we wczorajszym pasażu umarłych
byłaś dla mnie
rozlaną pod balkonem tęczą
benzyny.
każdy niedopałek
mógłby wzniecić mój płomienny
zapał do twoich
barw.
dziś sam jestem
rannym flamingiem,
łypię na siebie
sztucznym
okiem.
za chwilę to nieme show z deszczu
i papierosowego dymu
zawładnie nami jak
minionymi dniami.
wywózka mebli, czystka słów
które nie nastąpią po sobie jak oklaski
po ostatecznym występie
ciszy.
dzięki tobie czegoś się nauczyłam, dzieciaku,
czytać, po cichu, na odległość
z ruchu twoich ust.
przez dwadzieścia lat
czytać zza krat, z obozu słów,
który mi założyłeś
nagrywając listy.
po czasach zła
stałam się strażniczką
znaczeń naszych ciał.
samotną damą z pieskiem,
przesypującą w klepsydrze
niemożliwe w niemożliwe.
od tygodni
na drzewach zamiast liści
zakwitają skreślenia.
słupki deszczowych dni,
odliczanych ponuro
jak w więzieniach.
na samotnym końcu wiosny,
gdy nie pniemy się ku
jakiemuś wyjściu,
skreślamy już tylko pień.
siebie.
pisze, że przy tamtej piosence
dałaby się nawet poderwać
(ale tylko wtedy i tam).
tam, na tamtych trybunach,
w osiemdziesiątym szóstym.
w poznańskiej arenie,
kilka lat przed narodzeniem.
z przeszłości podrywa się
śpiew:
jak koty, kocury, kotki
skaczę z dachu na dach.
codziennie, z samego rana
odwiedzam więzienie z krat.
kat nadal kryje je kroki,
by nie przeszkadzać mi w snach.
przemiłym zwabia uśmiechem,
przemyka z dachu na dach.*
*sparafrazowany fragment utworu zespołu Klincz i Urszuli