Kiedy wszedłem za Nancy O’Harą do zatopionej w półmroku sali Zgromadzenia Ogólnego ONZ, wciąż miałem w oczach powidok nowojorskich wieżowców i pysznej panoramy Long Island City, moje myśli w naturalny sposób skierowały się więc ku Ojczyźnie która wyglądać powinna w ten właśnie sposób: dostatnio, imponująco, dumnie.

Już niedługo, skurwysyny, wszyscy dowiecie się, na co nas stać.

Nancy miała na sobie żakiecik i białą, obcisłą spódniczkę, którą kiedyś nawet skomplementowałem – you look truly spectacular in that skirt! Wymyślne sranie w banie, ale spojrzałem na nią przy tym tak, żeby wiedziała, że ma po prostu dupę jak należy, chętnie zerwałbym z niej tę szmatę i wyruchał ją przy wszystkich, w głównym lobby. A ona co? Uśmiechnęła się zachęcająco, jak to Amerykanka: kolorowa, zadbana, obfita, z krzykliwym makijażem, włosami ułożonymi fikuśnie w bok. Pierdolca można dostać od samego patrzenia. W ojczyźnie taka perwersja nie uchodzi, ale rewolucja normalności nie dotarła jeszcze za ocean, więc póki co trzeba z bólem i odrazą znosić tego typu widoki.

No więc szedłem za Nancy, stawiając kroki do rytmu jej pośladków skaczących pod materiałem, lewy, prawy, lewy, prawy, lewy, prawy. Odkleiłem spojrzenie dopiero, kiedy przeszliśmy przez znajome drzwi i kątem oka zauważyłem, że sala Zgromadzenia Ogólnego jest pusta, cicha, oświetlona tylko przez kilka przygaszonych lampek. Najwyraźniej Nancy wcale nie wezwała mnie – jak mówiła przez telefon – na nadzwyczajne posiedzenie Zgromadzenia. Serce zabiło mi mocniej, krew wzburzyła się w żyle. Szybkim ruchem przylizałem włosy. Dobry Boże, pomyślałem, Mario, Jezusie, Janie Pawle i wszyscy święci, trzymajcie mnie! Uchowajcie od grzechu, bo sam się chyba uchować nie zdołam! Jednak warto było się płaszczyć, całować w rękę, odsuwać krzesło podczas oficjalnych kolacji, w drzwiach szarmancko przepuszczać. Nareszcie uznała, że chce spędzić ze mną trochę czasu sam na sam, nowy świat miał spotkać się ze starym, a Europejczyk znów podbić Amerykę – i to nie byle Europejczyk, a właśnie ja, Szczepan Chrząszcz, przedstawiciel Rzeczpospolitej przy Biurze ONZ w Nowym Jorku.

– Tędy – powiedziała po angielsku Nancy ze zmysłową chrypką i wskazała dłonią podium, a ja niemal spodziewałem się zobaczyć tam zaściełane łóżko, chociaż Bóg mi świadkiem, że nawet granatowa wykładzina na podłodze wydawała się w tamtej chwili wybitnie zachęcająca.

Spotkał mnie zawód. Przed mównicą, pod wielkim emblematem Narodów Zjednoczonych, stała nieruchomo grupa znajomych osób. Krew natychmiast odpłynęła mi z krocza i zalała oczy. Wściekłem się, bo przejrzałem zamiary Nancy. Wiedziała, że mnie kręci, więc postanowiła to wykorzystać: zakręcić tyłkiem, zbić mnie z tropu, rzucić na pożarcie zebranych i skłonić do ustępstw w newralgicznych dla Ojczyzny kwestiach. Niedoczekanie! Za mądry jest Chrząszcz na prymitywne babskie sztuczki. Odetchnąłem głębiej, przeżegnałem się (na szybko, dłonią w kieszeni), wyciszyłem emocje i spojrzałem na zebrane twarze. Kogóż tam nie było! Zebrała się cała klika najfajniejszych dzieciaków. Za fajnych, żeby do nich dołączyć, kiedy grają w butelkę. Niby wszędzie uśmiechy i miłe gesty, ale człowiek przez skórę czuje, że śmieją się z niego, kiedy tylko wyjdzie z pokoju.

