Owad lecący nisko nad ziemią potrafi niespostrzeżenie wtopić się w tło.
Ten kurczak zniknął z podobną łatwością. Zhong Yonglian, właścicielka zguby, doszła do wniosku, że ukradła go Wu Haiying. Były na to dwa dowody. Po pierwsze, pokrzywdzona – podążając za śladami pazurków – spostrzegła, że trop urywa się w ogrodzie warzywnym sąsiadki; po drugie, z jej domu rozchodziła się woń duszonego mięsa. Z Wu Haiying nie należało zadzierać. Lubiła bijatyki, a jeśli rękoczyny okazałyby się niewystarczające, mogłaby podpalić komuś dom. Zhong Yonglian pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby jej posępny syn o wyglądzie mordercy wrócił do domu. Od dawna nie odpowiadał na telefony ani nie przysyłał pieniędzy.
Wraz z nadejściem zmroku wątłą Zhong Yonglian naszły dwie myśli. Pierwsza: to nie ona była winna pogorszeniu pozornie dobrych stosunków, zresztą ich utrzymywanie zależało od dwóch osób. Kolejna: jakkolwiek błahe wydawałoby się wyjaśnienie zniknięcia kurczaka, nie powinna tego odwlekać w czasie. Jutro sprawa będzie nieaktualna. Obeszła więc wioskę raz po raz pytając: „Widziałeś mojego kurczaka?”, lub mówiąc: „Dziwne, taki dorodny kurczak nagle po prostu zniknął”. Na pytanie, czy odnalazła zgubę, odpowiadała: „Wiem jedynie, że podreptał w kierunku wschodniego ogrodu. Tam trop się urwał”. Tej taktyki nauczył ją mąż. Na łożu śmierci wyjawił jej, że gdy szuka się prawdy, najlepiej podpytać we wsi, by rozeznać się w sytuacji. Wreszcie Zhong Yonglian dotarła pod drzwi Wu Haiying. Krzyknęła trzykrotnie: „Żebym to ja wiedziała, kto mi ukradł kurczaka…”.
– Co się stało? – spytała sąsiadka.
– Jakiś łajdak przywłaszczył sobie mojego kurczaka. – wypowiedziawszy te słowa, wdowa poczuła, że wstępuje na wojenną ścieżkę. Jednak gdy Wu Haiying zasugerowała, że ptak sam odnajdzie drogę do domu, zaczęła dolewać oliwy do ognia.
– Martwy nie wróci. Niby jak ma wrócić, jeśli został zjedzony?
Sąsiadka zrozumiała aluzję kobiety, kiedy ta spojrzała na nią z ukosa.
– Nie sądzisz chyba, że to ja go ukradłam?
– Kto zawinił, wie sam. – Wydawszy osąd, Zhong Yonglian już miała odchodzić, lecz Wu Haiying przytrzymała ją za rękaw.
– Ażebyś sczezła! Puszczaj! – obruszyła się wdowa.
– Lepiej powiedz, kiedy zjadłam twojego kurczaka. Puszczę, jak sobie to wyjaśnimy.
– Wcale nie mówiłam, że zjadłaś. Sama się wydałaś.
– Kiedy?
– Zjadłaś, to zjadłaś. Przecież to tylko kurczak, na próżno szukać dowodów.
Lunął rzęsisty deszcz. Wu Haiying wpatrywała się w wilgotną twarz drugiej kobiety, po czym chwyciła ją za kołnierz i szarpnęła z całej siły. Łzy i krew sączące się z nosa Zhong Yonglian zatarły jej rysy. Była podwójne upokorzona. Gdy Wu Haiying szykowała się do drugiego ataku, wdowa wróciła myślami do zmarłego męża. Wspomnienie doprowadziło ją do płaczu. Zamachnęła się na sąsiadkę, która cofnęła się kilka kroków i upadła, ale szybko zerwała się na równe nogi i pociągnęła Zhong Yonglian za włosy, jakby chwytała pęk traw. Szarpała je i wykręcała, wreszcie powaliła przeciwniczkę na ziemię. Kiedy zbiegli się gapie, wdowa na przemian wykrzykiwała imię męża, to znów syna, a napastniczka stała z boku i zacierała ręce. Jej mąż wołał ją do domu, ale Wu Haiying odparła tylko:
– To ona zaczęła!
– Dobre sobie – żachnęła się Zhong Yonglian, ze złością rozchlapując błoto.
Kilka kobiet pomogło jej się podnieść, ale znów upadła. Jej ciałem wstrząsały drgawki.
– Udaje! – stwierdziła napastniczka.
– Przestań już gadać. – Mąż pociągnął ją w stronę domu, ale zdążyła jeszcze powiedzieć:
– Słuchajcie wszyscy, ta kobieta obwinia mnie o kradzież kurczaka. Jeśli naprawdę go wzięłam, niech spotka mnie najwyższa kara.
Zhong Yonglian wreszcie udało się usiąść. Wycelowała w napastniczkę palcem i powiedziała:
– Dobrze, jeśli go ukradłaś, w tym roku umrze twój syn, a jeśli jesteś niewinna, mój pożegna się z tym światem.
– Niech tak będzie.
– Jeszcze zobaczymy… – rzuciła Zhong Yonglian, po czym z głębokim przekonaniem dodała: – W ogóle jej nie wierzę.
Czuła, że przynajmniej w pewnym stopniu dopięła swego. Jednak tej nocy płakała rzewnie, póki w końcu nie zasnęła. Kolejnego dnia o poranku kurczak wrócił. Nóżkę miał przewiązaną czerwoną wstążką, a pióra całkiem przemoczone. Niczym sponiewierany pustelnik samotnie rozkopywał ziemię. Zhong Yonglian ukradkiem zaciągnęła go do domu i zabiła.
Od tej pory targały nią wyrzuty sumienia, gdy spotykała Wu Haiying – dopóki pewnego dnia nie zdała sobie sprawy, że tak naprawdę nic nie wiadomo. Co jeśli sąsiadka w rzeczywistości była złodziejką? Czy można uważać ją za dobrego człowieka tylko dlatego, że nie ukradła tego kurczaka? Zhong Yonglian przypomniała sobie smak upokorzenia, kiedy agresorka, ciągnąc za włosy, wrzuciła ją w błoto. Następnym razem szła już z podniesioną głową i traktowała Wu Haiying z jednakową pogardą. Sfrustrowana, owinęła płot folią, aby odciąć ptakom drogę ucieczki, po czym kazała zięciowi przewiązać nóżkę każdego z nich wstążką z napisem „Śmierć złodziejom kurczaków”.
Od tej pory sąsiadki unikały się wzajemnie.
Dwunastego miesiąca kalendarza księżycowego cała wioska żyła powrotem syna Wu Haiying z Dongguanu. Guohua nadjechał białym buickiem – koła bezdźwięcznie toczyły się po zmarzniętej trawie i kamieniach. Kierowca dostojnie, niczym głowa państwa, zaciągnął hamulec ręczny, po czym głośno trzasnął drzwiami. Pstryknął pilotem, a zastygły w bezruchu samochód zapiszczał, jakby ogarnął go strach. Obok stała dwudziestokilkuletnia dziewczyna spoza miasta i z czułością wpatrywała się w mężczyznę. Nie była stąd. Miała krótkie, gęste włosy pofarbowane na kolor zachodzącego słońca, delikatną białą skórę i twarz tak drobną, że bez trudu zmieściłaby się w dłoni. Jej oczy emanowały blaskiem charakterystycznym dla kobiet z zagranicy. Choć był środek zimy, miała na sobie tylko obcisłą szarą koszulkę i czarne skórzane spodnie, które podkreślały długie szczupłe nogi i kształtną sylwetkę.
Dwudziestokilkulatka nie spoglądała na innych z wyższością. Uśmiechała się niewinnie, odsłaniając drobne, białe zęby.
– Wchodź, Xixi – zakomenderował Guohua.
