1. [Burka]

Wacek Tkaczuk chciał moją książkę i znalazłem ostatnią na dnie pudła, więc zadzwoniłem do niego, żeby się jakoś umówić i mu ją dać, najpierw nie odbierał (co bardzo zaniepokoiło Orła), w końcu odebrał (był u niego Pilot) i zaproponował wręczenie nagrody Burkowi, w sobotę o siedemnastej, okej. Będziesz jedynym normalnym człowiekiem, bo ci moi koledzy z Toposu to straszni prawicowcy, a zawsze miło normalnego człowieka zobaczyć, powiedział. Nadeszła zatem sobota, pojechałem. Kiedy wchodziłem po schodach, uroczystość właśnie się zaczynała, a ludzi było dużo, więc usiadłem z tyłu koło stoliczka, na którym leżały egzemplarze nowego Toposu, zafoliowane. Prowadzili Kuczkowski i Kass, i co mnie trochę śmieszyło, to że przedstawili wyczerpujące biogramy zarówno pani, która wykonała statuetkę, jak i pani, która czytała zgryźliwe fragmenty prozy Burka: o Pałacu Kultury, o Szymborci i o czymś tam jeszcze. Po czym nastąpił szereg przemówień raczej nudnych, wziąłem więc do ręki jeden z tych Toposów, żeby zobaczyć, co w nim tak naprawdę jest, w całości był o Burku. Wtedy akurat Kuczkowski albo Kass powiedział: Te egzemplarze, które leżą koło Państwa na stoliczkach, są do wzięcia, więc po prostu schowałem go do torby. Wśród występujących była jedna kobieta, przedstawiona jako „filar numeru”, która w pewnym momencie stwierdziła, że pisząc swój esej musiała podjąć „decyzję męską”. Zaśmiałem się, zaśmiała się też pani siedząca koło mnie i dopowiedziała: Prawdziwy filar numeru, kariatyda. Przemówienie samego Burka było tak długie, że wyjąłem swoją książkę i narysowałem w niej radio, ze wszystkimi guziczkami i antenką, i dopisałem dedykację „Wackowi Radiowcowi”, jakoś tak. Po czym zostaliśmy wszyscy zaproszeni na winko, ale jeszcze najpierw pan z Klubu Księgarza podszedł do mikrofonu i powiedział, że te egzemplarze na stoliczku z tyłu są na sprzedaż i jak ktoś sobie wziął, to proszę oddać. A mówili, że można brać, powiedziałem oddając, pani koło mnie uśmiechnęła się wybaczająco, ale poczułem się bez sensu, jak jakiś złodziej. I już miałem się zacząć rozglądać za Wackiem, ale on sam do mnie zaraz podszedł, nieomal podbiegł. Pewnie będziesz mnie chciał zamordować?, przywitał się. Trochę się wysiedziałem, a ty się za to nadźwigasz. odrzekłem, podając mu książkę. Zapytał, co tam u Orła, więc opowiedziałem mu tę anegdotkę, jak to Orzeł wchodząc do Świątyni Opatrzności został przeszukany, znaleziono u niego piersióweczkę i zawartość kazano wypić. Ale nie słuchał. Zadzwonię, jak przeczytam, powiedział, a teraz pójdę już tam do nich. Więc założyłem płaszcz i poszedłem do siebie, do domu, jestem w końcu człowiekiem normalnym.

                                                                                                     Warszawa, 12 listopada 2017

2. [Jadzi]

Myślałem, że nikogo dziś nie spotkam, a tu masz, wchodzę na salę i zaraz widzę Piotrka oraz Marka, na dodatek tak z sobą zagadanych, jakby kolegowali się nie od dziś, co zresztą zapewne jest prawdą. Witamy się,

– Tylko nie pisz, że widziałeś nas razem. Wacek zachwycony twoją książką, dzwoni do mnie i czyta co lepsze fragmenty – powiedział Piotrek.

– Świetnie się czyta – zareagował zaraz Marek.

