byłoby uciec w niedostępność i ostatecznie odrzucić lub zostać odrzuconym. Podjechał autobus, a ja, czując w sobie jakąś radosną siłę, wszedłem do niego. Jedziemy przez miasto, mijamy skrzyżowania; widzę ludzi, jak tam i z powrotem, niczym barwne, przezroczyste plamki, wirujące wokół własnej osi, przyjacielskie, kolorowe, rozbawione. Zachwycony wodziłem za nimi wzrokiem. W górę i w dół. W górę i w dół. Góra, dół. Góra. Dół. Kilka osób uniosło się wysoko w przestworza i ujrzałem wysokościowce Warszawy grzęznące w blasku słońca. Usłyszawszy muzykę, znalazłem się gdzieś pośród lasu. Korony drzew ocierały się przymilnie o twarz. Powieki ciążyły od lepkiego powietrza przesyconego żywicą, gorącem i ciepłym życiem. Wiatr muskał mnie delikatnie, przywołując wiele wspomnień: były w nich słońce i wiatr, chłodne letnie poranki, pocałunki o świcie, dalekie miasta w upalnym słońcu, leniwe spojrzenia, długie godziny rozmyślań. Były również mroki, cienie, samotność, chłód, oddalenie, porzucenie, jadowitość i nieprzespane noce, niepewność, katastroficzne obawy i choroby wyobraźni.

Wysiadłem przy ruchliwym skrzyżowaniu; sygnalizacja świetlna popsuta. Przez ulicę przebiegł chłopak, dwudziestolatek może, na pewno młody chłopak. Chcę już wrócić do swojego wynajętego mieszkania, posuwam się wzdłuż alei. Przyglądam się rozmieszczonym co rusz kolorowym billboardom. Wpatrywanie się w nie nic mi na myśl nie przywodzi. Obok przystanku autobusowego zatrzymały się dwie kobiety. Pewnie ponarzekają na jakość usług komunikacyjnych i pójdą dalej. Mógłbym się do nich przyłączyć i ponarzekać, że Warszawa to nie to – poczucie pustki, szerokie ulice. Na osiedlu widuję tylko sąsiadów z psami, ludzi w sklepie. Nie potrafię już kłamać, łamać barier, kamieni kruszyć, skał, zmuszać innych do rozsądku. Że nie boję się umrzeć; ale bardzo będzie mi żal rozstać się z życiem. Chcę tylko po cichutku umrzeć. Nie chce mi się już wyrażać siebie i być nieśmiertelnym. Zresztą, to jest tylko mazgajstwo i kwilenie. Wkrótce znajdę się w mieszkaniu i jeśli wszystko się uda, nie będzie po co roztrząsać tych spraw. Nowy wiek – nowa pieśń. Tylko czy wszystko pójdzie gładko? Może, ale łatwo nie będzie! Chociaż na pewno są tacy, którzy nie wiedzą, co to wątpliwości. Więcej opanowania. Im silniejsze nerwy, tym bliżej do celu. Mimo wszystko ustalony porządek ma swoje dobre strony i nie warto znów tak często wymyślać na śmierć i zmartwychwstanie, karę i nagrodę, męczeństwo i odkupienie.

Wkrótce minąłem pierwszy zakręt, z głębi odezwały się krzyki i gwizdy. Było to dziwne i niezrozumiałe, ponieważ na ulicy, ani na jej chodnikach, nie widać żadnego człowieka. Idę śmiało, korzystając z pomyślnego wiatru. Ulica nadal pusta, chodniki bezludne. Bezmierny park, porosły gęstwiną krzaków. Rzeka spokojna. Liczne mniejsze i większe dopływy, leniwe i błotniste, albo o bystrych, szumiących nurtach, przyłączały się z prawa i lewa, tworząc niekiedy przy ujściu spore jeziora i płytkie rozlewiska. Zrywały się z nich całe chmary ptactwa, ale nigdzie nie było widać ludzi.