Dziewczyna posłusznie przekroczyła próg domu Wu Haiying, stawiając niewielkie, zgrabne kroki. Nikt nie dorównywał jej urodą. Tego dnia mieszkańcy nie mogli się pozbyć osobliwego uczucia bolesnego zauroczenia, a ich sercami zawładnęła pustka. Xixi nie wychodziła z domu, dopóki Wu Haiying nie zmusiła syna, by przespacerował się z nią po okolicy i odwiedził kilku krewnych. Dumna matka nie posiadała się z radości, wszędzie jej było pełno. Mieszkańcy wiedzieli, na czym zależało kobiecie, dlatego nie szczędzili komplementów. Odpowiadała wtedy: „Przestańcie, przecież rodzice dziewczyny jeszcze się nie zgodzili”. Jeśli nikt nie pospieszył wtedy z zapewnieniem „To tylko kwestia czasu”, dopowiadała: „Już się zaręczyli”. Upojona własnym szczęściem przestała docinać Zhong Yonglian, która nie mogła doznać większego upokorzenia.
Wdowa udała się do miasteczka, żeby zadzwonić do syna. Wyciągnęła skrawek papieru z numerem i podała go obsłudze. Chciała rozkazać Guofengowi, by wrócił do wioski z dziewczyną – nawet jeśli musiałby ją wynająć. Nikt nie odbierał.
– Niech pan spróbuje ponownie. Może wybrał pan zły numer – zasugerowała Zhong Yonglian.
Właściciel zadzwonił po raz kolejny, z jeszcze gorszym rezultatem: Guofeng wyłączył telefon.
Syn miał serce z kamienia. Nigdy nie mówił, gdzie pracuje i nie kontaktował się z matką. Kiedy wyrażała troskę, odpowiadał: „Ja nie martwię się o worek starych kości, dlaczego więc ty martwisz się o mnie? Nie zmęczyło cię to jeszcze?”. Pewnego razu, w Święto Wiosny, pojechał zabawić się w miasteczku. Wrócił dopiero po zmroku, boso i z pokiereszowaną twarzą, ale nie powiedział, co się stało. Innego dnia pomagał wujowi rozwozić towar, a gdy ten zachorował, Guofeng pojechał do Anhui, skąd poinformował go o awarii auta. Wuj, przebywszy szmat drogi, zastał pojazd z otwartymi drzwiami i kluczykiem w stacyjce. Kierowca już dawno się ulotnił. Później Guofeng rzucił tylko: „Już wieki temu powinieneś był pozbyć się tego rzęcha”.
Zhong Yonglian z chustą na głowie wkroczyła do komisariatu, gdzie przyjął ją jeden z pracowników.
– Przyszłam złożyć zawiadomienie.
– Kim jesteś?
– Niech cię o to głowa nie boli. Przyszłam złożyć zawiadomienie. – Kobieta prędko zakryła usta dłonią i zbliżywszy się do policjanta, szepnęła mu do ucha:
– Guohua wrócił!
– Jaki znowu Guohua?
– Ten hazardzista-uciekinier. – A po namyśle dodała jeszcze: – Sprowadził tu kobietę, wydaje mi się, że to prostytutka.
– Dziękuję za informację.
Komisariat od samego początku utrzymywał się wyłącznie z wystawianych mandatów. W ubiegłym roku policjanci nakryli grupę hazardzistów i nałożyli na nich kary w wysokości czterystu juanów. Tylko Guohua uciekł i nie zapłacił. Pozostawiło to duży niesmak. Ludzie nie mogli się pogodzić z tym, że tylko jemu wszystko uszło płazem.
Po kilku dniach komisariat wysłał policjanta, kierowcę i członka patrolu, by dokonali ataku z zaskoczenia. Gdy wywlekali Guohua z domu, szarpał się jak walczący o życie królik. Xixi, niczym postać ze słabego serialu, stała z tyłu, zawodząc: „Dlaczego? Dlaczego?”.
– Zjeżdżaj – krzyknął funkcjonariusz ze stalinowskim wąsem.
Xixi przeszła do rękoczynów. Mimo że klęła na czym świat stoi, tak pięknego mandaryńskiego słuchało się z przyjemnością. Wciągnęła policzki i, zalewając się łzami, spytała:
– Możecie ot tak aresztować ludzi? Stoicie ponad prawem?!
Piękna kobieta swoją naiwnością nie ugrała jednak zbyt wiele. Policjanci nie byli szczególnie wzruszeni. Po chwili zabrali Guohua, pozostawiając za sobą chmurę kurzu.
Nieświadoma niczego Wu Haiying spokojnie zbierała zioła. Kiedy po powrocie do domu usłyszała, co się stało, nogi się pod nią ugięły i zemdlała. Xixi kucnęła przy niej, zanosząc się płaczem. Zhong Yonglian, która obserwowała tę scenę przez okno, zaśmiała się szyderczo i pomyślała: „Zasłużyła sobie na to…”. Stwierdziła jednak, że nie ma czego się bać, więc chodząc po pokoju to w jedną, to w drugą stronę kilka razy powtórzyła głośno: „Dobrze jej tak!”.
Pół godziny później Guohua wrócił. Pocałował Xixi w czoło, po czym wbiegł na piętro, by ukryć się w pojemniku na ziarno. Po chwili polecił kobietom: „Powiedzcie, że uciekłem w góry”. O zmierzchu policjanci ponownie zjawili się w wiosce i z impetem wtargnęli do mieszkania. Barbarzyńskie przeszukiwania nie przyniosły skutku, dlatego jeden z nich, łapiąc Wu Haiying za kołnierz, spytał bez ogródek: „Dokąd poszedł?”.
– Nie wiem.
– Nie wiesz, gdzie jest twój syn?
Odwróciła wzrok.
– Uciekł w góry – spokojnie odparła zasmucona Xixi.
– Czyżby?
Jeden z policjantów zaświecił dziewczynie latarką w twarz. Xixi spuściła powieki i przygryzła wargę, a przez jej twarz przebiegły drgawki. Długie rzęsy rzucały cień na policzki.
– Naprawdę uciekł? – spytał ponownie.
– Tak! – odpowiedziała stanowczo.
– A co z twoim pozwoleniem na pobyt tymczasowy?
– Nie mam.
– Musisz mieć.
– Ale nie mam.
– W takim razie idziesz z nami.
– Ale dlaczego?
Policjant ni stąd, ni zowąd uderzył ją latarką w twarz. Dziewczyna bezwładnie upadła na ziemię.
– Chodźmy już – ponaglała reszta ekipy.
Odeszli, wlokąc za sobą Xixi. Stopy w skórzanych botkach dyndały to w jedną, to w drugą stronę. Kiedy poczuła, że straciła władzę w nogach, na jej twarzy pojawiła się rozpacz. Przypominała leżącą na desce rybę, która dostrzegła tasak. Zgromadzeni wokół krewni nie mogli znieść tego widoku i pobiegli do domu po miotły, kije, a nawet fajki z długim cybuchem. Gdy policjanci przywlekli dziewczynę na klepisko, uzbrojeni wyskoczyli zewsząd niczym kawaleria i osaczyli funkcjonariuszy. Bili bez ustanku. W chaosie słychać było tylko wrzaski wątłych policjantów, którzy na próżno krzyczeli: „Uspokójcie się! Uspokójcie się!”. Bójka ustała dopiero, gdy ktoś w oddali wrzasnął: „Wystarczy!”.
Wszyscy zeszli z drogi chłopakowi, który najpierw wraz z urodziwą dziewczyną dumnie zajechał na wieś buickiem, a później musiał ukrywać się w spichlerzu. Guohua podniósł wysoko tasak i rzucił się na policjanta. Nie czekał ani chwili, po prostu zadał mu cios w ramię. Wszyscy zamknęli oczy, przerażeni nagłym zwrotem akcji. Sam Guohua nie wierzył w to, co się wydarzyło, i zastygł z tasakiem w dłoni. Tylko Zhong Yonglian dopingowała go w duchu: „Dźgnij! No dalej! Zadźgaj go na śmierć, a odpłacą ci pięknym za nadobne!”. Raz jeszcze zamachnął się na policjanta.
Nie było krwi, nikt nic nie mówił. Próba ataku trwała zbyt długo – nawet policjant miał już dość. Pochwycił tasak i poradził napastnikowi: „Jeśli jesteś taki odważny, to może spróbuj użyć ostrej części noża”. Guohua poczuł się okrutnie upokorzony, więc złapał za kij, żeby zaatakować policjantów. Ci jednak w porę rozpierzchli się na wszystkie strony jak stado wystraszonych krów, a po dłuższej chwili zbili w jedną grupę. Ich sylwetki jedna po drugiej znikały z pola widzenia.
Policjanci już nie wrócili. Krewny Wu Haiying, zajmujący stanowisko w administracji na szczeblu prowincji, zadzwonił do członka komitetu powiatowego. Ten skontaktował się zaś z biurem bezpieczeństwa publicznego, którego dyrektor z kolei zawrócił osiemnastoosobowy oddział wysłany do wioski Yang.
Biuro bezpieczeństwa publicznego umorzyło dochodzenie w sprawie Guohua, a krewny Wu Haiying zapewnił, że zostawi w spokoju biuro i na tym wszystko się skończyło. Mimo to Guohua i przerażona Xixi natychmiast uciekli z wioski.
Robotnicy powoli zjeżdżali do domów i dawali dzieciom prezenty. Były wśród nich grające kartki, złote komórki czy elektroniczne papierosy. Te rzeczy odmieniły wioskę Yang. Zhong Yonglian na próżno wypatrywała swojego rosłego syna wśród powracających. Próbowała się dowiedzieć, gdzie pracował, ale nikt nie potrafił jej pomóc.
Pewnego dnia udała się do miasteczka, żeby zadzwonić do Guofenga, ale obsługa powiedziała jej, że zawieszono mu abonament, co oznaczało, że albo syn nie zapłacił, albo ktoś ukradł mu komórkę. W Guangdongu roiło się od motocyklistów-rzezimieszków, którzy ciągnęli za sobą ofiary nawet przez kilkadziesiąt metrów…
Zhong Yonglian nie radziła sobie z utrzymującą się bezsennością. Pewnego dnia wyczerpana usiadła na krześle i zasnęła. We śnie Guofeng znów był małym dzieckiem o bladej twarzy i ochrypłym głosiku. Matka nabrała łyżkę wodnistego kleiku, zmieszała go z lekarstwem i podmuchała.
– Jedz, dziecko. Zjesz troszkę i od razu wyzdrowiejesz.
Guofeng wpatrywał się w nią żałośnie, delikatnie potrząsając główką. Zhong Yonglian zawładnął niepokój. Odniosła miseczkę, a kiedy wróciła, na łóżku leżało wielkie monstrum w kolorze mątwy. W wychudzonej klatce piersiowej rysowały się żebra i ruszające się żywiołowo organy. Z naderwanych części ciała sączyła się ciemnoczerwona krew, a ręce i nogi wyglądały jak oskórowane królicze łapki.
Potwór przykucnął i wsparł się prawą dłonią o łóżko, usiłując wyprostować wymęczone ciało. Jego zgięte nogi trzęsły się jak osika na wietrze – bawełniana kołdra ześlizgnęła się na podłogę. Na ogromnej, jajowatej głowie ostały się tylko pojedyncze włosy. Stwór nie miał oczu, uszu ani nosa. To nadymał, to wydymał policzki, dysząc otwartą paszczą. Przez ostre zęby, wydobywał się rybi fetor. Nagle zachwiał się tak, jakby miał się przewrócić i znienacka złapał Zhong Yonglian. Kiedy ocknęła się ze snu, poczuła, że jej nadgarstki są zimne i pobolewają.
Wdowa pospiesznie udała się do córki. Przed domem zastała zięcia grającego w mahjonga w promieniach słońca.
– Guofeng tak długo nie dzwonił. Śniło mi się, że wyrosły mu zakrwawione skrzydła i ogon. Martwię się.
Zięć nic nie odpowiedział.
– Jesteś jego szwagrem, idź go poszukaj. Siostra bardzo się o niego niepokoi.
Popatrzył na nią, jakby chciał coś powiedzieć, ale w końcu się nie odezwał.
– To mój jedyny syn… Odszukaj go, w końcu jesteś jego szwagrem!
– Niby jak mam to zrobić?
– Na pewno znajdziesz jakiś sposób. Szybko, pomóż mi. Błagam cię!
– Chiny są wielkie, to niemożliwe. Nie wiem nawet, w jakiej prowincji mam szukać.
– Na pewno ci się uda. Wy młodzi zawsze znajdziecie jakieś rozwiązanie. Sprowadź go do domu na rok, a później niech robi, co mu się żywnie podoba. Podupadłam na zdrowiu i chcę go po prostu zobaczyć. Będę spokojniejsza.
Zięć wstał, a Zhong Yonglian rzuciła się nagle przed nim na kolana, chwytając go za nogawki. Ze łzami w oczach wyznała:
– Boję się, że Guofeng nie żyje!
– Bzdury – odparł zięć. Jednak kiedy zobaczył zbliżającą się żonę powiedział: – No dobrze.
– Przysięgnij!
– Przysięgam.
Zięć wziął od Zhong Yonglian pięćset juanów i udał się do miasta powiatowego. Wrócił wieczorem, nie wydawszy ani fena. Skłamał, że na dworcu kolejowym spotkał Li Yuanronga z sąsiedniej wioski i otrzymał od niego list, według którego Guofeng miał zjawić się w domu już za kilka dni. Zhong Yonglian nie dawała wiary, więc zięć do niego zadzwonił. Li potwierdził:
– Guofeng niedługo wróci, ale chce jeszcze trochę zarobić. Teraz za każdy dzień pracy dostaje tysiąc juanów.
Kilka dni przed Świętem Wiosny do wioski przyjechał pracujący w Guangdongu Guoguang, który potwierdził słowa Li Yuanronga. Okazało się, że on i syn Zhong Yonglian pracowali w sąsiednich fabrykach. Guofeng miał nadgodziny i dostawał podwójną pensję – dziennie mógł zarobić czterysta juanów. Przekazał Guoguangowi list z informacją, że zdąży wrócić na Nowy Rok.
– Co u niego? – spytała Zhong Yonglian.
– Nadal nie jest zbyt gadatliwy. Zapuścił włosy i teraz przypomina poetę.
Kobieta wiedziała, że Guofeng zbiera pieniądze na rozgrywki w pai gow. W Nowy Rok przed świątynią w wiosce Yu rozkładano dziesięć stołów. Turniej przyciągał robotników ze wszystkich stron. Zhi Gang był krupierem od kilku lat i wiedział, że choć zakłady zaczynały się od kilku setek czy tysięcy juanów, później sięgały kilkudziesięciu, a nawet stu tysięcy. Hazardziści przepuszczali to, na co pracowali w pocie czoła przez cały rok, po czym pożyczali pieniądze na bilet kolejowy, żeby wrócić na południe. W zeszłym roku Guofengowi udało się wygrać cztery razy z rzędu, ale za piątym stracił wszystko. Wrócił do domu z czerwonymi oczami, zjadł kleik ryżowy i wyjechał.
Przed południem, w przeddzień Nowego Roku, Zhong Yonglian przygotowała duszonego kurczaka, gęś, wołowinę i golonkę. Umyła warzywa, a do garnka z zupą wrzuciła suszone tofu… Do południa wszystko ostygło, lecz ona nadal czekała, krzątając się bez celu. Przypominała kobietę czekającą na swojego wybranka. Zupełnie nie dała po sobie poznać entuzjazmu i nie wyszła przed dom wypatrywać syna. Miała nadzieję, że wpadnie do domu, zawoła ją, a ona dopiero wtedy odwróci się w jego stronę z promiennym uśmiechem na ustach.
– Guofeng, wróciłeś!
– Tak, mamo. Wróciłem!
Zhong Yonglian czekała na te słowa. Jednak czas upływał, okolicę zasnuł zmierzch, a ruch na drodze za wioską zamarł. Ciszę przerywały tylko wybuchy fajerwerków, którymi bawiły się dzieci. Z czasem niebo przybrało barwę tak ciemną, jakby ktoś rozlał na nim czarny atrament. Kobieta usiadła na progu i łzy spłynęły jej po policzkach.
O jedenastej w nocy, kiedy Zhong Yonglian, tak jak pozostali mieszkańcy, zamierzała zamknąć drzwi wejściowe, przez ciemność w oddali przebiło się słabe światło. Kobieta zastygła w bezruchu. Ożywiła się dopiero wtedy, gdy była pewna, że auto zmierza w stronę domu.
„Reflektory przecinają mrok raz tu, raz tam…To nie snopy światła, ale cudowna żerdź Sun Wukonga[1]!” – pomyślała.
Zaczęła truchtać w kierunku nadjeżdżającego auta, ale po chwili stwierdziła, że tak jest zbyt wolno, więc dalej pognała już na złamanie karku.
Van przejechał obok.
Usiadłszy na drodze, kobieta zalała się łzami. Nie dość, że podczas biegu zgubiła buty i pocięła stopy o ostre kamienie, to jeszcze się przewróciła. Ból przeszywał całe jej ciało. Syn nie wracał… Kiedy wydawało jej się, że nie ma już cienia nadziei, samochód zawrócił, zatrzymał się przed jej domem i stał tam z włączonym silnikiem. Pobiegła z powrotem.
Guofeng z dawną obojętnością wyjął torbę z auta i rzucił ją na ziemię, po czym dał taksówkarzowi dwieście juanów, które wygrzebał z kieszeni. Zhong Yonglian podniosła bagaż i zaproponowała kierowcy:
– Może chciałby pan coś zjeść?
Jednak ten odjechał bez słowa.
– Dlaczego wracasz tak późno? – spytała syna.
– Przesiedziałem całą dobę w pociągu, a w mieście powiatowym nie mogłem złapać żadnej taksówki – odparł nieco poirytowany Guofeng.
– Jesteś głodny?
– Tak.
– Pójdę ci coś odgrzać.
– Zjem kleik ryżowy.
– Ale jak to? W Nowy Rok?
– Zjem kleik. – Jego głos był cichy, ale stanowczy. – Spać mi się chce, zawołaj mnie jak będzie gotowe – dorzucił po chwili.
Powieki opadały mu ze zmęczenia. Poszedł do sypialni i od razu z hukiem padł na łóżko. Zhong Yonglian długo mocowała się z kołdrą, zanim udało jej się przykryć syna.
Uspokojona powrotem Guofenga poszła gotować kleik. Opłukała ryż i wlała do garnka dużo wody. Wiedziała, za czym przepadał jej syn: im bardziej rozwodniona konsystencja, tym lepiej. Poirytowana czekaniem podkręciła gaz. Gdy kleik wyglądał na gotowy, zdjęła pokrywkę, a z garnka buchnęła para. Nabrała wodnistej substancji do chochli, ale ryż był wciąż twardy. Kiedy kleik wreszcie się ugotował, napełniła miseczkę. Naczynie parzyło w dłonie – niezrażona tym faktem zaniosła je do sypialni. Zawołała syna, ale on tylko nieznacznie się poruszył, wydając z siebie zdławiony jęk.
– Feng, wstań i zjedz kleik.
Siadła obok łóżka w oczekiwaniu, ale nie usłyszała odpowiedzi.
„Przebył pociągiem co najmniej trzy tysiące li[2], a później jeszcze mniej więcej sześćdziesiąt z miasta powiatowego… Na pewno śpi w najlepsze” – pomyślała Zhong Yonglian i delikatnie poprawiła kołdrę. Za oknem unosiły się ogromne płatki śniegu. Zrobiło się bardzo spokojnie.