– A ze mną umówił się na imprezę, z której mnie zaraz kulturalnie wyprosił – poskarżyłem się.

– Mówił mi – Piotrek był zorientowany – że cały czas miał świadomość, że czujesz się tam jak ryba wyjęta z wody i rzucona na gorący piasek. Dlatego zrobił wszystko, byś mógł się jak najprędzej oddalić.

Nastąpił trzeci dzwonek, więc usiedliśmy, Marek koło mnie i zaraz powiedział, że ten Tomek, co gra pierwsze skrzypce, to jego dobry przyjaciel i potem pójdziemy mu pogratulować. Najwyraźniej miał na myśli nie tylko siebie i Piotrka, ale również mnie, zacząłem więc rozmyślać, jak się od tego wymigam, zwłaszcza że zespół grał okropnie. Na szczęście solistką wieczoru była Jadwiga Rappé, a przy niej dawało się zapomnieć o grze zespołu.

– W czasie wakacji słuchałem dużo Straussa – powiedział Marek podczas oklasków – bo byliśmy z Ewą na Peloponezie u przyjaciół, którzy przyjaźnili się, albo przyjaźnią, jeśli ona jeszcze żyje, z Gundulą Janowitz, ona dużo nagrała tego Straussa.

W przerwie był już bardzo napalony na gratulowanie, ale Piotrek stwierdził stanowczo, że lepiej po koncercie, i przeszedł do zachwytów nad panią Jadwigą, jej doskonałą formą wokalną mimo zaawansowanego wieku.

– Ale co to takiego przy Gruberovej, która jest siedem lat starsza, a wciąż śpiewa sopranem! Nie, przepraszam, cztery lata, bo ma w tej chwili sześćdziesiąt siedem, ups!, przez przypadek wyjawiłem, ile lat ma Jadzia. Ty, Adasiu, znasz Jadzię? Nie znasz?, to po koncercie pójdziemy jej pogratulować, poznacie się.

Kurwa, następny – zakląłem w duchu, nadeszła wszak druga część koncertu, w której najpierw Tomek popisywał się solistycznie, a potem Jadzia śpiewała Karłowicza, bardzo pięknie. Bisy zdawały się nie mieć końca, co mnie cieszyło w związku z myślą o mających nastąpić gratulacjach. W końcu zespół zaczął się mylić, więc Jadzia wyszła i już się więcej nie pokazała.

Wstajemy, rozglądamy się – Piotrka nie ma. Marek trochę spłoszony, co zamierzając wykorzystać mówię, że trochę się śpieszę, chyba już pójdę, na co Marek:

– Widziałem go, jak tam wchodził. – I ciągnie mnie na zaplecze. Wchodzimy, przed Rappé grupa wielbicieli, Piotrka ani śladu, Marek leci do Tomka i rzuca mu się w ramiona, po czym przedstawia mnie, więc też wygłaszam jakieś zdawkowe gratulacje. Marek dorzuca jeszcze pozdrowienia od Ewy, która nie mogła przyjść z powodu przeziębienia.

– Teraz wszyscy chorzy – kwituje to Tomek, po czym powraca do rozmowy z jakąś kobietą. Zostajemy z Markiem sami, więc mówię, że teraz musimy pogratulować solistce, zwłaszcza że stoją przy niej już tylko jakieś dwie dziewczynki. Marek jest nagle jakąś wcieloną nieśmiałością, rozgląda się cały czas za Piotrkiem, za to we mnie odzywa się jakby mściwość, więc mówię:

– Chodź, ja ciebie przedstawię, a ty mnie.

Był to jednak zły pomysł, bo z dziewczynkami Jadzia gadała długo i chętnie, Marek tymczasem zagadał się z jakąś przyjaciółką, która się znienacka pojawiła, tymczasem dziewczynki odeszły i zostałem sam na sam z wielką Jadwigą Rappé.

– Miał mnie przedstawić Piotrek Moss, ale znikł, więc przedstawiam się sam – powiedziałem i przedstawiłem się.

– Piotr Moss? – Jadzia rozgląda się. – Właśnie dzwonili do mnie z Wrocławia, że mam tam śpiewać jego utwór.

Piotrek jednak jak kamień w wodę, a Marek zagadany, postanawiam więc rozluźnić atmosferę.

– Opowiem pani anegdotkę z dzisiejszego koncertu.

– Też na nim byłam – wtrąca się artystka, rozbawiona.

– Otóż siedzieli za mną jacyś państwo, i kiedy skończył się Sonatensatz, ta pani szepnęła: Teraz znów będzie ta śpiewaczka, tylko czy ona umie po polsku?

Jadwiga Rappé spojrzała na mnie wzrokiem skołowanym, błędnym. Struchlałem. Ale po chwili:

– Znaczy, że mój niemiecki był aż tak dobry? Rozumiem.

Na szczęście podszedł wtedy Marek, pojawił się też skądś Piotrek, nastąpiło małe zamieszanie, z którego skorzystałem, ażeby się ulotnić. W domu sprawdziłem, Gundula żyje, ma lat siedemdziesiąt dziewięć, już nie śpiewa.

                                                                                                     Warszawa, 16 listopada 2017


3. [U Wacka za kościołem na wzgórzu]

Z rana Pismo na ścianie. Odręczne. To znaczy niezupełnie z rana. Ale zaraz po tym, jak się obudziliśmy. Nie wiadomo, skąd się wzięło. Jak w tym Testamencie, Starym. Białe literki na beżowej farbie. Change is the law of life. Powiedziały do nas. I zaraz się rozpłynęły.

– Widziałaś? – spytałem.

– Widziałam.

Więc jednak nie sen.

Potem łazienka i widok na Marszałkowską i Plac. Co prawda to tylko trzecie piętro, ale i tak ładnie. To znaczy brzydko, bo niby mróz i śnieg, ale przez tę sól techniczną błoto straszne się zrobiło, czarna maź rozchlapywana przez przejeżdżacze na wszystkie strony, na i tak już utytłanych przechodniów.

Założyliśmy coś na siebie i zeszliśmy na dół z nadzieją na coś lepszego. Ale szybko wróciliśmy, właściwie z niczym. Bo okazało się, że śniadania do dziesiątej trzydzieści tylko czy coś takiego. I tylko kawę nam dali. Więc zjedliśmy w numerze jakieś resztki, co nam z kolacji zostało. Bo wczoraj przyjechaliśmy z Poznania spóźnieni, nie zdążyliśmy zjeść, tylko zaparkowaliśmy pod hotelem i od razu na tę premierę polecieliśmy. Bilety dostaliśmy w prezencie od Moniki i Roberta, chyba na moje urodziny. I dopiero po spektaklu, i to też nie tak od razu – bo jak już tam byliśmy, to skorzystaliśmy z okazji i zainteresowaliśmy się budynkiem. Zanim zdążyli nas wyrzucić, pozwiedzaliśmy różne jego zakamarki, zajrzeliśmy na strych i do piwnic. Więc dopiero po spektaklu, w drodze do hotelu, kupiliśmy sobie coś do jedzenia i wino. I dobrze po północy spać poszliśmy. Może nawet bliżej rana.

No i dlatego było już po południu, kiedy wyszliśmy z hotelu, zapakowaliśmy się do samochodu i mogliśmy wreszcie zacząć szukać. Najpierw kościoła na wzgórzu nad dolinką. Potem, za kościołem, przez pół godziny krążyliśmy po omacku po tym uroczym cmentarzu. Uroczym głównie z uwagi na te widoki na dolinkę i całą resztę. Ale bez rezultatu. Bo cmentarz niby mały, ale jakiś w tej swojej małości duży, a my nie mamy pojęcia, jak rozpoznać to, czego szukamy. Jedyna wskazówka, że w testamencie zapisane, by nie składać kwiatów, tylko znicze.