Nikogo nie brakowało! Same znakomitości, śmietanka towarzyska! Przedstawiciele Niemiec, Rosji, Francji, Anglii, Chin, Arabii Saudyjskiej i Izraela. Na ruska i szwabkę w ogóle nie chciałem patrzeć, jebani oprawcy z krwią Polaków na rękach, komuch z naziolką ramię w ramię. Angol niewiele lepszy, zawsze gotów wbić nóż w plecy, nos zadarty, chociaż zęby krzywe, a dalej Francuz – Abelard – pedał multikulti, który po nominacji przyjechał do Nowego Jorku z całą rodziną. Rodziną, Boże dopomóż, w wielkim cudzysłowie, bo składał się na nią Murzyn i dwoje żółtych dzieci. I to właśnie on, Abelard, stanął (he!) okoniem, kiedy próbowałem przeforsować wspólne śpiewanie Bogurodzicy przed rozpoczęciem posiedzenia w rocznicę Grunwaldu. Nawet szwabka by na to poszła, ale ta ciota? Bez szans.

Dalej ciapaty islam w prześcieradle, niby postępowiec, bo u nich teraz wszystko idzie w przeciwnym kierunku niż u nas, ale nie wątpię, że tylko udaje lewaka i w razie czego wciąż byłby gotów stanąć ze mną na ubitej ziemi. Za to szacunek. I z szacunkiem odrąbałbym mu szablą kaprawy łeb. (Niestety moja szabla została w Warszawie, bo nie pozwolili mi jej zabrać do samolotu). Obok Araba stał Mosze z Izraela i jeszcze żółtek o niewymawialnym imieniu – żółtek jak żółtek, a żyd jak żyd.

Nancy wspięła się na stopnie, przywitała ze wszystkimi krótkim skinięciem głowy i stanęła obok Abelarda. Miałem teraz przed sobą cały antypolski półksiężyc nieszczerze uśmiechniętych twarzy. Nancy! Ufałem ci, ty kurwo! Czego ode mnie chcesz? Na jakie ustępstwa liczysz?

Kilka godzin temu, kiedy byłem jeszcze w biurze, odbyłem moją codzienną rozmowę z Panem Mariuszem Mariańskim, ministrem spraw zagranicznych Rzeczpospolitej. Pytał, jak się trzymam, więc powiedziałem, że dobrze, że coraz lepiej się ze wszystkimi dogaduję – i nawet głos mi nie zadrżał.

– Świetnie – ocenił. – Ale z drugiej strony kiepsko. Przecież to poganie i zboczeńcy. 

– Zdaję sobie sprawę.

– Nie spoufalaj się za bardzo. 

– Nie będę.

– Spoufalaj się, ile trzeba. I wszystko nagrywaj.

Potem przekazał mi, jak zwykle, zestaw wytycznych przygotowanych przez partię na następne spotkania. A kiedy tylko się rozłączyłem, zadzwoniła Nancy. 

– M&M’s dzwonił? – zapytała dowcipnie. 

„M&M’s”! A ja się zaśmiałem! Niebywałe, jak bardzo zdołała mnie omotać. Teraz jednak, na widok zebranych nieprzyjaciół, słowa Pana Mariańskiego zawibrowały mi pod skronią z mocą Dzwonu Zygmunta. 

DUMNE BIM: Jesteśmy przeciwni powstaniu Zjednoczonych Stanów Afryki. Wszelkie ruchy w tę stronę należy zablokować. ODWAŻNE BOM: Polska nie przestanie się zbroić i nie zrezygnuje z interwencji pokojowej na Bałkanach. WZNIOSŁE BIM: Rzeczpospolita właśnie zawetowała na posiedzeniu Rady Europy program „Ostatnia szansa” zakładający natychmiastowe przejście na surowce odnawialne. Fakt ten należy przedstawić w ONZ w jak najlepszym świetle. PODNIOSŁE BOM: Projekt „Karty praw istot nieludzkich” należy odrzucić. Możemy tu liczyć na wsparcie Austrii, której przedstawiciel, jak się okazało, ma polskie korzenie. „Tylko ani mru-mru, Chrząszcz. Udawaj, że nienawidzimy Austrii tak samo jak do tej pory”.

Znów przeżegnałem się dłonią w kieszeni, uniosłem wyżej głowę i zacisnąłem usta, aż stały się ostrą linią sprzeciwu.

– Hej, Szczepan, miło cię widzieć – powiedział z uśmiechem Abelard, raniąc przy tym polszczyznę, jakby miał w gębie garść kamieni i żyletek.

Hello, everyone – odparłem chłodno.

W oczach zebranych błysnęły radosne iskierki, tym jaśniejsze, że wokół było niewiele światła. Oczywiście wiedziałem, skąd się wzięły. Nie miałem wątpliwości, że wszystkie fajne dzieciaki podśmiewają się z mojego akcentu. Zawsze czepialstwo, wszędzie drwiny. A przecież operuję bez zarzutu najtrudniejszym językiem świata: moim własnym! Czytałem jakiś czas temu, że wedle najnowszych badań polszczyzna jest „wśród języków świata zupełnie wyjątkowa i odrębna. Posiada cechy niespotykane, o trudnych do zidentyfikowania źródłach. Niewykluczone, że jej korzeni szukać należy w czasach sprzed osiedlenia się w Europie koczowniczych Sarmatów”.

