Widzisz, tak, chyba widzisz, chociaż nie do końca wiesz co, bo już od dawna w lewym oku masz minus cztery, a w prawym minus cztery i pół, i również dlatego, że w zeszłym tygodniu zostawiłeś swoje okulary pod kołdrą, na którą opadłeś z impetem po całym dniu pracy, przez co nie zostało z nich zbyt wiele. I myślisz, że z naczynkami wrastającymi w rogówkę, i bez okularów, nie nadajesz się do niczego, a już na pewno nie do czytania ulotki dołączonej do opakowania zeaksantyny. Po chwili namysłu wyciskasz kapsułkę z blistra i popijasz wodą. Pewnie nie ma tam nic ważnego. Przecież to tylko suplement – jeśli mógłby zaszkodzić, nie sprzedawaliby go w sklepie na rogu.

Bierzesz pastylkę i wychodzisz do pracy. Dozorcy mówisz „dzień dobry”, ale wygląda jakby spał – jest blady, z nieruchomych ust nie pada żadna odpowiedź. Pewnie przedawkował wieczorem melatoninę, myślisz, i teraz już taki jest: otumaniony, jakby z innego świata. Wychodzisz i wsiadasz na rower. Do biura dojeżdżasz rowerem, bo po co singlowi samochód. Powinieneś wozić swojego syna, którego nie masz, tak jak nie zbudowałeś domu ani nie posadziłeś drzewa. Czujesz coś dziwnego w żołądku, gdy koledzy z pracy narzekają, że muszą odwozić dzieci do szkoły.

„Wolałbym jeździć codziennie w tę i z powrotem, niż…”, wzdychasz nad kubkiem kawy.

Na żołądek bierzesz kapsułkę betainy, a potem dzwonisz do kuriera, bo zamówiłeś okulary już tydzień temu. Okazuje się, że przez przypadek wylądowały w Niemczech. Zapisujesz na kartce: „Zamówić więcej soczewek”, po czym łykasz kolejną tabletkę, bo doskonale pamiętasz, że niebieskie światło ekranu niszczy twoją delikatną siatkówkę.

Zamiast pójść na obiad, odwiedzasz sklep spożywczy na rogu. Znasz go lepiej niż własne mieszkanie. Kiedy wchodzisz, kasjer kiwa głową zza lady. Jesteś tu mile widziany. Podchodzisz do półki z lekami i przeglądasz asortyment wzrokiem kapryśnika, jakby chodziło o wybór przekąsek na wieczór.

Zaopatrujesz się we wszystko, co trzeba. Nie kupujesz tylko sildenafilu, bo sildenafil zamawiasz przez internet: robisz zakupy w sieciowej aptece, a potem odbierasz niepozorną paczuszkę drżącymi rękami, jakby wewnątrz zamiast pastylek na erekcję były woreczki amfetaminy.

Kasjer to korpulentny mężczyzna około trzydziestki z rzadkim zarostem i w wyciągniętej koszulce. Wertuje twoje zakupy wprawnymi ruchami.

– Słyszałem, że to badziewie… – wzdycha na tyle głośno, żebyś go dobrze usłyszał, ale na tyle cicho, żebyś nie wątpił w jego dyskrecję.

– Ja nic o tym nie wiem.

– No tak – odpowiada. – Każdy ma swoje zdanie.

– Mógłby pan sprawdzić, czy jest coś w hurtowni na serce?

Kiwa głową, ale nie jesteś pewien, czy zrozumiał pytanie. Być może – gdy jutro znowu tu przyjdziesz – odpowie, że to nie jest apteka. Ale czy będzie miał rację?

Patrzysz jeszcze na ladę z energetykami i przypominasz sobie kilka ostatnich dni wypełnionych drzemkami. Chwilowa niedyspozycja, ot, nic wielkiego. Dla świętego spokoju postanawiasz jednak wziąć kilka puszek na zapas. To naprawdę wszystko, na co możesz sobie pozwolić, bo twój komputer zdążył naliczyć trzydzieści sześć minut czasu wolnego, a dziennie nie możesz przekroczyć godziny. Wracasz i patrzysz na zegarek na środku monitora. Dopiero gdy poruszysz myszką, zatrzyma się i zniknie.