(Z tobą jest ład żwiru. Ze mną, tlenu zamęt. Tak kończy się jeden z wierszy Wacława, który czytałem w dzień pogrzebu. A zaczyna od pszczoły, co leci na mnie z kwiatów, na grobie czyimś leżących. Zaraz jak to przeczytałem, zadzwoniłem do Adama, właśnie się ubierał. Bo na pogrzeb, powiedział, ubranym pójść wypada. Nie oponowałem. Poprosiłem tylko, żeby położył od nas kwiatka. On na to, że nie może. O, zdziwiłem się. Bo Wacek taką miał wolę, wyjaśnił, ostatnią. Żeby nie karmić go kwiatami. Tylko świeczki. Świeczki i znicze. No to zapal, poprosiłem, od nas. No pewnie, odparł, zapalę.)

Ale zniczy tu w koło bez liku, kwiatów zresztą też. A jak gdzie kwiatów nie ma, to zwykle i zniczy nie widać. Ale to rzadko i nic na nie dawało – bo przecież dopiero tydzień minął i nie mógł być pusty. Co robić? Nic tylko języka jakiegoś, wiarygodnego, znaleźć. To znaczy znowu zadzwonić do Adama. Już raz dzwoniłem, z hotelu. Nawet dwa razy. Nie, raz. Bo wczoraj w nocy miałem dzwonić. Ale ostatecznie nie zadzwoniłem, tylko napisałem tak, mesyndżerem: Cześć, Adasiu. Właśnie miałem do Ciebie dzwonić. Nawet chwyciłem za telefon. Ale Ewcia powstrzymała mnie w pół ruchu. I że o tej porze, powiedziała, nie wypada. No bo rzeczywiście, północ się już zrobiła, nie wiadomo jak ani dlaczego. Udało nam się dojechać tak, by zdążyć na Peleasa i Melizandę Debussiego. W Teatrze Narodowym. Opera wyśmienita, w dodatku wspaniała inscenizacja. Dwa całkiem sporej długości akty oglądało się jednym tchem. A po zakończeniu uczucie jak po przebudzeniu się z pięknego i bardzo wyrazistego snu. Ale o tym więcej innym razem. W każdym razie tak mocne przeżycie, że dopiero teraz się otrząsnąłem na tyle, by do Ciebie zadzwonić. Bo w Narodowym jakoś Ciebie nie spotkaliśmy. Choć myślałem, że spotkamy. Dlatego zadzwonić. To znaczy nie dzwonić, bo już za późno. Dlatego pisać, piszę. Z pytaniem takim. Czy nie chciałbyś jutro rano – to znaczy dziś już – wybrać się z nami na grób. A jeśli nie – czemu dziwić się nie ma co, w końcu byłeś nieco ponad tydzień temu – to czy nie miałbyś ochoty nam wytłumaczyć, jak na ten grób trafić. To byśmy sami pojechali. Myślisz, że trafimy?

Ale jak wstałem, to okazało się, że nie odpowiedział. Więc wtedy zadzwoniłem. Bo już wypadało. Nie odebrał. A teraz znowu dzwonię i to samo. Czyli nic. Co, na Ukrainę wyjechał? I boi się tych zawyżonych opłat rołmingowych? A może się obraził, że wcześniej nie dałem znać, że będziemy? A ja z rozmysłem nie dałem. Bo myślałem, że i tak go w operze spotkamy. Nie pisałem, żebyśmy przypadkiem mogli się spotkać. I się tym spotkaniem zdziwić, podwójnie dzięki temu ucieszyć. Tak jak się już wcześniej przypadkiem już kilka chyba razy spotykaliśmy, a raz na pewno, podczas Warszawskiej Jesieni chyba. Albo w Kazimierzu.

No i kto mógłby tu teraz tego Adama, myślałem, brnąc po kostki w śniegu, godnie w roli naszego informatora zastąpić? Zacząłem przerzucać w głowie twarze i dane osobowe, zastanawiając się jednocześnie, czy mam do nich jakieś numery w telefonie przypisane. Ale zanim zdążyłem trafić na coś konkretnego, poczułem parcie. W hotelu wypiliśmy po kawie, do tego po butelce wody, tu zimno jak w psiarni, więc nic dziwnego. Przypomniałem sobie, że na cmentarzach poznańskich są toalety. O czym też w sumie nie wiedziałem, ale niedawno odkryłem, podczas pogrzebu taty Barona. To może tutaj też są? W tym samym czasie Ewcia zagadnęła jakąś starszą panią, która pielęgnowała grób i wyglądała na taką, która tu często, czy wie może, gdzie Wacław. Wacław, oczywiście, powiedziała pani, i poprowadziła. Do Wacława, rzeczywiście, tylko jakiegoś innego. Tkaczuk, mówi Pani? To nie, to nie znam. W zeszłym tygodniu? W piątek? Tak, w piątek to ja byłam. W samo południe? Jak w tym westernie? To nie jestem pewna. Ale chyba w tamtej drugiej części cmentarza się coś wtedy działo, o tam. Wie pani, co? Najlepiej to by było do kancelarii pójść. Tylko to kawałek. Albo tu bliżej, klozet jest, i tam taka miła pani obsługuje, ona się tu we wszystkim świetnie orientuje. Nawet lepiej niż ci w kancelarii.

Tym sposobem ubiliśmy dwie pieczenie, jak to mówią, jednym strzałem, bo udało się zrobić siusiu i jednocześnie do grobu trafić. Bo pani rzeczywiście bardzo miła była, zaraz jak skończyłem zamknęła klozet na klucz, wywiesiła, że zaraz wracam, i zaprowadziła nas w jakieś odległe rejony cmentarza, gdzie po krótkich poszukiwaniach zlokalizowała kwaterę Wacława. Ku naszemu zdziwieniu, mimo tego zapisu w testamencie, leżał pod całą kupą wieńców z kwiatów, za to zniczy zaskakująco mało. Nie, nie, zatrzymała naraz Ewę mocnym chwytem za rękaw, proszę tu nie stawać, i wskazała na kawałek ziemi obok kwatery Wacka. To znaczy właściwie nie ziemi, tylko śniegu. Odgarnęła śnieg nogą i wyszły na jaw betonowe płyty. Nie dalej jak miesiąc, powiedziała, jedna kobieta tak stanęła, jak pani, i poleciała. Jak to, poleciała? Dokąd? W dół, proszę pani, całe trzy kondygnacje poleciała. Na szczęście niczego sobie niż złamała, cud jakiś. Ale co się strachu najadła! A ile to jest, zapytałem, te trzy kondygnacje? No tyle, pokazała dłońmi w powietrzu, jedna, druga i trzecia, ale jakoś tak nieprecyzyjnie, że dalej nie wiedziałem, o czym mowa.

Adam jednak się nie obraził. Odpisał w końcu. Jak już się ciemno zrobiło i byliśmy na autostradzie, w drodze do domu. A no widzisz, pisał, dopiero teraz odczytałem wiadomość, bo byłem u Orła w redakcji. A wczoraj dopiero wieczorem wróciłem z Krotoszyna, więc na Peleasie nie mogłem być. Na grób wiem, jak trafić, ale wytłumaczyć trudno, zwłaszcza w ramach cmentarza, bo jest tak mniej więcej pośrodku.

                                                                                               Warszawa i Poznań, 23 stycznia 2018



Adam Wiedemann (ur. 1967) – poeta, prozaik, tłumacz, krytyk literacki i muzyczny, malarz i rysownik. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Laureat nagród: PTWK (1998), Fundacji Kościelskich (1999) i Nagrody Literackiej Gdynia (2008). Ostatnio wydał tom Metro na Żerań. Mieszka w Warszawie.

Marek Gajdziński – autor zbiorów opowiadań, powieści, utworów scenicznych, dramatów radiowych, przekładów literackich. Miłośnik muzyki minimalistycznej.