– Bardzo cieszymy się, że do nas dołączyłeś – powiedział Abelard i wszyscy gładko przeszliśmy na angielski. – Mamy z tobą do omówienia ważną kwestię.

– Na pewno – burknąłem i zacisnąłem dłoń na telefonie. Gdyby próbowali mnie czymś zaskoczyć, zamierzałem natychmiast skontaktować się z partią. Gdy idzie o interesy Ojczyzny, nie ma miejsca na brawurę.

– Przede wszystkim chcemy cię o coś prosić – powiedziała Nancy.

Oho, nareszcie przechodzimy do rzeczy!

Wyciągnęła dłoń.

– Weź mnie za rękę.

Zamrugałem niepewnie. Łypnąłem na pozostałych, a ich uśmiechy wydały mi się raczej pełne wyczekiwania niż krzywe. Powoli ująłem drobną dłoń Nancy w moje silne, twarde palce i wspiąłem się po schodach na podium. 

– Wiem, że czasem się nie zgadzaliśmy – powiedział Abelard. – Wiele kwestii nas różniło. Ale to już przeszłość.

– Potrzebujemy twojej pomocy – powiedziała przedstawicielka Niemiec, stara kobyła z mordą jak facet.

– Dobrze, że przyszedłeś – dodała Nancy, patrząc mi głęboko w oczy.

Pozostali pokiwali głowami, a ciapaty nawet skłonił się z szacunkiem. Niespodziewanie poczułem, że mógłbym się uśmiechnąć. Boże dopomóż! Chyba naprawdę byłem tu mile widziany! W porządku. Bądź co bądź dostałem przyzwolenie, żeby się spoufalać. Trochę. Ile trzeba.

Nancy podeszła do centralnego pulpitu, pochyliła się aż do napięcia materiału na pośladkach, wyciągnęła rękę i ostrożnie przyłożyła dłoń do zielonego marmuru jakieś pół metra nad podłogą. Kamień rozjarzył się delikatnie pod jej dotknięciem, a cichy, mechaniczny głos oznajmił: „Skan pozytywny”.

– Na dół – poleciła krótko, choć nie byłem pewien, do kogo mówi.

Rozległo się szczęknięcie, potem syk powietrza, a kilka sekund później całe podium drgnęło i zaczęło zagłębiać się w posadzkę. Zrównało się z podłogą Sali Zgromadzenia i ruszyło dalej, coraz niżej, niczym winda, czy raczej platforma towarowa. Podświetlony emblemat ONZ, zawieszony wysoko nad nami, malał w oczach. Rozglądałem się nerwowo, ale pozostali nie wydawali się ani trochę zaskoczeni. Rosjanin szeptał coś z Niemką, a Abelard uśmiechał się do mnie zachęcająco. Oświetlał nas czerwony blask lampek zamontowanych w ciemnym szybie, którym sunęliśmy. Wedle mojej wiedzy budynek ONZ miał tylko jeden poziom podziemi, ale sekundy mijały, a platforma zdawała się przyspieszać.

– Co tu się dzieje? – spytałem, kiedy zdołałem przełknąć ślinę. – Co to ma znaczyć?

– Jedziemy do centrum kontroli – odparła Nancy. 

– Kontroli czego?

– Wszystkiego.

Szybko dodałem dwa do dwóch. A więc miałem rację! Stół fajnych dzieciaków rzeczywiście istniał i siadała przy nim śmietanka, przedstawiciele najbardziej wpływowych narodów świata. A teraz dołączyłem do nich ja.

– Po tym, co za chwilę usłyszysz, nic już nigdy nie będzie takie samo – powiedział Abelard, jakby recytował długo trenowaną formułkę. – Poznasz największą tajemnicę naszych czasów.

Poczułem mrowienie w całym ciele. Szczepan Chrząszcz w centrum wydarzeń! Co za myśl! Niechże tylko w Ojczyźnie się o tym dowiedzą! Tyle czasu zazdrościłem kolegom z Parlamentu Europejskiego, bo mogli chodzić razem na lunche, na spotkania, wspierać się, wspólnie prowadzić walkę z wrogim Ojczyźnie światem. Zupełnie jak na szkolnych koloniach. Albo na wyjątkowo udanej pielgrzymce. Ja tymczasem za wsparcie miałem w ONZ jedynie przedstawiciela Węgier, którego nikt nie traktował poważnie, bo wiadomo było, że pozostaje niezależny jedynie nominalnie. Odkąd w jego kraju władzę przejął ruch normalności, Budapeszt podlegał przecież rządowi w Warszawie. Do tego o bojach w Parlamencie Europejskim zawsze było w kraju głośno. Decyzje i działania Unii zajmowały rodaków o wiele bardziej od niewiążących uchwał ONZ. Mną nikt się nie interesował. Siedziałem sam na wygnaniu, jak wtedy, gdy nie mogłem dołączyć do pielgrzymki naukowej znajomych z toruńskiego Liceum Kultury Społecznej i Medialnej, bo rodzice kazali mi wyjechać nad morze, żebym „wreszcie nabrał krzepy”. Ale koniec z tym! Oto Szczepan Chrząszcz miał stać się najważniejszym z polskich polityków, poznać największe tajemnice i – niewątpliwie! – wykorzystać zdobytą wiedzę dla poszerzenia wpływów Ojczyzny.