Gdy wychodzisz z biura, jest dwudziesta. Zanim dotrzesz na dworzec, lawirujesz między facetami z czerwonymi różami i z balonami w kształcie serduszek. Ten dzień mógłby nie istnieć – chciałbyś, żeby po trzynastym lutego był od razu piętnasty.

Dzisiaj zadzwonią rodzice i zapytają, czy już kogoś masz w tej Warszawie, a ty jak zwykle odpowiesz, że na tym froncie bez zmian. Kiedyś dzwoniła też babcia, emerytowana profesorka ekonomii, i mówiła, że nie wolno ci tracić czasu, a potem zaczynała rozprawiać o degresji przyrostu naturalnego i demograficznych aspektach systemu ubezpieczeń społecznych, ale kilka miesięcy temu umarła. Wcale za nią nie tęsknisz, prawda? Przyznanie się do tego trochę cię kosztowało.

Pamiętasz piramidy wieku, które widziałeś kiedyś w dzienniku, i wykres przedstawiający oczekiwaną długość życia dla każdego rocznika. Choć powtarzasz sobie, że to jakaś głupota, to jednak czasami wciąż słyszysz głos babci: nie masz czasu, nie masz czasu, nie masz czasu.

„Dzisiaj, 22:00?”, pyta dziewczyna ze zdjęcia. Ma czerwona bandankę we włosach i okulary przeciwsłoneczne.

„OK”, odpisujesz i natychmiast zaczynasz tego żałować. Dlaczego nie potrafisz napisać nic więcej?

Wiesz, że to ty musisz prowadzić rozmowę, to ty musisz opowiadać dowcipy, to ty musisz sypać anegdotami. Tyle razy już to słyszałeś. Mężczyzna nie może milczeć. Milczący mężczyzna to kruchy mężczyzna. Mężczyzna nie może być kruchy.

Stoisz tak z kciukiem wiszącym nad ekranem i próbujesz coś z siebie wydusić, ale ostatecznie rzucasz tylko telefon na łóżko i bierzesz pastylkę sildenafilu.

O dwudziestej pierwszej sąsiad włącza mszę świętą, więc gdy zakładasz koszulę i czeszesz krnąbrne włosy, mruczysz pod nosem modlitwy. Niczego w życiu nie potrafisz wyrecytować z taką łatwością jak tryptyku pacierza. Może oprócz tej instrukcji z końca reklam telewizyjnych: „Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwe stosowany zagraża twojemu życiu lub zdrowiu”. Potrafisz wyrzucić to z siebie bez chwili wahania, całe zdanie na jednym wydechu, szybko, jak ten lektor z reklamy.

…Aniele Boży Stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój…

„Przyjedziesz po mnie?”, pyta dziewczyna z bandanką. 

„Chyba nie. Wypiję wcześniej drinka lub dwa”.

Wczoraj wcisnąłeś jej kit, że kupiłeś sobie nowe audi A6. Chyba nie mogłeś być wtedy trzeźwy. Dlaczego tak napisałeś? Dlaczego?

„Czyli do zobaczenia na miejscu?”.

„Do zobaczenia”.

Powinieneś napisać coś więcej. Powinieneś napisać coś więcej. Powinieneś napisać coś więcej.

Koczujesz w opuszczonym dwudziestoośmiometrowym mieszkaniu, bez czynszu ani umowy, bezprawnie, w końcu nie należy do ciebie, chyba że liczyłby się nakład pracy włożonej w to miejsce, wtedy tak, wtedy byłoby twoje, bo nikt nie zliczyłby dni, które spędziłeś na wymienianiu kafelków, malowaniu boazerii, przyklejaniu listew i uszczelnianiu okien, i na wylewaniu wody po burzach, i na szorowaniu balkonu obsranego przez gołębie. Tak, być może naprawdę jest twoje. Lubisz to sobie wmawiać, bo wiesz, że niczego innego mieć w życiu nie będziesz. Oszczędności masz tyle, że ledwo wystarcza na kino raz w miesiącu. Nie przekonasz nawet najbardziej nierozgarniętego analityka, że dach nad głową jest w twoim zasięgu.

