Nie pamiętam konkretnych kobiet. Jedyna kobieta, którą naprawdę pamiętam, to pewna staruszka – mówił Tefil, drapiąc się w tył głowy, a potem za uszami. – W żaden sposób nie umiem pozbyć się tego wrażenia. Tamtego jesiennego dnia grabiłem liście przed wejściem do zakładu weterynaryjnego. Szelest liści oswaja mi świat, podobnie jak niebo odbite w kałuży. Szelest grabionych liści jest dla mnie doskonalszym dźwiękiem niż jakikolwiek przebój. Przeboje i bestsellery mnie dobijają (czy w nich, tak jak w modzie, nie ma jakiegoś faszyzmu?). Grabiłem liście, odsłaniając beton wylany przed laty. Zrobiłem wąską ścieżkę. Nagle zobaczyłem staruszkę. Wyszła zza rogu budynku, w którym znajdował się magazyn. Stanęła na początku ścieżki i czekała. Nie wiedziałem, na co kobiecina czeka. Nie uśmiechała się, nie dawała mi żadnych znaków, nawet ręką nie ruszyła. Jej stanie i moje stanie, i patrzenie na nią przedłużało się coraz bardziej. Na ścieżce leżały trzy suche liście dębu. Podszedłem do pierwszego z nich, podniosłem i włożyłem do kieszeni. Staruszka nie drgnęła. Wziąłem drugi i zrobiłem to samo. Kiedy trzeci liść wylądował w mojej kieszeni, staruszka ruszyła przed siebie. Nawet na mnie nie spojrzała. No i się zaczęło. W każdej rzeczy, która się zaczyna, zaczynają się inne. Wychodzą z głębi zaczynania, którym może być oddech, bicie serca, drapanie po ugryzieniu, mruganie i euforia na widok czegoś, co nam rozpala emocje, którym może być podniesienie liścia, zapięcie paska do spodni czy odrzucenie łopaty pod ścianę po robocie. 

Poszedłem za staruszką. Po chwili chciałem zawrócić, zostawić ją, wrócić do grabienia liści, ale ona zaczęła podskakiwać i tym podskakiwaniem przyciągnęła mnie jeszcze bardziej. Chciałem ją wyśledzić. Bezinteresownie. Ledwo byłem w stanie ją dogonić. Raz nawet się obejrzała. I w tym momencie zaczęła uciekać. Zniknęła mi z oczu, gdy skręciła w lewo za drewnianym domem, ale po chwili znowu ją widziałem. Drugi raz zniknęła mi tuż za bramą wjazdową na podwórko małej kamienicy. Wbiegłem, zatrzymałem się na tym podwórku i nasłuchiwałem odgłosów zza drzwi. To były odgłosy wbiegania po schodach. Ruszyłem za tymi odgłosami i trafiłem przed drzwi z numerem siedem. Proszę, proszę, niech pan wejdzie, usłyszałem. Niech się pan nie boi, niech pan wejdzie i zrobi sobie herbatę. Nie gotowałam zupy, bo po co. Nie wiem, co miałabym z nią zrobić. Gdybym wiedziała, że pan przyjdzie, to byłaby zupełnie inna sytuacja, ale ja nie wiedziałam. Czy pan jada? Czy pan pije? Czy pan oddycha? 

Wszedłem do przedpokoju, z przedpokoju do kuchni. W lewej ścianie  były drzwi do jedynego w tym mieszkaniu pokoju. Był jasny – dużo światła wchodziło przez wielkie okno. Kobiecina leżała na łóżku pod oknem, przykryta kocem. Podszedłem do niej blisko. Chciałem tylko zobaczyć, jak pani mieszka, powiedziałem. Nie chcę herbaty. Nic nie chcę. Jestem tu zupełnie bezinteresownie, powiedziałem dodatkowo. Pochyliłem się nad nią. Była martwa i zimna. 

Codziennie chodzę do przychodni albo do weterynarza, albo do pawilonu handlowego, czasami do restauracji, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi – mówi zimna kobiecina. – Nikt mnie nie słucha, nikt mnie nie widzi. Tylko pan zauważył, że jestem. Bo ja już nie figuruję w żadnym spisie, nie ma moich danych. Nie pamiętam, jak się nazywam. Nie można mnie zatrudnić, zgwałcić, obrabować, zagazować, spalić. Jestem bezużyteczna. Nic się ze mną nie da zrobić. Bo już raz wszystko zrobiono. Jestem wolna? Przychodzę, żeby tu leżeć, bo nie wiem, co począć. Co ma począć wolny człowiek, kiedy już nic nie może go unicestwić? Nie mam żadnego pomysłu, poza tym jednym, żeby się położyć i leżeć.