– Przejdę do rzeczy – powiedziała Nancy. – Trzy miesiące temu nawiązaliśmy kontakt z pozaziemskimi formami życia.

Mogłem się tylko przeżegnać. Platforma sunęła coraz niżej.

– Życie pozaziemskie istnieje. Przedstawiciele obcej cywilizacji przybyli na pokładzie statku kosmicznego i nawiązali z nami kontakt.

– Z nami? – wykrztusiłem. – Znaczy z kim?

– Ich sygnał wyłapały jednocześnie rosyjskie satelity szpiegowskie i amerykańska stacja nasłuchowa na Antarktydzie – wyjaśnił Abelard. – Natychmiast zwołano nadzwyczajne spotkanie Wielkiej Ósemki przy Radzie Bezpieczeństwa.

– Wielkiej Ósemki – powtórzyłem kwaśno. – Ciekawe. Nigdy o niej nie słyszałem.

– Teraz to już Dziewiątka – Nancy błysnęła ząbkami w ciemności. Zrobiło mi się ciepło.

Gdzieś pod nami szczęknął metal. Platforma zaczęła zwalniać. Raz jeszcze spojrzałem po zebranych. Nagle pomyślałem, że u kresu podróży może czekać na mnie całe Zgromadzenie, gotowe wyśmiać fakt, że kupiłem taką wierutną bzdurę. Że to wszystko wysublimowana forma kocówy, a przecież niejedną kocówę już w życiu przeszedłem. W szkole. W seminarium. W partii. Z drugiej strony – tajna winda. Sekretne podziemia siedziby ONZ.

– To się dzieje naprawdę? – zapytałem na wszelki wypadek.

– Słowo honoru – rzuciła Niemka.

W pierwszym odruchu chciałem parsknąć na te słowa. Szwabski honor. Ale ostatecznie tylko pokiwałem głową z poważną miną.

– Nic dziwnego, że jesteś w szoku – powiedziała Nancy. – Wszyscy przez to przeszliśmy.

Odchrząknąłem. Przełknąłem ślinę. Wziąłem się w garść, jak na członka Wielkiej Dziewiątki przystało.

– Jak oni wyglądają?

– Trochę jak kraby – powiedziała po namyśle Nancy. – Ale z palcami zamiast szczypiec.

– Zależy z której strony spojrzeć – wtrącił Abelard i wszyscy wymienili uśmiechy, co mnie lekko wkurwiło.

– I przylecieli statkiem kosmicznym, tak? – zapytałem głośno.

– Ich pojazd ma kilkadziesiąt metrów średnicy. Jest wyposażony w systemy maskujące. Tak nowoczesne, że gdyby nie chcieli się ujawnić, nigdy byśmy ich nie wykryli. Ale zdaje się, że właśnie po to przylecieli. Żeby nawiązać kontakt.

– Zdaje się? Nie jesteście pewni?

– Sprawą zajmują się najtęższe głowy z Doliny Krzemowej, lingwiści, ksenobiolodzy, kryptolodzy i programiści baz translatorskich. Wykorzystano najnowsze samodoskonalące się algorytmy językowe. A jednak sposób porozumiewania się obcych jest tak odległy od wszystkiego, co znamy, że naszym komputerom nadal nie udało się z nimi skomunikować. Jak dotąd wyłapują z ich dudniącego pochrząkiwania i pomruków tylko pojedyncze słowa. 

Zakręciło mi się w głowie. Jeśli to wszystko prawda, na moich barkach spoczęła właśnie gigantyczna odpowiedzialność. Wykraczająca poza zakres moich obowiązków i wymagająca natychmiastowej konsultacji z Panem Mariańskim. Odruchowo wyciągnąłem telefon. Spanikowałem, gdy okazało się, że nie mam zasięgu.

Nancy położyła mi dłoń na ramieniu.

– Spokojnie, Szczepanie – powiedziała, mieląc przy tym językiem zgłoski mojego imienia, aż nie zostało z nich prawie nic. – Chwilę temu minęliśmy zaporę elektromagnetyczną. M&M’s będzie musiał chwilę poczekać.

A ja, Boże dopomóż, uśmiechnąłem się, słysząc to przezwisko.

– Więc nic o nich nie wiemy? – spytałem.

– Jak mówiłam, rozszyfrowaliśmy pojedyncze słowa z ich języka. Takie jak „pokój”, „wymiana”, „jedność”. Bardzo obiecujące. 

Wszyscy zebrani pokiwali głowami.

– Ale to nie wszystko. Kiedy obcy wyszli ze statku, żeby, jak sądzimy, zademonstrować swoją dobrą wolę, w ich wypowiedziach pojawiły się też słowa takie jak „plaga”, „zagrożenie”, „wróg”. Wywołały wśród wojskowych zrozumiałą nerwowość.

– Wyszli? – przełknąłem ślinę. – Czyli gdzie teraz są?

Platforma zatrzęsła się po raz ostatni i znieruchomiała. Fragment ściany przed nami rozsunął się, ukazując korytarz oświetlony rzędem jarzeniówek. Stali tam dwaj żołnierze z karabinami w dłoniach.

– Podczas ostatniej sesji jeden z krabów spojrzał… o ile można to tak nazwać… na drugiego i wydał z siebie dźwięk, które nasz komputer z dwugodzinnym opóźnieniem przełożył na słowa „uniwersalna konstanta”. Obcy wymieniali pomruki, trochę jakby się sprzeczali, jakby jeden próbował drugiego do czegoś przekonać. Wreszcie zamilkli, stanęli równo i zaczęli śpiewać. 

– Śpiewać…?

– I to dla odmiany całkiem zrozumiale.

Nancy skinęła dłonią i jeden z czekających w korytarzu żołnierzy podszedł bliżej, przewiesił sobie karabin przez ramię i wyciągnął niewielki, czarny dyktafon. Uruchomił odtwarzanie. Głosy były brzęczące, dziwne, przytłumione, ale melodii i słów nie sposób było nie rozpoznać.

Bogurodzica! – sapnąłem.

Nancy dała mi chwilę, żebym doszedł do siebie, ale nie dałem rady.

– Chodźmy – powiedziała wreszcie. – Już na nas czekają.

Dałem się prowadzić. Szliśmy w obstawie żołnierzy długim korytarzem, a nasze kroki odbijały się echem od stalowych ścian. Mijaliśmy rzędy drzwi z nieprzezroczystego szkła, zza których dochodziły przyciszone rozmowy i dziwne, mechaniczne chroboty.

– Kiedy okazało się, że mówią po polsku, przerwaliśmy dialog – tłumaczyła Nancy. – Korzystamy oczywiście ze zautomatyzowanych translatorów symultanicznych najnowszej generacji, ale uznaliśmy, że dalszym rozmowom musi przysłuchiwać się ktoś, dla kogo jest to język ojczysty. Ktoś, dodajmy, z umocowaniem politycznym pozwalającym mu działać w imieniu swego kraju. Native listener. Istotny może okazać się każdy niuans czy skojarzenie. I to jest właśnie twoje zadanie. Będziesz słuchał.

Weszliśmy do większej sali, którą wypełniali ludzie i komputery. Widziałem żołnierzy, naukowców w białych kitlach, techników, inżynierów. Widziałem na ekranach niewyraźne kształty dziwnych, obłych istot. Widziałem kable, przełączniki, generatory. Ale ściany były zupełnie gołe – ani jednego krzyża!

Nancy skierowała mnie ku kolejnym drzwiom, przeszliśmy kolejnym korytarzem, minęliśmy drzwi do toalety, na które zerknąłem tęsknie, ale uznałem, że nie czas słuchać potrzeb grzesznego ciała, aż wreszcie znaleźliśmy się w niewielkiej sali, gdzie panował półmrok, a powietrze pachniało klimatyzacją. Całą przednią ścianę zajmował ekran. Wyświetlano na nim obraz z kamery znajdującej się gdzieś indziej, w pomieszczeniu przywodzącym na myśl pokój do przesłuchiwania podejrzanych. Widziałem długi, metalowy stół. Przy jednym jego końcu stał wielki komputer otoczony przez naukowców. A przy drugim…

Przy drugim końcu stołu, w delikatnym świetle przygaszonych jarzeniówek, kulili się obcy. Stałem nieruchomo, jeśli nie liczyć drżących nóg, ale chyba nikt tego nie widział, więc się nie liczy. Nie mogłem oderwać wzroku od czułek, łap pokrytych pancerzem, wieńczących je wianków delikatnych, giętkich macek.