…Wierzę w Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, i w Jezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, Pana Naszego…

Wiadomość od rodziców: 

„Wychodzisz dzisiaj wieczorem?”.

Odpowiadasz: 

„Tak”.

…trzeciego dnia zmartwychwstał, wstąpił na niebiosa i siedzi po prawicy Boga Ojca wszechmogącego…

„Widzimy się za kwadrans”.

„Dobrze”.

Wchodzisz do autobusu, masz zawroty głowy, a pod sercem jakiś kłujący ból. Przymykasz oczy. Co z tym energetykiem? Kupiłeś i nie wypiłeś. Sklerotyk. Idiota. Naprawdę mógłbyś być bardziej poukładany.

– Bilet do kontroli – mówi kanar, ale nie rejestrujesz tego, bo w tym czasie rozmawiasz w myślach ze swoją zmarłą profesorką ekonomii, której robisz pretensje o pewną rozmowę sprzed dwunastu lat, gdy powiedziała ci, że jeśli będziesz dobrze się uczył, to wszystko się poukłada.

Kanarowi zamiast biletu wręczasz paragon.

***

Kochasz się z nią, jak przystało. Musisz ruszać się szybko, mocno, musisz szeptać jej do ucha przekleństwa.

Czy komuś to się może podobać? Tobie się nie podoba. 

Widziałeś dzisiaj kolejkę przed kinem – długi rząd młodych par z rubasznymi uśmieszkami na twarzach. Nie jesteś jak Massimo, nie przypominasz Nacho z plakatu, żaden z ciebie śródziemnomorski amant, wyglądasz jak chudy manekin ze sklepu.

Co innego dziewczyna z bandanką. Doskonałe proporcje, elegancka fryzura i podkreślone oczy. Trochę jak gwiazda filmowa. Kiedyś o takich dziewczynach mówiłeś, że są „spoza twojego radaru”. Mimo to nie potrafisz skończyć – w tej ciemnej toalecie. Pusta prezerwatywa znika w koszu na śmieci. Mówisz, żebyście poszli na drinka. Odpowiada:

– Daj mi pięć minut i dołączę do ciebie.

Wychodzisz przed toaletę i zapinasz rozporek. W klubie ryczy muzyka, nie słychać nic innego. Nie słychać też ciebie, gdy tak stoisz i mówisz:

…Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi…

Nawet nie wiesz, dlaczego to mówisz. „Dlaczego to mówię?”, pytasz teraz sam siebie. Byle tylko nie milczeć, myślisz, chyba o to chodzi. Mężczyzna nie może milczeć.

Gdy mija pięć minut, dyskretnie uchylasz drzwi do łazienki i sprawdzasz, co z twoją gwiazdą filmową. Siedzi na zamkniętym sedesie, przechyla pudełko z suplementami, wkłada tabletkę do ust i przełyka, a potem wstaje, zakręca buteleczkę i podaje ci rękę.

***

Wychodzicie z toalety o północy i po dziesięciu minutach jesteście już na zatłoczonym parkiecie. Tańczycie. Ty myślisz o suplementach, które rozpychają się w żyłach, a ona o substancjach czynnych odkładających się w tkankach wątroby. Po kolejnych dwudziestu minutach przepadacie bez reszty; gubicie się w tych papierosowych oddechach, bladych twarzach i rękach trzęsących się albo do rytmu muzyki, albo z powodu brakującego magnezu. Mówicie sobie coś nawzajem na ucho, ale żadne z was nic nie słyszy w tym gwarze, dlatego zaczynacie tylko kiwać głowami i głupio zaciskać usta.

Wychodzicie przed drugą i z racji późnej pory idziecie do domu spacerem. Ona mówi ci o astaksantynie na skórę i o metamizolu, który bierze podczas bolesnych miesiączek, a ty rewanżujesz się historią o zeaksantynie na wzrok i betainie na bolący żołądek. O sildenafilu nie mówisz – jeszcze nie tej nocy.