Dopiero po jakimś czasie, gdy znalazłem się na osiedlu, mijałem mieszkańców z psami. Robiło się coraz ciaśniej, mrowie samochodów, jeden obok drugiego poustawiane po obu stronach jezdni. Że też potrafią tak manewrować pojazdami, by sobie krzywdy nie zrobić – niekiedy oddalone od siebie o centymetr. Chodniki do połowy pozajmowanie, trudno swobodnie się przemieszczać. Jak oni mogą w tej Warszawie żyć. Przejścia między blokami krzyżują się, zachodzą na siebie, zjawiają się i znikają. By dojść do Iwickiej, gubię się w tym labiryncie. Przecież obok tej wiaty na śmieci już byłem, a może to nie ta, wszystkie takie do siebie podobne. Tu leży powalone drzewo, a dalej skuter łańcuchem przytroczony do ogrodzenia. To znaczy, że jestem w odpowiednim miejscu. Jeszcze jeden skos i mój numer. Tak. Stoi drzewo, nad nim stado wron, chodnik ich odchodami upstrzony. Patrzcie! Właśnie wszedłem do klatki schodowej, drzwi zatrzasnęły się za mną cicho, i pod górę, na czwarte piętro. Muszę się rozpiąć, ciepło się zrobiło i czuję mokro. To codzienne moje K2.

W mieszkaniu duszno, kwiaty więdną. Uchylę okno, jedno, drugie, chociaż na chwilę, niech się przewietrzy. Podlać kwiaty, nastawić czajnik. Zjadłbym pierogi z truskawkami. Tylko kto je przyrządzi, kto poda? Już lepiej włączę sobie muzykę, niech zagłusza wycie policyjnych sygnałów dźwiękowych. Halka. Gdzieś tu powinny być śnieżnobiałe nici. Poczytam sobie, posłucham, napiję herbaty. Podwórko o tej porze zupełnie wymarłe. Nawet na papierosa nikt nie wyszedł. Oddaj cześć i hołd bohaterowi, a sam staniesz się bohaterem. Znowu rozpruł mi się rękaw koszuli, którą dostałem na sześćdziesiąte urodziny. Ciągle jeszcze rosną mi paznokcie, może więc spróbować nauczyć się żyć w tej Warszawie. Czajnik gwiżdże, muzyka gra, jest znośnie. Tyle że tutaj trzeba żyć twarzą w twarz z ogniem. Ale trzeba by było się nauczyć, że lepiej brać niż dawać. I tak do kuchni zalać wrzątkiem herbatę, wrócić do pokoju, położyć się, odpocząć. W tym mieście żyją atrapy, przedmioty na równi z człowiekiem. Okrągły stół, nowoczesny tapczan, czarne bezlistne gałęzie. Leżąc, patrzę w sufit przecięty pręgą pęknięcia; przemierzam nieskończone przestrzenie. Unoszę się bez żadnej pomocy, a może coś mnie niesie – nie przywiązuję do tego wagi. Ale mam wrażenie, że to ja jestem kapitanem. Beztroskim, podświadomym kapitanem, kompasem, sterem. Herbata jeszcze gorąca. Trzeba poczekać, by wziąć ze dwa łyki. Nic, tylko wstać, by za chwilę znowu się położyć. Coś mnie niesie. Zdarzenia wyimaginowane, zaledwie prawdopodobne. Nie potrafię oddzielić siebie od barykady, zbyt wiele czasu i sił poświęciłem, by ją zbudować. Teraz nikt nie może mnie dotknąć bez mojej wiedzy, a ja tak bardzo chcę, aby mnie dotykano. Pierwszy akt opery się skończył. Zaraz zacznie się drugi. Zostać w łóżku, pozostać w tym mieście, samotnie wśród miliona ludzi, z muzyką, herbatą, widokiem przez okno. Wziąć łyk, podlać kwiaty, by odżyły. Zapominam o tym, co najważniejsze, więc drażnią mnie drobiazgi. W tej chwili wobec Moniuszki wszystko inne wydaje mi się nic nieznaczącym szczegółem, przeszłością.

