Na pokładzie transatlantyku „Batory” płynęli do Nowego Jorku również lunatycy. Wędrowali po statku nocami, opuszczając bezpieczne porty swoich łóżek. Zawijali do nich po godzinie albo dopiero o świcie. Zakurzeni i zmarznięci, z drobnymi zadrapaniami, majaczyli o syrenach. Oczy mieli przesłonięte bielmem, podobni widmom w cienistej dolinie. Niektórzy chcieli wrócić na brzeg, do Gdyni, ujrzeć pszczołę i plaster miodu. Roiły im się kretowiska, wieże ciśnień i wieczorny niepokój zawodzących psów. Głodni mirabelek skradzionych z sadu, spragnieni klangoru żurawi. Dobrze znałam szlaki, po których wędrowali gnani niepokojem, i wprawnie odczytywałam tę mapę półmrocza. Byłam opiekunką somnambulików, bo miałam w sobie ciszę skraju lasu i inicjału. Snułam się za nimi na paluszkach, wszak nie budzi się śpiących, bo wówczas rozedrą się jak jedwab. Czasem próbowałam wyczytać z ich twarzy, o czym śnią, żeby uprzedzić mojry. Potrzebowali bacznego stróża, aby nie oszpeciły ich nowe blizny, aby nie runęli w pianę i dziką, oceaniczną magmę. Zamieniliby się wówczas w mątwy i kałamarnice. Czuwałam nad nimi zatem w taki sposób, w jaki prowadzi się swój palec po literach księgi. Musiałam dopilnować, aby kroczyli właściwymi ścieżkami. Zawodu nauczyła mnie starszyzna, terminowałam u Mistrza. Postać rodem z powieści, z kręgu zupełnie innych woni niż moje, ale podawał dłoń w taki sposób, jakby się usiadło na wysłużonym krześle ‒ pasowała jak ulał. Gdy odkrywał przede mną tajemnice Księżyca, pulsowały mi skronie, a przed oczami stawały zastygłe w locie ptaki. Aż wreszcie uczynił mnie tą, która miała oddalić plagę. To było moje najważniejsze zadanie ‒ strzec strun i miru. Aby głośno nie rozpadło się w cicho.

Mój patrol na liniowcu zaczynał się po zmierzchu, w godzinie mamideł. O tej porze na lądzie kłaniamy się ćmom, zdejmujemy zmięte suknie i gubimy rękawiczki. Każdej nocy przemierzałam korytarze, hole, salony, klatki schodowe w poszukiwaniu pogrążonych we śnie włóczęgów. Znałam tę gmatwaninę od podszewki. Wiedziałam, gdzie dojdę, przechodząc przez ukryte w ścianie drzwi, umiałam znaleźć drogę nawet do palarni oficerskiej i świetlicy muzyków. Chowałam się w kryjówkach, obwąchałam wszystkie zakamarki. Omijałam miejsce, z którego rzucił się w czeluść pewien straceniec, gdy usłyszał wołanie pustki. Nie wiadomo przecież, jak się na nie odpowie. Labirynty nawiedzały mnie we śnie i czasem nie wiedziałam, czy to wciąż ułuda, czy już jawa. Łatwo poddawałam się inkantacjom dochodzącym z maszynowni i zaklinającemu kołysaniu, które sprawiało, że zapominałam o gorejącym krzaku. Brałam oddech, kiedy okręt brał oddech. Statek był moim drugim domem i ‒ jak każdy dom ‒ miał swój zapach, rytm i czuły punkt. A jego czułym punktem był fortepian, uobecnienie tego wszystkiego, co wymyka się literaturze i filozofii; tego, co dzieje się, kiedy jesienią Słońce  przechodzi przez punkt Wagi. Instrument, który mógłby znaleźć się w gabinecie osobliwości weneckiego doży jako ukoronowanie przepastnej kolekcji przedmiotów z duszą. Globusy, katarynki, kalejdoskopy, perły, szkatułki z intarsjami, cyrkle, wachlarze, nici babiego lata zebrane w słojach, akordeony, kałamarze, zegary z kukułką, zęby mądrości, domki dla lalek, astrolabia, binokle, ekslibrisy, wrzeciona i skrzypce. Mistrz zaklinał mnie na wszystkie świętości, abym nie pozwoliła żadnemu lunatykowi zagrać na tym fortepianie. Przenigdy. W przeciwnym razie  kompas zamiast południa wskaże północ i zmieni się metrum świata. Kazał złożyć przysięgę, dałam słowo. 

