B-BECK WCISKA I ZWALNIA PAUZĘ

Aktualne Warunki Na S7 chce mu wysłać wiadomość w tym wielkim portalu społecznościowym, ale tym razem obędzie się bez pośpiesznego sprawdzania telefonu, bo B-Beck spodziewa się kolejnych niemiłych rzeczy za publiczne przyznanie się do wiary. B-Beck ma twarz prymusa albo młodego kleryka, z tych twarzy, które nie nadają się do reklamy telefonów komórkowych najnowszej generacji, bo łączą w sobie odstręczającą dziecięcość i niepotrzebną powagę. Po raz kolejny poprawił okulary; zsuwają mu się z nosa ruchem topniejącego lodowca – to irytujące, ale powszechne, i nie bardzo wiadomo, co z tym zrobić. Z miłych rzeczy: obserwuje sobie kropelki potu na nosach chłopców. W pokoju jest duszno, ale bezpiecznie, zaciągnęli grube zasłony, żeby bronić się przed sierpniowym żarem i światem. We trzech budują wspólnotę i nagrywają podcast finansowany z budżetu ministerstwa kultury. To męska szatnia dyskursu, powiedział właśnie Ant3k, pozostali podziwiają jego przenikliwość, lekkość języka, jakim wyraża opinie. Nie czują zazdrości, chociaż on ma już żonę, a na nich nie spłynęła jeszcze łaska dobrego wyboru. Na szczęście żadna z tych emocji nie zostanie zarejestrowana, jeśli tylko dadzą radę przeżywać ją w ciszy.

Bez wątpienia wszyscy są bardzo, naprawdę bardzo dobrze wykształceni. Mówią do mikrofonów miękko, ale zdecydowanie, ich spory są jak dotykanie się siatkarzy po wygranym secie. Na przykład teraz „spierają się” o granice związków religii z popkulturą – pojawiają się prawdziwe emocje, kiedy B-Beck wspomina, czego słuchał ostatnio, a MatiXXX, co ostatnio oglądał, mianowicie produkcje mroczne i wypełnione nienawiścią do wiary, które da się bezpiecznie odbierać dzięki zdrowemu dystansowi. To nie lata dziewięćdziesiąte, mówi B-Beck, nie musimy wszystkiego brać dosłownie. Ten trzeci, Ant3k, jedyny dorosły, wzór dla pozostałych, unika deklaracji – raczej animuje dyskusję, dając im się wykazać. Już nasz papież, ale też ten nowy odwrócony papież, zachęcał i zezwalał, jednak, jesteśmy zgodni, ogólnie to nie – mówi więc MatiXXX. Nie istnieje miejsce – Mati mówi dalej – w którym da się bezpiecznie zaśpiewać jedno po drugim: Na wspaniałym złotym tronie, Miło mi z Tobą, Przyjdź nagłe zbawienie i Twój wzrok nie peszy mnie, nawet ze zmienionymi słowami.

A B-Beck myśli: mam suche usta, otwieram zimnego tajgerka, Mati wywala na stół pytonga, tak by to z pewnością wyglądało, gdybyśmy nie sunęli właśnie barką klasycznego wychowania po kwaśnym oceanie boskiej miłości. Na szczęście solidne tło nieustannie nas zabezpiecza, od początku jesteśmy sformatowani do dobrego i wciąż, nie tak jak inni, utrzymujemy łączność, joł. MatiXXX wykłada więc na stół kolejne argumenty przeciwko śpiewaniu piosenek z list przebojów na pielgrzymkach do Matki, Która Jest Jednocześnie Koleżanką, i zgrabnie komplementuje disco polo, chociaż spotykamy się w pożydowskim mieszkaniu jego dziadków, w starej kamienicy w centrum papieskiego miasta.

Mija godzina, a oni wciąż dobrze się bawią, nawet jeśli w ostatecznej perspektywie wszystko ma śmiertelne znaczenie. Za oknem słońce spala świat z nienawiścią, ale na nich spada ulewa boskiej miłości. Tymczasem dzwonek do drzwi. No co, k., długo miałem czekać, wchodzi Kaczor, najbardziej kontrowersyjny z nich wszystkich. I z tym jego „k.” wpada do mieszkania silny zimny wiatr, który przewraca kartki z notatkami, odwraca krzesła, wprawia w drżenie zastawę w wielkiej kuchni, gdzie nigdy nie stosowano miso. Szyby na chwilę pęcznieją, kiedy Kaczor wchodzi do wielkiego pokoju, w którym rozstawili drogi sprzęt do nagrywania. Przychodzi z naręczami kebabów, do zaciemnionego pokoju przedostaje się ten jeden wyjątkowy promień słońca – nagrzana folia błyska wtedy przez przezroczystość plastikowych siatek, zapach wydostaje się i drażni. Ktoś za późno wciska pauzę. Kaczor zrzuca ramoneskę, ma pod pachami dwie wielkie plamy potu w kształcie województwa mazowieckiego. Sprawiedliwie rozdziela kebaby: nie według zasług, tylko według łaski. B-Beck niecierpliwie odwija sreberko. Pita jest wielka i ciepła jak ziemia święta, sos już teraz brudzi mu ręce.

Wyglądają jak hieny, które właśnie posmakowały pierwszej krwi, mordy mają wysmarowane sosem: łagodnym, ostrym i mieszanym. Oblizują sklejone palce, kłaniają się szatanowi, potem, już syci, leżą rozłożeni na sofach, wersalkach, fotelach, nieruchomi i zmęczeni jak żołnierze armii pokonanej miłością. Pauza trwa, komputer szumi przy mniejszym obciążeniu pamięci tymczasowej, sierpień nie odpuszcza, ale daje się lubić, kiedy jeszcze odrobinę odchyli się zasłony i spojrzy na rozgrzane podwórko: błyszczą samochody, a gdzieś na horyzoncie statki, stojące na redzie w największym słońcu, utrzymują kolejność. W górnej lewej części błękitnego ekranu, którym teraz jest niebo, niewielki puszystobiały kłaczek, chmurka przypominająca gniewną twarz papieża, sunie w stronę bezpiecznej Szwecji. Jest wczesne piątkowe popołudnie, zdecydowanie. Granica między potępieniem i nie-potępieniem wciąż jest linią, którą da się wykreślić, jednak teraz to już nie gruba czarna nitka, tylko przerywany pas podłużnych kresek. Dlatego minie co najmniej godzina, zanim B-Beck zwolni pauzę i zwiększy się obciążenie.

KRZYŻ NIC NIE ZNACZY

No to odhaczyłem ostatniego gościa, ten sprzedaje krzyże w lombardzie i dzwonią do niego jakieś losowe babinki, krzycząc, że tak nie wypada, miałem więc już te wszystkie niezbędne „zderzenia z życiem” i „odkrywania sensów pod powierzchnią zdarzeń”, a teraz 170 km/h, w klimie, autostradą w kierunku stolicy. Prowadzę, patrzę głównie przed siebie, ale czasem zerkam na boki, na pobocza i poza pobocza, w te wyleniałe puszcze, kupy cegieł udające domy, szyldy, które nikogo nie obchodzą, i myślę sobie, że mógłby istnieć pojazd, który zamiast mnie, jak kombajn zboże, zbierałby poukrywane tam historie ograniczonych radości i przejmujących porażek i pozwalał im wejść ponad poziom zjebania.

Następnego dnia na basenie coś w rodzaju przygody. Młody zaczyna się topić, bo robi nieostrożny ruch do przodu i nagle traci grunt, nikt tego nie zauważa. Ja siedzę po turecku, z boku, daleko, aż pod drzwiami męskiej przebieralni, mam komputer na kolanach i piszę. Kamienne fale na wilgotnych śmierdzących kafelkach odbijają mi się na tyłku, w tym miejscu moje białe lniane spodnie są oczywiście mokre. Stara wyjątkowo zmusiła mnie do przyjścia. Jestem tu jedynym facetem, więc babki patrzą podejrzliwie, być może nigdy nie widziały mnie w telewizji, a jeśli tak, to przecież nie powinienem mieć czasu, żeby tu przychodzić – to jeszcze godziny pracy. Szczerze nienawidzę tej wilgotnej duchoty i tych spojrzeń, i tych tematów, na które one wymieniają opinie, blisko nich, a jednak tak kosmicznie daleko ogarniam temat babinki, co to siedzi na zydelku i gładzi szmatką siedemnaście krzyżyków, „żyjemy w epoce nadmiaru i ten nadmiar dotyka też sacrum”, dodam jako komentarz w tle, bo wiadomo, babinka, jeśli w ogóle analizuje, to w innym kierunku i innymi słowami, ale i tak pewnie zatrzymuje się wyłącznie na poziomie gładzenia.