Następnego dnia budzicie się z bolącymi karkami. Ona wychodzi przed śniadaniem, a ty, zamykając za nią drzwi, myślisz, że „na tym froncie” wreszcie nadeszły zmiany. Połykasz swoje tabletki, wypijasz ciepłą herbatę i idziesz na dziewiątą do pracy. Tam znów słuchasz o kiepskiej pogodzie i fluktuacjach ciśnienia, a później dzwonisz do kuriera z pytaniem o przesyłkę z okularami.

„Jutro powinna zawrócić do Polski”.

Mówisz, że właściwie nieważne, przesyłkę można wycofać, a okulary oddać do magazynu. Może przydadzą się jakiemuś Niemcowi.

Znów bierzesz zeaksantynę, a potem jeszcze kilka kolejnych tabletek, właściwie to nie pamiętasz ich nazw, po prostu leżą w torbie między papierami – jak dropsy. 

Może przesadziłeś? A może nie. Chyba nie, przecież to tylko suplement.

Wychodzisz z biurowca do sklepu. Przedtem jednak teatralnie wstajesz i głośno, żeby każdy cię słyszał, zapewniasz, że nie będzie cię tylko chwilkę, „po-obiad-i-drożdżówkę-chcecie-coś-ze-sklepu?”, co właściwie nikogo nie obchodzi.

Myślisz, że mógłbyś już nigdy nie wracać. Sama myśl, że chciałbyś stąd uciec, sprawia, że mocniej bije ci serce. I nie chodzi tylko o pracę. Więc postanawiasz: wychodzisz przed biurowiec i biegniesz. Musi być lepiej, musi być lepiej, powtarzasz, przecież gdzieś musi być lepiej.

Nagle wokół słyszysz obce języki. Dobiegłeś naprawdę daleko. Ludzie z gutentagiem na ustach. Siegessäule błyszczy w słońcu. Truchtem przez Großer Tiergarten. Długa ta twoja przerwa. Po-obiad-i-drożdżówkę-chcecie-coś-ze-sklepu. Biegniesz jeszcze dalej, w tej samej przepoconej koszuli i w tych samych brudnych lakierkach, ale nie szkodzi. Docierasz nad ciepłe wybrzeże i chodzisz po mieście w słomianym kapeluszu. Oblizujesz wargi z soli i patrzysz na ludzi, którzy robią to samo. Dobiegasz na grecki wieczór. Sirtaki, muzyka, oliwki. W tle błyszczy Akropol.

Marzniesz. Później się pocisz – z gorąca albo z zimna, nie potrafisz powiedzieć, ale jednak pot kapie z czoła i zalewa ci oczy. Niczego już prawie nie widzisz, ani Akropolu, ani berlińskiej ulicy, ani swojego biurowca, wszystko nagle znika.

Potem przychodzi ból. Jakby ktoś przebił cię długim szpikulcem. Cios prosto w serce, szybki i celny. Odwracasz się, żeby spojrzeć w twarz zabójcy, ale nikogo nie widzisz, tylko kolory rozmazane przez łzy. Nikt nie trzymał tego szpikulca, sam szpikulec nie istniał.

W przepoconej koszuli i brudnych pantoflach padasz na ziemię. Plecy opierasz o ścianę. Broda ląduje na żebrach. Wyglądasz jak ludzki kłąb.

Wśród pudrowych cukierków, którymi się nafaszerowałeś przed wyjściem, musiała być melatonina, bardzo dużo melatoniny, a skoro tak, to chyba nie musisz się martwić. Przecież to tylko suplement, jeśli naprawdę mógłby zaszkodzić…



Maciej Wnuk (ur. 1995) – prozaik, opowiadania publikował w „Czasie Literatury”, „Fabulariach”, „Twórczości”, „Odrze”. Uczestnik kursów wspierających debiutantów m. in. International Writing Program i warsztatów KMLU. Pracuje nad debiutancką powieścią.