Pusty pejzaż, samotność, tyle tutaj wokół ludzi, a ja nie mam do kogo się odezwać. Nieustanna alienacja. Dobrze, że poznałem Amelkę, prowadzi Pracownię Kreatywną, zajmuje się doradztwem reklamowym. Ta dziewczyna nie ma jeszcze trzydziestu lat, a ja dobiegłem do sześćdziesiątki. Jest moim przewodnikiem po Warszawie, pomaga mi, zajmuje się mną jak nikt dotąd. Właśnie przypomniałem sobie, że jesteśmy umówieni. A już tak późno się zrobiło. Muszę dostać się na most Poniatowskiego, żeby popatrzyć na Amelkę i na Wisłę, na te nieprzebrane ilości wody, oczy jej niebieskie i fryzurę paziowatą. Pierwszy krok, drugi. Idę mostem w stronę Pragi. Amelka umówiła się na Targowej z marszandką, będzie reklamować dzieła sztuki. Idę i widzę, jak Wisła zamienia się w skupisko kolorowych, nasyconych plam: purpury, granaty, ciemne fiolety, zgniłe zielenie i pomarańcze. Wiatr, mocny wiatr chce mnie porwać, wokół pustka, nikogo, nie widzę Amelki, zaczynam powątpiewać. Co za błędne koło! Spoglądam w dół, woda leniwie pluska, jest w tym jakiś niepokój. Oprócz kilku łódek nie ma na wodzie żadnych statków. Nie ma Amelki, pewnie się spóźni, a może ja za wcześnie przyszedłem?

Jakaś dziewczyna idzie łachą. Usiadła na pisaku i patrzy na północ. Cieniutkie fale przybiegały z daleka, a każda z nich cichym szeptem kładła się u jej stóp, jakby przynosząc pozdrowienia. To dziwne, że tu u góry wiatr szaleje, że o mało nie strąci mnie z mostu, gdy rzeka tymczasem taka spokojna. Wiatr ustał. Przejechał tramwaj, teraz dopiero dotarł do mnie dokolny hałas, bo gdy patrzyłem na Wisłę, nie słyszałem nic. Nic nie widziałem, a teraz jakiś rowerzysta przejechał, pani z pieskiem przeszła, zaszczekał na mnie. Długi ten most, nie ma co stać tak w jednym miejscu. Jeśli Amelka się na nim pojawi, to trudno będzie nie dostrzec jej ciała, nie poczuć oddechu, usłyszeć głosu. Mam jeszcze czas, nie mam już czasu.

Ostatnio, gdy Amelka mnie odwiedziła, dotknąłem jej policzka, piliśmy herbatę, powiedziała, że fajnie mieszkam i że dobrze wyglądam. Podwijając rękawy, nadmieniła, że pomidory malinowe podrożały. Na razie ta naturalna sytuacja cieszy mnie. Jest we mnie ciągły spokój, ruch myśli, potrzeba formułowania. Chcę, żeby była moją kochanką, ale ona nie chce o tym słyszeć, ignoruje moje miłosne wyznania. Jestem dla niej ważny, chociaż nie mam pojęcia z jakiego powodu, bardzo mnie lubi i chce się ze mną przyjaźnić. Tylko tyle. Chce, żebyśmy byli zjednoczeni światłem, byli parą znajomych. 

Poszła do ubikacji, a gdy wróciła, zapytałem mimochodem, czy ma jakieś pytanie. Odpowiedziała, że nie. Oczywiście można to uznać za przejaw znudzenia, ale po chwili pyta, czy może się ze mną napić jeszcze herbaty, po czym sobie pójdzie, gdyż musi wyprowadzić psa. Więc sytuacja mętna, szarpana, słowa wypalane i na nowo łączone, prześwietlone barwnym światłem. Wydaje się, jakby Amelia działała na własną szkodę. Wszystko wygląda inaczej. Amelia nie wie, co to znaczy wybierać lub wahać się. Robi coś i nigdy tego nie żałuje. Nawet jeśli sprawia jej to ból. Brak jej także doświadczenia życiowego i wyczucia błędu.