Patrzyłem na ich ruchy, jednocześnie nerwowe i wypracowane. Samo powietrze zdawało się drgać wokół nich w nowy, nieznany dotąd sposób. Jakby byli tu, na naszej Ziemi, zupełnie nie na miejscu. Zrozumiałem, na co właściwie patrzę.

– Przecież to demony! – Przeżegnałem się porządnie, od stóp do głów.

– Szczepanie, litości – rzucił ten skurwysyn Abelard zza pleców Nancy. – Spróbuj mieć otwartą głowę. Przybyli do nas z gwiazd. Nie każmy im czekać.

Nancy pokiwała głową, położyła mi dłoń na ramieniu.

– Pora, żebyśmy przeszli do sali spotkań – ciągnął dalej Francuzik. 

– Ja też?

– Nie, ty tutaj. Żebyś przypadkiem…

– Nasze twarze już znają – wtrąciła szybko Nancy. – Nie chcemy pokazywać im nowej, o ile nie będzie to konieczne. Ale na ekranie zobaczysz każdy nasz ruch, a z głośników usłyszysz każdy dźwięk. Masz pełen dostęp. Czy możemy na ciebie liczyć?

Przytaknąłem, bo tak właśnie zrobiłby nowy przywódca Wielkiej Dziewiątki.

– Będę oczyma i uszami Rzeczpospolitej.

Sala spotkań, którą widziałem na ekranie, musiała być położona niedaleko, bo Nancy i reszta ekipy dotarła do niej już po kilku minutach. Obcy drgnęli na dźwięk otwieranych drzwi. 

– Boże, dopomóż – szepnąłem.

– Jesteśmy gotowi – rozległ się głos z umieszczonych pod sufitem głośników. Zobaczyłem, że przemawia jeden z naukowców, do którego właśnie dołączyła Nancy. – Wszyscy już są. Zaczynamy.

Sięgnął do klawiatury, wstukał kilka słów i pokazał je zebranym, którzy pokiwali głowami. Następnie wcisnął duży czerwony przycisk, a komputer natychmiast przetłumaczył jego wiadomość i odezwał się – głośno i wyraźnie – po polsku:

– Dziękujemy, że zgodziliście się zaczekać.

Jeden z krabów zbliżył się do stołu. Mruknął coś zgrzytliwie. Drugi odpowiedział tym samym. Pierwszy rozczapierzył czułki i macki, stanął na pełną wysokość i wysunął długą szypułkę zakończoną mięsistymi wargami.

– Rozumiemy zaskoczenie – powiedział zupełnie zrozumiałą polszczyzną, chociaż lekko zaciągał, co od razu mnie poirytowało. – Cieszymy się z kontaktu.

– My za to wielu rzeczy nie rozumiemy – odrzekł naukowiec za pośrednictwem komputera.

– Przybywamy w pokoju – powiedział krab. – Niesiemy pokój. Jedność światów. Chcemy was wiele nauczyć. Napęd antygrawitacyjny. Dziury robacze. Teleportacja. Wieczne życie.

Usta na szypułce rozszerzały się to w górę, to w dół. Najgorsze, że głos obcego brzmiał raz męsko, raz kobieco, raz porządnie, raz rozmemłanie. Koszmar.

– Mamy wiele pytań – powiedział naukowiec.

– Jedno z nich jest teraz najważniejsze – odparł krab. – Kluczowe. Zadajcie je.

– Dlaczego rozumiecie ten język? Jak to możliwe, że go znacie?

– A wy?

Naukowcy wymienili spojrzenia. Zanim zdążyli sformułować odpowiedź, krab zazgrzytał coś do swojego towarzysza, po czym znów wysunął usta.

– To my przybyliśmy do was, więc odpowiemy pierwsi. Możecie być spokojni. Nasza Polska nie istnieje już od dwóch tysięcy cykli. Zachowaliśmy jej język dla potomnych. Ku przestrodze. Wszyscy… w dzieciństwie… uczymy się martwego języka. Żeby pamiętać.

Nancy rzuciła okiem w stronę kamery. Jej jasne oczy błysnęły przez moment na moim ekranie. Naukowcy poruszyli się nerwowo.

– Wybaczcie, ale chcemy was dobrze zrozumieć. Mieliście własną Polskę?

– Oczywiście – odparł krab. – Każdy świat ma Polskę. Polska to uniwersalna konstanta. Element stały. Prędzej czy później pojawia się wszędzie, gdzie budzą się jaźń i inteligencja. Akcja wzbudza złowrogą reakcję. To… żywioł. Forma entropii. Pożera kolejne państwa, przejmuje klany, podbija tereny, zatruwa umysły. Wiele zależy od specyfiki danej planety. Istnieją jednak liczne cechy wspólne. Orzeł biały. Królowa Maryja. Chłopski rozum. Janpaweł. Na pewno wiecie, o czym mówię. Przecież i wy macie już tę chorobę za sobą.

Naukowcy zaszemrali, Nancy szepnęła coś do jednego z nich.

– Skąd wiecie, że mamy ją za sobą? – spytał po chwili zastanowienia.

Do stołu zbliżył się drugi z krabów.

– Nie kontaktowaliście się jeszcze nigdy z istotami spoza waszej planety – stwierdził.

– Jesteście naszymi pierwszymi gośćmi.

– A przecież istnieje tak wiele światów. Nie zastanawialiście się, skąd ta cisza?

– Paradoks Fermiego. Tak to nazywamy. Uznaliśmy, że prowadzimy poszukiwania w niewłaściwy sposób. Albo że życia nie ma w galaktyce aż tak dużo.

– Wręcz przeciwnie – rzekł krab. – Tyle, że w ogromnej większości jest stłamszone przez uniwersalną konstantę. Skazane na barbarzyństwo. Żadna planeta, na której istnieje Polska, nie jest w stanie osiągnąć jednocześnie takiego poziomu zaawansowania technologicznego i empatycznego, żeby przyjąć przybyszów z innego świata. Albo nie jest w stanie odebrać ich sygnałów… albo przełamuje ich zabezpieczenia i zaczyna strzelać z Janpawłem na ustach. Wy przyjęliście nas jak długo wyczekiwanych gości. Stąd wiemy, ponad wszelką wątpliwość, że przeszliście już chorobę kosmosu i odzyskaliście zdrowie.

Naukowiec łypnął na zebranych.

Kraby łypnęły na siebie nawzajem. Zadygotały niepewnie.

– Nie obawiajcie się – powiedział po chwili pierwszy. Mówił powoli, wyraźnie, z emfazą i entuzjazmem, spod których wyzierała jednak nerwowość. – Naszą Polskę unicestwił w kluczowej chwili szczęśliwy przypadek: wybuch superwulkanu. Jesteśmy wolni od zarazy. Przez ostatnie trzysta cykli odwiedziliśmy prawie sto pięćdziesiąt światów. Tylko pięć z nich dysponowało zarówno technologią pozwalającą nam się porozumieć, jak i dobrą wolą, żeby rzeczywiście to zrobić. Liczymy, że wy będziecie szóstym. Że dołączycie do naszej Unii Zdrowych Światów.

Rozłożył macki z wyczekiwaniem. Przyznam szczerze, że był tak odrażający, iż ledwie mogłem się skupić na jego słowach. O, jak żałowałem, że nie pozwolono mi zabrać szabli do samolotu! Jak skoczyłbym do gardła tej szatańskiej abominacji, jak nauczyłbym ją moresu! Pokonała Bóg jeden wie jak długą drogę tylko i wyłącznie po to, żeby lżyć Ojczyznę i orła białego? Na to nie mogło być zgody!

Naukowcy i politycy wciąż szeptali między sobą.

– Jeśli zaś chodzi o polszczyznę… – odezwał się powoli pierwszy krab – domyślamy się, że znacie ją z podobnych powodów co my. To jedyna rozsądna konkluzja. Wy też zorientowaliście się, jak wielkim zagrożeniem Polska jest dla całego świata. I dlatego teraz, już po jej zniknięciu, wciąż uczycie się jej języka.

– Tak właśnie jest, prawda? – nie wytrzymał drugi krab.

– Wasze milczenie zaczyna nas niepokoić – rzucił po chwili pierwszy.

Ludzka delegacja cofnęła się pod ścianę. Czołowy naukowiec, pozostawiony sam sobie, zwiesił głowę i z ponurą miną uderzył w klawisze.

– Na tej planecie – zakomunikował beznamiętny głos automatycznego tłumacza – nadal istnieje Polska.

Kraby podskoczyły, jakby wrzucono je do wrzątku. Zadrgały, pacnęły mackami o stół, o ścianę, rozdęły się jak balony, sflaczały, znów rozdęły. Bulgotały jeden przez drugiego, migały tęczowo pod skorupami.

– Niemożliwe! – rzucił pierwszy. – Przecież nikt nas nie zaatakował!

– Mogą nas splugawić! Zakazić! – zawodził drugi. – Złamaliśmy kwarantannę!

– Jak to możliwe?!

Polszczyzna krabów przeszła w nerwowe, zgrzytliwe powarkiwanie, w dudniące wrzaski i jęki. Naukowcy cofnęli się, przerażeni. Jeden z nich nie wytrzymał, wypadł przez drzwi na korytarz i już nie wrócił. Tymczasem Abelard stał z zamyśloną miną. Powiedział coś do Nancy, która powoli skinęła głową. Przysunął się do konsolety i sam sformułował wiadomość.

– Mogliśmy trochę… opóźnić naszą Polskę.

Przedstawiciele Niemiec i Rosji wymienili nerwowe spojrzenia, po czym wbili wzrok w podłogę.

– Jak?! – spytały kraby unisono.

– Mieliśmy tu… zabory. Polska zniknęła z mapy świata na sto dwadzieścia trzy lata.

– Ponad sto cykli! – gwizdnął pierwszy krab. – Więc to dlatego rozwój wyprzedził regres. Dobrze, dobrze. Jest jeszcze nadzieja. Rozumiem, że trzymacie waszych Polaków z dala od rady, która podejmuje decyzje w imieniu planety?

Naukowcy skwapliwie pokiwali głowami. Do konsolety podeszła Nancy.

– Oczywiście, że rozumiemy niebezpieczeństwo. Rozumiemy je wszyscy. Od zawsze.

Kraby uspokoiły się nieco, wróciły do naturalnych – jeśli można to tak nazwać! – rozmiarów.

– W takim razie możemy rozmawiać – powiedział pierwszy.

– O dziurach robaczych? I nieśmiertelności?

– O dekontaminacji.

– Jak to?

– Nie możemy ryzykować rozniesienia choroby. Wracamy na statek. 

– Kolejną delegację przyślemy za dziesięć cykli – powiedział drugi krab, powoli gramoląc się na wszystkie nibynóżki. – Wykorzystajcie ten czas, żeby rozwiązać wasz… problem. Inaczej wrota kosmosu pozostaną zamknięte.

Ciała obcych rozjarzyły się wszystkimi kolorami tęczy, rozbłysły, po czym zniknęły z ohydnym mlaśnięciem. Wybrzmiało jeszcze ostatnie, pożegnalne słowo:

– Powodzenia.

Stałem jak wryty. Usiłowałem przetrawić wszystko, co właśnie usłyszałem i zobaczyłem. Absurd! Zgroza! Złe wieści! Co, jeśli w domu uznają, że to moja wina? Jak mam przedstawić sytuację Panu Mariańskiemu, premierowi, wszystkim partyjnym szefom? Przecież jestem niewinny, zrobiłem, co do mnie należało! Nie, nie. Zrobiłem więcej. Zrobiłem wszystko, co tylko było możliwe! Spoufalałem się z zagranicą, wkradłem się w jej łaski i poznałem najważniejszą tajemnicę w historii ludzkości. Dobrze, Chrząszcz. Brawo, Chrząszcz. Brawo ja!

Co więcej: zdobyłem jednoznaczne potwierdzenie, że Ojczyzna jest rzeczywiście predestynowana do rzeczy wielkich, że jest najpierwsza wśród narodów świata. Bądź co bądź cały Kosmos drży przed jej wszechwładnym majestatem. Boże, dopomóż! Tak, tak, to wcale nie były złe wieści. Przeciwnie! Musiałem jak najszybciej przekazać wszystko partii. Im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym wyraźniej wyczuwałem w przyszłości Szczepana Chrząszcza medale, awanse, podwyżki, kobiety. Już czułem ich kwiecistą woń. Przeżegnałem się parę razy, radośnie, z przytupem. Puściłem wodze fantazji.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że słyszę zza drzwi rytmiczne kroki przynajmniej kilkunastu osób. Jakby do mojego pokoju zbliżał się oddział żołnierzy. A kiedy spojrzałem w ekran, dostrzegłem smutny wzrok Nancy. Najwyraźniej wbiła go prosto w kamerę, jakby wiedziała, że dzięki temu będzie mogła na mnie spojrzeć, nie patrząc mi przy tym w oczy. Dodałem dwa do dwóch.

Wypadłem na korytarz i w ostatniej chwili zdołałem zabarykadować się w kiblu. Łomoczą do drzwi. Muszę kończyć. Ukryję dyktafon za poluzowanym kafelkiem. A nuż go znajdziesz, sprzątaczu czy sprzątaczko, a nuż odsłuchasz i zrozumiesz, co musisz z nim zrobić. A nuż masz polskie korzenie.



Jarek Westermark (ur. 1985) – pisze opowiadania i wiersze, tłumaczy powieści, śpiewa i gra na harmonijce w zespole królduch. Prowadzi w „Przekroju” rubrykę „Dramatyczna kronika kryminalna”. Maluje żołnierzyki, które można zobaczyć na jego Instagramie. W 2016 zadebiutował książką Opowiadania, które napisałem. W 2021 nakładem wydawnictwa Nisza ukazał się jego nowy zbiór – Dziesięć opowiadań na krzyż.