W basenie dzieciaki piszczą z uciechy i zagłuszają młodego, który jakimś cudem wciąż wychyla głowę znad niebieskiej wody i skomle już, bo nie krzyczy, a bezpieczna krawędź jest tak daleko, choć przecież tak blisko. Tymczasem babinka gładzi swoje siedemnaście krzyży, ja myślę o kawie mrożonej i wychodzeniu na zewnątrz z różnych ciasnych przestrzeni. Parno tu jak w niskobudżetowej dżungli, słona woda skrapla mi się na plecach i spływa w to niepokojące miejsce między pośladkami. Na skórzanym fotelu Volvo XC 60 zostawię krzywookrągły stempel, bo za nic mi nie wyschnie między wyjściem z basenu a dojściem na tę część chodnika, gdzie ledwo znalazłem miejsce. Czasem, robiąc trzysekundową przerwę, patrzę na twarze kobiet, chyba wcale nie czują się bezpiecznie w swoim gronie, myślę, że może stresować je konieczność odkrywania stóp, które „nie są przygotowane”, albo po prostu zauważają ratowniczkę w jednoczęściowym kostiumie i zastanawiają się, czy ona naprawdę musi być tak nieustannie gotowa, z tą ostrą czerwienią na paznokciach i włosami w koński ogon.

Palce młodego już-już dotykają śliskiej krawędzi basenu, nic o tym nie wiem i obmyślam dalej scenę z polerowaniem krzyżyków. „Każdy przekaz o rzeczywistości jest równocześnie prawdopodobny i niedoskonały”, jak powiedział PBLO79_KRK, „nawet jeśli zna się pozycję wszystkich cząstek we Wszechświecie, trzeba przecież to ubrać w jakąś narrację”. Babinka z pewnością ma to gdzieś, bo obcuje z czystym doświadczeniem, za którym naturalnie wszyscy tęsknimy. Zastanawiam się teraz, czy zwiększyć, czy też jednak zmniejszyć liczbę krzyżyków, siedemnaście to raz za wiele, a raz optymalnie, nieparzystość chyba lepiej oddaje nieregularność świata. Babinka nie może mieć tylko kilku, bo to mieściłoby się w czymś w rodzaju standardu, dlatego z czterech robię siedem, a potem siedemnaście, w ten sposób jej pasja zamienia się w „dobrotliwe szaleństwo”, idealnie oddające, jak to było we wniosku, „archaiczną potencję flejtuchowatego sacrum stojącego w kontrze do współczesnej rzeczywistości wygimnastykowanej z metafizyki”.

Zauważam, że babinka traktuje „te sprawy” nie do końca serio, ale być może jest po prostu niebezpiecznie spoufalona z tym wychudzonym starożytnym ciałem, które zwielokrotniono w metalowej figurce, niby wciąż reprezentującej niepowstrzymaną wolę miłości, która zsyła na świat trzęsienia i powodzie i odrywa sine niemowlęta od piersi matek. Młody ostatkiem sił rzuca się do krawędzi basenu, jeszcze nie wiadomo, czy woda całkowicie przejmie energię tego ruchu, w wyobraźni przeliczam krzyże, które babinka będzie odtąd przez wieczność polerować wyleniałą szmatką, oderwaną, no bo czemu nie, z jej ślubnej sukni, kiedyś białej, a teraz, wiadomo, jak to się pięknie zamknie w ujęciu, nieskończenie czarnej i zimnej po najgłębszy atom.



Marcin Wilkowski – programista w CKC UW, doktorant w IBL PAN.

Ola Szczepaniak (ur. 1997) – studentka grafiki na warszawskiej ASP. Zajmuje się ilustracją i projektowaniem graficznym. Uwielbia papier i możliwości, jakie on stwarza. Najbardziej inspirują ją polskie ilustracje i plakaty lat 50 i 60. Miłośniczka długich poranków. instagram