Czy mógłby pan mi jakoś pomóc? – pyta kobiecina na łóżku. A jak? – pytam. Nie wiem – mówi. – Jakoś mi pomóc, udzielić jakiejś pierwszej pomocy. Czy pan się zna na metodzie usta-usta? Sztuczne oddychanie. Naturalne już nie wchodzi w grę, wolę sztuczne. Ja w ogóle nie lubię niczego, co jest naturalne. Naturalne jest podejrzane, naturalne może krzywdę zrobić, zabić. Źle mi się kojarzy. Natura sama źle mi się kojarzy, tak jak normalność, swojskość, autentyczność czy komunikatywność. Więc gdyby pan zechciał udzielić mi sztucznego oddychania przez taki aparat plastikowy, robią takie teraz, to niewykluczone, że poczułabym radość, nawet szczęście z ponownego oddechu. Tak dawno nie oddychałam. Zapomniałam, jakie to uczucie, ale wydaje mi się, że powinnam znowu oddychać, że zawsze powinnam oddychać, że nigdy nie powinnam przestać oddychać. Wie pan, ja już zapomniałam nawet, jak się wącha, jak smakuje. Wie pan, to ten brak ewidencjonowania. To nieliczenie. Nie da się policzyć i odnotować. Trzech milionów nie ma. Dwustu tysięcy nie ma. Pięciu tysięcy. Stu. Dwóch. Jednej. Jednego. Ilu nie ma? Więcej? Nic. Zupełnie nic. Nie ma danych osobowych (świat teraz uwielbia dane osobowe). A przecież miałam imię, nazwisko, datę urodzenia, może nawet sypiałam z jakimś chłopem, może właził na mnie. Może jadłam, piłam, bawiłam się, może ciężko pracowałam. Może uwielbiałam te rzeczy, może nawet najbardziej uwielbiałam właśnie te rzeczy (czy da się jeszcze coś uwielbiać naprawdę?). Ale wie pan, moja czaszka jest pusta. Chce pan zobaczyć? Czy pana czaszka też jest pusta? Co jest w pana czaszce? Co pan tam ma? No, niech pan powie, co ma pan w czaszce? Niech się pan nie wstydzi. Niech pan powie, to może być forma terapii. No, niech pan będzie szczery. Niech pan tego nie ukrywa, chociaż przede mną. Co pan tam ma? No, niech pan nie da się prosić. Niech pan powie, co ma pan w czaszce. I znowu. Znowu to samo. Zostaje ta najbardziej męcząca rzecz, że coś ciągle jest, że wszystko jest, czyli że było. I że będzie. Nic nie mam w głowie, to czego ja miałabym jeszcze chcieć? Czego bym chciała? No właśnie, czego? Ruszyć się? Wcale nie. Uwierzyć w coś? Usłyszeć jakąś niepodważalną prawdę? Poznać największą tajemnicę świata? Drugiego człowieka? Wcale nie. Tylko się z panem droczyłam z tym usta-usta. To co bym chciała? Nie jestem głupia. Nic nie chcę. Nic, nic i nic. 

A inni? – spytałem. Jacy inni? – spytała staruszka. – Nie ma innych. Wiedza przesłoniła tyle rzeczy, przesłoniła kochane miejsca, ulubione buty, ukochany zapach kwiatów. Wiedza przesłoniła innych. Wiedza o własnym istnieniu. Wasza wiedza o własnym istnieniu. I ja też zostałam zasłonięta. Nie wiem nawet, czy uprawiałam seks, czy zdążyłam. Może się nawet puszczałam? To byłoby coś. Zawsze to jest coś. W każdej epoce. Czy się modliłam? Moja pusta czaszka i twoja. Świadomość trupa. Żywego trupa? Chodzę ulicami, zaglądam na plebanię, do pawilonu handlowego, i wiem, że nie znajdę żadnego śladu. Na żadnej ulicy, w żadnym warsztacie, w żadnej kamienicy, na żadnych schodach, przy ani jednym drzewie w parku ani na żadnej ławce, które przecież były przeze mnie, przez moje ciało wycierane. Na żadnej ladzie sklepowej, w żadnym kącie sklepu, na ani jednej płycie chodnikowej. Żadnych śladów mojego „ja”. Nie mogę znaleźć mojego lisa, moich sukienek, garnków, płaszcza. Ktoś wziął moje rzeczy? Albo wyrzucił? To były takie dobre garnki. Stół. Płaszcz. To pamiętam. Płaszcz w szafie na strychu. Skąd pan ma ten płaszcz? A tę marynarkę? Czyli coś się nie zmarnowało. Zawsze coś zostaje. Nie boję się, bo nie znam swoich grzechów. Co to był grzech? Co to było? Ma pan też tak? Czy pan też tak ma? Takie dziury w pamięci? Taką pustkę po tych najgorszych momentach, albo po tych zwyczajnych, kiedy kupował pan lody, jadł ciastko, zupę, płacił za piwo? Pamięta pan to? Umiałby pan opisać ten moment, gdy szedł pan chodnikiem z matką za rękę? Wie pan, jak odzyskać czas? W mojej czaszce nie ma wiedzy o tym, co złego zrobiłam, co złego ktoś inny zrobił. Nie wiem, co się stało. Nie wiem. Teraz, jak już nic nie mam, bo umarłam, to mnie nie rusza nawet umieranie. Zostałam zbawiona, jak mówią ludzie. Tylko co to jest zbawienie? Zbawiona ciągle nie wiem, co to jest. Przychodzi do pustej głowy wiele pytań. Pytania z pustej czaszki. Co to są psy? Co to jest krzesło? Mysz? Mucha? Co to jest ksiądz? Co to jest prezydent? Co to jest milion? Co to jest zero? Jeden? Co to jest topola? Co to jest? To, to i to? Oto jest pytanie. A nie: być czy nie być? To jest tanie pytanie. Całkiem tanie. Płycizna. 