Dobrze byłoby ujrzeć ją w tej chwili na moście, gdzie w dole Wisła płynie. Przemierzywszy olbrzymią połać nieba chmura, unosi się nad Stadionem Narodowym. Wody rzeki wędrują po rozległej przestrzeń, niosąc ze sobą różne odkrycia albo objawienia. Naładowane kopiasto tramwaje dudnią głośno po szynach. Ujrzałem Amelkę, jak prędko zmierza do mnie z ronda Waszyngtona. Śpieszy się, jakby zapominając o zwykłej swej powadze i swym dostojeństwie.

Na razie wszystko toczy się zwykłym trybem, ale jakby obok. Należę do schematu i staram się z niego wybić. Niewygodnie mi w tych ramach; chcę inaczej, lecz co z tym moim chceniem i niechceniem, skoro mężczyźni są lepsi w obracaniu trójwymiarowych figur w wyobraźni, a kobiety w płynności słownej. Moją uwagę przyciągają trzy przezroczyste kule, które na wyścigi przemknęły ulicą, nie dotykając nawierzchni. Wszyscy dokądś pędzą. Powszechnie wyprodukowani, trzymający się taśmowych rozwiązań, panny i panowie zawistni, okrutni i despotyczni, wszystko chcą mieć i z niczego nie rezygnować. Tańczą ulicznego walczyka, lewa, prawa, próbując obrać skuteczny sposób mijania przechodniów. Niektórzy jak na złość zatrzymują się i spoglądają do góry. Po kieszeniach walają się im drobne – trudno powiedzieć, na co je wydadzą. Kogo obchodzi wszelki chłam. Po co to wszystko i dlaczego? Za daleko to zaszło, żeby ktokolwiek mógł zrozumieć. A niech się zarzynają dla zachcianki, i to nie zawsze swojej. Nikt nic nie wie, a wszyscy mówią, ile się da, nie potrafią pomilczeć, wyrzucają z siebie słowa bez składu i ładu.

Oto i kolejny przystanek na żądanie. Nie wiem, jak się nazywa – wysiadłem z pytaniem: dlaczego otaczający świat tak boleśnie daje się nam we znaki odczuwaniem kolejnych rozterek? Gdzie ja jestem? Ach, stąd niedaleko do Łazienek Królewskich. Ktoś mi powiedział, że w Łazienkach rozpoczęło się narodowe czytanie Moralności Pani Dulskiej. Rzeczywiście, podszedłem bliżej i widzę z pewnej odległości prezydenta, jak pierze brudy w pałacu prezydenckim, widzę prezydentową, która milczy jak Felicjan. Skądś pojawia się Gombrowicz. Chce ze mną rozmawiać, ale ja nie mam mu nic do powiedzenia, więc zaczynam okrążać niewielkie jeziorko. On za mną w prochowcu à la Zosia Król i kapelusiku à la Eliza Kącka. Przyspieszył, by mnie dogonić. Poruszamy się wokół jeziorka jak po cyferblacie, według wskazówek zegara. Właściwie to uciekam przed nim, lecz za każdym okrążeniem niepokojąco zbliża się do mnie. Nagle jeziorko zamarza i Gombrowicz ruszył na skróty. Po chwili dopada mnie, zatrzymuje i mówi, że musimy się zmierzyć. Na co ja, że nie ma potrzeby, gdyż wszyscy uważają go za największego pisarza polskiego. Na co on, że dokładnie tego oczekiwał.

Powieść „Prowincja–Warszawa” ukaże się nakładem wydawnictwa Nisza w 2023 roku.



Waldemar Bawołek (ur. 1962) – debiutował w 1996 w PIW-ie zbiorem opowiadań Delectatio morosa. Wydał jeszcze siedem książek prozatoskich: Raz dokoła, Humoreska, To, co obok, Echo słońca, La petite mort, Bimetal, Pomarli, Furtka przy dozorcy. Trzy razy nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Mieszka w małopolskich Ciężkowicach.