Można powiedzieć, że transatlantyk był wysoko urodzony, jak człowiek albo koń. Nadano mu imię, odprawiono chrzciny, powołano go do służby, jego życie liczono w latach tak jak nasze, umierał jak my, rozpadając się na części. Zeswatał Bałtyk z Atlantykiem, a zaślubiny przypieczętowano bursztynowym pierścieniem rzuconym w odmęty rzeki Hudson. Zdarzało mi się zresztą mówić do maszyny jak do kobiety. Myślałam wtedy o jadowitej Elżbiecie Batory, o tym, jak rozczesywała włosy, i o sile, z którą zginała ludziom karki. „Batory” był ukochany przez moich rodaków. Jawił się im jako piękny, krzepki i wierny nowofundland. Na jego grzbiecie można było spokojnie przepłynąć ocean, zapuścić się daleko w wodę, a za siedmioma górami i lasami z niego zejść, ucałować ziemię i wypić kakao. Zawierzyć mu swój los, złożyć głowę na psim ciele jak na poduszce. Strapienia i frasunki wybrzmiewały wówczas nikłym echem, tak wątłym jak rysunek na szybie zmatowiałej od oddechów.

Moje nocne dyżury przeważnie były spokojne niczym niedziela na molo. Wałęsałam się, wypatrując zjaw w haftowanych koszulach. Czułam się dobrze w samotności, napawałam się nią. Odkąd pamiętam, milsze moim uszom było skwierczenie  knota świecy niż mowa ludzi. Gdy namiętności ostygły i ucichł rozgardiasz, a pasażerowie wyszeptali już pacierze w swoich kabinach, mogłam zaczynać obchód posmutniałego okrętu. Zawsze ta sama droga, jak dawniej z domu przez park do szkoły. Gdy się z niej zbaczało, chaos święcił triumfy, a w przecinanym codziennie zieleńcu ptasie radio świergotało o tym, że właśnie zaczyna się poezja. Ruszałam zatem z ogrodu zimowego, potem na werandę, z niej do biblioteki i czytelni, a przy okazji omiatałam spojrzeniem bar. Następie przechodziłam przez pokój brydżowy i wielki salon z fortepianem ogrodzonym karminowymi sznurami z aksamitu, mijałam kaplicę okrętową, schodziłam do jadalni. Kończyłam na pływalni i w sali gimnastycznej. „Batory” był dziełem sztuki i gdyby istniało muzeum transatlantyków, to właśnie na jego pokładzie zwiedzającym miękłyby nadgarstki i łagodniały rysy twarzy. Tak też było ze mną, stałą bywalczynią. Polor i sznyt. Kawa i koniak.

 Lunatyków zastawałam w różnych pozach i kondycjach. Nie mogłam opędzić się od wrażenia, że podczas sennowłóctwa byli niekiedy świadomi swoich gestów. Krótkie lucidum intervallum. Oczy otwarte, ale takie dziwne, jak śnieg na gościńcu, który nie zdążył stajać. Szarzyły się. Trochę się ich bałam, ale strachem gołębim. Takim, który dosięga nas, kiedy lękamy się Południcy w szczerym polu albo patrzymy na popisy mimów i brzuchomówców. Obręcz lekko zaciskająca się wokół serca. Niepokoił mnie, na przykład, widok pogrążonego we śnie mężczyzny, który nieporadnie tasował karty i chciał grać w brydża, jakby obok niego przy stole siedział ktoś, kogo ja nie mogę dostrzec. Albo takiego, który w letargu i dzikim nieładzie starał się napisać coś na maszynie. Jakie niedosiężne myśli ugrzęzły w jego głowie? Z napięciem obserwowałam próby wyswobodzenia kanarków z białych klatek, wybuchy płaczu bądź gniewu i odmawianie różańca jak w transie. Nachodziły mnie wówczas złe przeczucia, traciłam animusz, słyszałam w sobie ponury szmer tataraku i krzyk pawi. Czasami nabierałam ochoty, aby wymierzyć śpiącym policzek. Niechże wreszcie oprzytomnieją! Uważałam to za godne ubolewania i w końcu luzowałam cięciwę. 