Ja mogę wstać. Jeszcze jesienna trawa pachnie i ptaki śpiewają swoją pieśń życia (pieśni o niczym najbardziej chwalą życie, a tylko ptaki tak potrafią, bo śpiewają bez słów), jeszcze pies podbiega do jadącej ciężarówki i szczeka, bo umie cieszyć się istnieniem, goniąc to, co ucieka i nigdy nie wraca. Czasami jeszcze wiatr mocniej zawieje. Pusty, wspaniały powiew. Jaki zbawienny jest brak treści. 

Chce pan? Mogę wstać i zrobić cztery kroki w każdą stronę. W cztery, pięć, sześć albo w siedem stron świata. Mogę wstać i się przejść. Ot tak. Zrobić kilka radosnych kroków. Ale pan tego nie chce. Nikt tego nie chce. Robicie tu jakiś fatalny interes, jak ci, którzy za gadanie o miłości kupują mercedesy i budują, budują, budują chłodne, wielkie pałace ku czci bogów i władców. Te chłodne świątynie, pałace, biurowce będą zawsze ważniejsze niż głodni. I wy tam pójdziecie na kolanach, do zimnych pałaców i biurowców, żeby ktoś wam sprzedał nadzieję (nie dla umierających z głodu, tylko nadzieję dla was, którym niczego nie brakuje oprócz wywyższenia nad innych).

Jestem płytka. Czuję się zupełnie płytka. Całkowicie płytka… Nie mam już duszy, wątroby, śledziony ani innych rzeczy, które nie przechodzą mi przez… Przez co nie przechodzą? Przecież nie mam już też gardła. Jestem płytka, więc zbawiona. Banalność głębi… Umysłu, duszy i tajemnicy. Do mojej czaszki nie dokopie się żaden archeolog. Nie mam czaszki. Proch po spaleniu. Stąd doskonale widać, że nie zabrnęliśmy dalej niż do palenia jeden drugiego. Nie osiągnęliśmy niczego. Gaz. Palenie. Szczyt naszych osiągnięć. Mam wstać? Mam? Nie wstanę. Wolę być już taka jak teraz. Martwa. 

Nie znacie prawdy. I nigdy nie poznacie. Znacie tylko podziały: na prawdę silniejszych i słabszych, na prawdę chorych i zdrowych, na prawdę kulejących i chodzących równo, na prawdę młodych i starych. Nie wstanę już. Nie wstanę. Po ludzku. Nie ruszę nawet palcem. I nikt już nie ruszy palcem w mojej sprawie. Nikt o mnie nie wie. Nikt nic o mnie nie powie. Jestem czysta. Zbawiona. Bo nikt o mnie nie słyszał i nikt nigdy nie pozna mojego imienia, nie oceni. Nikt o mnie nie usłyszy… Zbawienie. Brak śladu.


Rafał Wojasiński
Tefil

Wydawnictwo Nisza
premiera: maj 2022


Rafał Wojasiński (ur. 1974) – prozaik, dramatopisarz. Autor m.in. Złodzieja ryb, Starej i Olandy oraz dramatów Długie życie, Siostry, Dziad Kalina. Autor słuchowisk dla Teatru Polskiego Radia. Olanda została nagrodzona Nagrodą Literacką im. Marka Nowakowskiego i wydana w Wielkiej Brytanii oraz Bułgarii. Za Siostry otrzymał Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną.