Tego.

Na rogu Grydzewskiego i Grudzińskiego (to chyba złośliwe od Pana Boga ćwiczenie dykcyjne, żart chyba z już porobionych bywalców ławeczki) jest ławeczka. Ławeczka, na której nigdy nie usiadłem.

Ławeczka z tych takich. Z tych takich, na których się przysiada nie po to, by przysiąść, ale usiąść, siąść, zasiąść może. Usiąść wręcz z milczącym (a jeśli nie całkiem milczącym, to przynajmniej bardzo cichym) założeniem, że może i na dobre. Bo się przecież siadało nieraz wcale bez pewności, czy będzie w ogóle kiedyś jeszcze powód, żeby pójść sobie, żeby wstać, żeby na ławeczce w każdym razie nie siedzieć. Jest zatem przy wspomnianym skrzyżowaniu ławeczka. Gościnna ławeczka. Zielona, wiadomo, ale nocą uczciwie całkiem czarna. Tak czarna, jak czarne wokół liście, pnie, konary, trawa, podeszwy, psie kupy, twarze, oczy, rozporki i ręce. Ławeczka, na której nigdy nie usiadłem.

Ławeczki, tak, ale chodzi tu – żeby było jasne – raczej o pieszczotę niż o zdrabnianie. Ławeczki cierpliwe, łagodne, nigdy nieoceniające ławeczki zasługują przecież na czułość. Świadkinie tak wielu czułości zasługują, raz chociaż, na czułość skierowaną prosto w ich przyjazne deseczki. Zaczarujemy je tak zatem. Nadamy naszej relacji z nimi rangę wyższą, rangę może nawet przyjaźni. Rangę, która nie pasuje przecież do ławek. Przyjaźni, która nie przystaje do wielodziesięciotysięcznej seryjności ławek. Zielonoczarnych ławek, które wyróżniają jedynie ławkowe kalectwa. I miejsce je wyróżnia – jasne. Ale to ławkę wtedy poznajesz czy miejsce? Biedne ławki w każdym razie. Więc ławeczki.

Mówienie „ławeczki” to czar skuteczny i względnie prosty. To jeden z tych małych zabiegów, jedno z tych językowych czarodziejstw, które służą temu, żeby poczuć się choć ciut inaczej, a jeśli nawet wciąż tak samo, to przynajmniej w okolicznościach innych. Ciut chociaż. A zatem ławeczka. Ławeczka, na której nigdy nie usiadłem. Ławeczka na skrzyżowaniu Grydzewskiego i Grudzińskiego. A jest to skrzyżowanie, które najtrzeźwiejszy nawet język zmusza do dwukrotnej akrobacji dla zaawansowanych. 

Kluczem do sukcesu, niech będzie mi wybaczony folgunek potrzebie wykładania, otóż kluczem do sukcesu przy wykonywaniu tej akrobacji, i to wykładanie też niech będzie mi wybaczone pomimo tego, że będę się poruszał po sprawach, na których się znam, bo jeśli pokusa jakiegoś wykładu jest w ogóle zrozumiała, to przecież jedynie wykładu na tematy cudze i obce, a nie tak, że znam się i o: wykładam, więc przepraszam, kluczem zatem, kluczem do sukcesu (wracajmy do Gry i do Gru), kluczem do sukcesu jest precyzja.

Precyzyjnie bowiem należy wylądować po pewnym szczególnym skoku. Szybki ów skok przebiega trasą od odbicia się tyłu języka od miękkiego podniebienia aż po rozprzężenie się z rozedrganiem (z rozedrgania może) czubka języka na dziąśle. Efektem rozprężenia z rozedrganiem (lub z rozedrgania) jest wibrant alweolarny. Głoska, którą opanowujemy na samym końcu nauki mowy. Niektórzy nigdy. 

Jeden fałszywy ruch – i nici z niezbędnego drżenia. Zbyt nieśmiały, dajmy na to, start – i katastrofa. Rozbijamy się z tym „r” wciąż w granicach podniebienia miękkiego. Czyli za Odrą z tym „r” lądujemy albo zgoła za Renem. Albo wręcz w studiu radiowym tak źle lądujemy i od mikrofonu witamy serdecznie po przerwie reklamowej wieczornych (radio)słuchaczy.

Paleta możliwych katastrof nie grzeszy szerokością, jednak katalog takich nieszczęśliwych wypadków to pozycja nieprzyzwoicie wielotomowa.

Dlaczego więc? Dlaczego wielka nauczycielka postanowiła przerabiać wibrant alweolarny na ostatniej lekcji? Kto układał ten program? I co sobie myślał? Wiadomo przecież, kurde, że nikt się go dobrze nie nauczy. No bo jak się nauczy na wagarach? Oceny już wystawione, zresztą czerwiec, skwerek, rower, piersi, krosty i raki spieczone. 

Wiadomo.

Rrrrrrrr.

Nic nie zrobisz. Zawarto już dykcyjny pakt Grydzewski-Grudziński. Po ptakach. Pakt Grydzewski-Grudziński ratyfikowano. 

Gry-gru. Czy pakty się ratyfikuje?

Gry-gru. Z tego nawet nie zrobisz chwytliwej onomatopei. Nawet niechwytliwej nie zrobisz. Niby „gr” jest, ale nawet porządnie zawarczeć przez te „y-u” nie idzie. Co innego, gdyby jakieś „gra”, „gre” albo „gro”, rozdźwięczane na zawstydzenie wszystkich wron, gołębi i niemowląt tego świata. Ale tu akurat „gry” i „gru”. Nawet zaśpiewać porządnie nie idzie, bo „u-y” do śpiewania też do du-py. Takie do du-py skrzyżowanie. Takie tam w ogóle naściemniane to skrzyżowanie, bo to nawet nie ulice poważne, tylko jakieś alejki parkowe, dajcie spokój. Dlatego trzeba znowu przestać wykładać. I zacząć czarować.