Nikt jednak nie napawał mnie takim przerażeniem jak lunatykujący stroiciel fortepianów. Nie mogłam stracić go z oczu, przyrzekłam to Mistrzowi, choć wzdrygało się przed nim moje serce. Miał na imię Beau, zawsze z marsowym czołem, którego nie powstydziłby się dowódca pułku. Usposobienie tundryczne, kolczasty ostrokrzew. Płynął do Ameryki na wystawę światową. Za dnia stawał przed fortepianem jak przed katedrą w Chartres. Chropowatość jego aury traciła wówczas na intensywności. Wiedziałam więc, że wilka będzie ciągnęło do lasu. W noce, kiedy Beau błąkał się po statku, poświęcałam mu niemal całą uwagę. Wśród muzyków z orkiestry pokładowej nie znalazł się nawet jeden włóczykij, o nich byłam spokojna. To nie przed nimi mnie ostrzegano. 

Pewnego wieczoru, zanim jeszcze zaczęłam swój obchód, zatrzymałam się – niespodziewanie dla mnie samej – przy fortepianie. Koncert właśnie dobiegł końca; wielki salon zdążył się wyludnić, ale instrumenty zostały na miejscu, dumne i niezmącone ludzkim gestem. Podeszłam bardzo blisko, bo mój wzrok przyciągnęło ozdobne liternictwo na pokrywie klawiatury. Takim pismem mogliby posługiwać się sygnatariusze najpiękniejszego ślubowania w historii. Na każdą z liter nazwiska twórcy fortepianu nałożono kroplę lub dwie masy perłowej. Nie były to jedyne detale, którym chciałam przyjrzeć się lepiej, powodowana nieznaną mi dotąd zachłannością. Klawisze opiewające pamięć ciała, z którego powstały. Rzeźbiony w drewnie, ażurowy pulpit stworzony na wzór koronki z Calais. Widywałam takie niegdyś w konfesjonałach… Ponieważ nakrywa była podniesiona, zajrzałam też do wnętrza. Stalowe nici w zwartej osnowie i drugi podpis, tym razem w kwiatowej oprawie. Czyja to ręka mysią srebrzystością i płynnym gestem odmalowała imię budowniczego fortepianów? Gdy już zabrałam się do poszukiwań kolejnych inskrypcji, kątem oka dojrzałam ruch wprawiający struny w drganie. Ruch młoteczka. Dźwięk prędko doszedł moich uszu. Wtem zapadła cisza wspólna wszystkim ludziom, konie w ładowni statku spojrzały po sobie. Zaspany stroiciel z tundry poruszył najczulszą strunę świata. Zasnęło się.



Justyna Wysocka (ur. 1986) – absolwentka filologii francuskiej i polskiej, edytorka. Pisze doktorat o emigracyjnej Oficynie Poetów i Malarzy. Zawsze wraca do książek Georges’a Pereca. Lubi siedzieć w archiwum. Ma węch jak pies. Publikowała m.in. w „Fabulariach”, „Drobiazgach”, „Dwutygodniku” i „Blizie”.

Iza Olesińska (ur. 1996) – studentka grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W ilustracji najczęściej korzysta z ołówka i cienkopisu, które stara się łączyć z technikami cyfrowymi. Jej ulubiony kolor to szary.