– Feng – odezwała się po chwili, ale syn nie zareagował, więc nachyliła się i powiedziała z czułością:
– Feng, wstań. Zjesz coś, a później znów się położysz.
Zaniepokojona, przysunęła dłoń do lodowatej twarzy syna – poczuła jedynie słaby oddech. Potrząsnęła nim, lecz ciało było całkowicie bezwładne. W panice zaczęła ciągnąć go za kurtkę, ale dłoń zsunęła się po śliskim materiale. Podciągnęła rękaw i chwyciła za wychudzony nadgarstek. Nagle zamarła i zalała się łzami.
Dotknęła czegoś, co przypominało raczej łapę zdechłego zwierzęcia, a nie ludzką dłoń. Do opuszek przykleiła jej się paskudna tłusta maź. Gdy przycisnęła kciukiem rozkładający się nadgarstek, natrafiła na przeraźliwie białą kość. Ręka Guofenga była koloru bakłażana. Nawet delikatne draśnięcie mogło rozerwać wymizerowaną skórę. Matka podciągnęła synowi sweter i jej oczom ukazał się nędzny widok. Klatkę piersiową przecinały sine żyły przypominające siatkę kanałów. Kobieta wspięła się na łóżko, by podnieść Guofenga, ale głowa opadła mu bezwładnie, jakby miała zaraz odpaść. Z otwartych ust dobył się chemiczny zapach.
Lekarz rzucił okiem na pacjenta i po trzech minutach zbulwersowany opuścił gabinet.
– Jego ciało zgniło do reszty! Organy, skóra, kości… Zgnił na śmierć!
Usłyszawszy tę diagnozę, Zhong Yonglian wezwała taksówkę, żeby z powrotem przetransportować ciało syna i po cichu je pochowała.
Nadeszła wiosna. W wiosce zjawił się praktykant z Powiatowego Centrum Pomocy Prawnej z aspiracjami, by zostać adwokatem. Odnalazł posiwiałą matkę Guofenga i zaczął tłumaczyć jej coś o stężeniu ołowiu w krwi, tygodniowym obciążeniu godzinowym pracowników i jakichś środkach zapobiegawczych. Kiedy zauważył, że kobieta patrzy na niego pytającym wzrokiem, kazał jej wyobrazić sobie, że miejsce, w którym pracował jej syn, było jeszcze bardziej toksyczne niż broń chemiczna używana przez Japończyków podczas inwazji na Chiny. Kobieta pokręciła jednak głową i odeszła.
– Chcę ci tylko pomóc, nie wezmę ani fena!
– Nie chcę pomocy.
– Tak po prostu zaakceptujesz śmierć syna?
– Nie potrzebuję pomocy. – Zhong Yonglian powtórzyła stanowczo i powoli podreptała w kierunku domu sąsiadki. Ostrożnie usiadła na kamiennym progu. Wyglądała, jakby dopiero co dochodziła do siebie po poważnej chorobie.
Dostrzegłszy ją, Wu Haiying podeszła ze stołkiem.
– Zimno tak, sąsiadko.
– Nie powinnam była cię podejrzewać – przyznała Zhong Yonglian.
– Że też jeszcze do tego wracasz.
Wu Haiying przykucnęła i pogłaskała dłoń kobiety, nie odzywając się już ani słowem. Z jej oczu nieprzerwanie płynęły łzy. Zhong Yonglian wpatrywała się w dal z podniesioną głową. Z domu przy wjeździe do wioski dobiegły dźwięki Halo Beyoncé:
Everywhere I’m looking now
I’m surrounded by your embrace
Baby, I can see your halo
You know you’re my saving grace
You’re everything I need and more
It’s written all over your face
Baby I can feel your halo
Pray it won’t fade away
Siedziały jak dwa kamienne posągi, nieprzytomnie przysłuchując się melodii.
[1] Sun Wukong, znany także jako król małp, to władający magiczną bronią fikcyjny bohater powieści Wędrówka na zachód autorstwa Wu Cheng’ena (przyp. tłum.).
[2] Li – tradycyjna chińska jednostka długości odpowiadająca 500 metrom (przyp. tłum.).