Syn, który chciał być psem,
Ojciec, który chciał być ptakiem.
Sierść, pióra, takie miękkie kruszce.
I fałdy miękkie, i podbrzusza.
Skarlali Szulcyni, magowie znad Tyśmienicy.
Ostrowidze o tęgości bławatnej.
Odwłok karakoni zatopiony w wosku
służy za amulet.
Potrzyj go, gdy ucichną nawoływania
i pochłonie cię oćma
w kraju, gdzie zjada się
łabędzie.
Będą go do psychuszki wysyłać,
a przecież to tylko błędny ognik
nad kartofliskiem.
Święty kuglarz, skomoroch
daje kleszczom possać rękę.
Dziki piesek Chrystusowy.
Po zmierzchu już nie gryzie,
czuć go wtedy starymi kilimami.
Chłopcy chodzili stadami jak młode kundle
po piwnicach, śmietnikach i kanałach.
Uzbrojeni w proce i saletrę. Pirotechnicy.
Dokuczali woźnym i cieciom,
piłowali dżdżownice
jak magik panny w skrzyni.
Marzyli o własnej lutownicy i tabace.
A w domu matka stawiała przed kineskopem
butelki wody dla mentalisty.
Prosiła, by nie jeść przed snem,
bo przyjdą Cyganie.
Babcia, kiedy cerowała na sobie,
mruczała pod nosem
nicią szyję, nie pamięcią, nicią szyję.
Jesienią na placu rozłożył się cyrk.
Arlekin, słonik, połykacz ognia
i żongler hipnotyzer z diabolo.
Chłopięca czereda przyszła zobaczyć sztuczki.
Podatna na tresurę i uroki.
Po trzech dniach namiot zniknął,
węch po dzieciach zaginął.
Został tylko lej.