Dopóki miasto huczało, potrafiłem spać.
Dopóki pijackie wrzaski, sygnały pogotowia,
szum pociągów i przekleństwa dobiegały zza okna
– mogłem spać jak niemowlę. Wszystko było znane.
Dopóki mnie budziły awantury na klatce,
w ciągu pięciu minut zapadałem znów w sen.
Nie bałem się ciszy. Miałem jej dość w sobie.
Nie czekałem mroku. To mrok ze mnie wypływał,
z każdego pęknięcia skóry, z ropni, spod paznokci.
Spałem, a mrok kapał mi z kącików ust.
Problemy ze snem zaczęły się, gdy trafiłem na miękkie
poduszki i materace. Tonąłem w ich cieple
pod kołdrami, w pościeli z kory jak zwierzę we wnykach
szamotałem się na próżno, padałem z wyczerpania,
aż wszystko stawało się upiornie jasne. Słońce
moich klęsk miało zmęczoną twarz matki,
która mówiła zawsze: wyśpimy się po śmierci.
Podobno Majakowski kładł kawał drewna pod głowę,
by nie spać dłużej, niż to było absolutnie konieczne.
–
Jak nieme kamienie zwożone ciężarówkami
na place budowy, aż wznosiła się poświata
złocistego kurzu ponad plandekami, jak gruz
zebrany ze zburzonych kwartałów, czekający
swego nowego przeznaczenia, niezgrabny, twardy,
dźwigany dziesiątkami czerwonych, żylastych rąk
– toczyły się masy brudnoszarego powietrza
popychane drogami przez wiatr. Ja szedłem z wiatrem.
Zapalały się światła po drugiej stronie rzeki;
po tej płonęły tylko czujne oczy i serca
gotowe szybkim tempem tłoczyć krew tętnicami
wprost do zaciśniętych pięści i hożych, zwinnych nóg.
Po drugiej stronie rzeki światła niebawem zgasną,
oprócz ulicznych lamp. Zostanie spokój i cisza
jak w trupiarni; paradoks miasta, które w przeszłości
było cmentarzem, a teraz staje się kostnicą.
Chociaż wychodzi stąd wielu, nikt nie wyjdzie żywy.
Szedłem z przeciwnej strony, uparcie, nie na przekór,
lecz na przestrzał i widziałem, jak matki z wózkami
w milczeniu ustępowały miejsca profesorom,
sprzątaczki myły kible na umowach o dzieło,
zapach kawy krążył w słońcu po modnych kwartałach,
robotnicy patroszyli domy odebrane
ludziom takim, jak oni, może własnym rodzinom,
przez takich, co są dumni, że się pracą nie hańbią.
Współnienawidzić szedłem, nie kochać. Wiatr wył za mną.
–
Cattani idzie spać. Budzi się miasto
szelestem mioteł i postukiwaniem
szufelek o bruk. Ekipy porządkowe
grabią trawniki, zamiatają ulice.
Dużo petów i kapsli zostało po nocy.
Na chodnikach stawiają donice z drzewami,
w kwietnikach sadzą kwiatki bratki, stokrotki,
niezapominajki. Rozkwitną, przekwitną,
wyrwie się je, wyrzuci, posadzi w zamian
coś innego. Będzie ładnie.
Idę przez park, wypieloną ścieżką,
mijam ławkę, na której oparciu ktoś napisał
„Narodowe Odrodzenie Polski”,
kosz na śmieci ozdobiony rysunkiem penisa,
równo przycięty żywopłot, w którym wróble
gnieździły się jeszcze rok temu. Przede mną,
na środku alejki sroka patrzy w gnat.