Czary-mary.

No trzeba, bo wśród alejek parkowych to co się może wydarzyć? Spacer się może wydarzyć. Chodnika naprawianie. Latarni wymienianie. Babci się przewrócenie. Piwko, wiadomo. A na rogu Grydzewskiego i Grudzińskiego – no, to inna sprawa. Na rogu, na skrzyżowaniu takim to i pożar może być, i bank mogą obrobić, i jubilera. Na rogu to i zastrzelić się mogą, i kogoś. Marsz przejdzie, marsz zablokują, ludzi rozpędzą, a dziecko na rolkach wpadnie pod opla (w ramach dalszych czarodziejstw językowych rzecz jasna, bo wiadomo, że tak naprawdę facet w oplu rozjedzie dziecko). Dlatego takie niby-ulice (a dla rangi lepiej quasi-ulice). Dla rangi.

Boże! Szczęśliwie ten Grydzewski z tym Grudzińskim! Jezu, całe szczęście rzecz tutaj, a nie trzysta metrów na wschód ma się dziać. No bo jak to tak? W parku Porazińskiej? No jak by to wyglądało? Na rogu Szewczyka Dratewki i Płomyczka? Tajemnicze Butki róg Dwóch Dorotek? Na skrzyżowaniu Psotki i Śmieszki i Ele Mele? Po pierwsze brzmi to tak, jakby w połowie ktoś zwariował i niby się rozmyślił, ale zdanie złapało niespodziewany poślizg niczym Sol Campbell w meczu z Chorwacją i miało już jechać tak przed siebie do końca świata. Po drugie to to przede wszystkim nie jest skrzyżowanie, gdzie cokolwiek mogłoby się wydarzyć. To nie jest róg, gdzie ktokolwiek zechciałby z kimś się umawiać, całować albo bić. Nie zrobisz z tego porządnych skrzyżowań. No nie zrobisz. Co prawda, ławki tam niby stoją jakieś, ale dajcie spokój.

To na rogu Grydzewskiego i Grudzińskiego jest ławeczka, na której nigdy nie usiadłem. Powiedzmy sobie jasno, że ja nie. Ja na tej ławeczce nigdy nie usiadłem.

Ale mniejsza, bo właśnie idzie i gwiżdże. Idzie i gwiżdże Strangers in the Night. Ja nie mogę. Gwiżdże sobie i idzie też sobie, jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby świat ogarniał w tym samym stopniu, w jakim ten świat widzi jego. Nie bardzo. No bo jest noc. Z latarniami, jasne, ale te latarnie… Te latarnie tymi nocami, w tych parkach, na tej skarpie, to co prawda świecą, ale oświetlać to nie oświetlają niczego. Nikt jednak tego nie bada, nie wiedzieć czemu. Wszyscy się przyzwyczaili zwyczajnie. 

Przyzwyczailiśmy się po prostu, że na Agrykoli i Jazdowie, w parku Kultury i na Książęcem, w parku Beyera, za SARP-em i za UMFC-em, na Dynasach, w zwierzyńcu królewskim i w parku z kasztanami, przy Furmańskiej i na skwerze pod Anną – słowem, wszędzie – gówno widać po nocy. Przyzwyczailiśmy się, że na skarpie powiedzenia cierpią na dosłowność i pod latarnią naprawdę jest najciemniej. Bo to tak wychodzi przecież. Bo, jak wspomniałem, latarnie świecą, więc je akurat widać. Ale niewiele więcej. Na ten przykład twarzy gwiżdżącego (dziwnie, kurka, czysto) za Chiny. Ale jest tam gdzieś przecież i idzie wzdłuż tej skarpy. Dziwadło.

Strangers in the night exchanging glances. Bzdura. Za ciemno. Za duże ryzyko nieuczciwej wymiany. Zwłaszcza, że jeśli ktoś już coś, to raczej oślepiony przez ekranik.

Zresztą gwiżdże. Gwiżdże przecież, nie śpiewa. Czy jak się gwiżdże, to też się ma słowa na myśli? Czy żadnej liryki tam nie ma? Żadnego ja? Czy może jest jakiś podmiot? „Diabelski podmiot” – szepcze mi się samo do ucha. A jeśli jest, to czy ma rodzaj gramatyczny? A jeśli ma, to czy ten rodzaj wskazuje na płeć? No właśnie.

No tak. Przyłapany. No, macie mnie, proszę. Bo skąd ja to niby wiem, że koleś, a nie laska? Skąd? Bo to kolesie gwiżdżą pewnie. To przede wszystkim. Bo to faceci młodzi, młodzi chłopacy (młodzi wilcy, młodzi ptacy) gwiżdżą, a nie laski. To młodzi kolesie gwiżdżą. Gwiżdżą, a gwizdać się uczą tak samo, jak bekać alfabet, strzelać palcem wskazującym o złączony kciuk i fakera. Może dlatego. Ale może ja po prostu chcę, żeby to był nocny, skarpiany Frank S.? I może zupełnie ignoruję możliwość, że to równie dobrze może być nocna, warszawska, skarpiana Nancy S., choćby i wcale z tamtym niespokrewniona, albo nawet Dusty S., choć całkiem nawet inne rzeczy za tym jej „S” stoją. Może dlatego raczej.

I poszedł. To nie o nim. Poszedł, jeśli w ogóle był. Poszedł gwizdać dalej, poszedł dalej gwizdaniem wprowadzać w ład nocy tarcie. Zgrzytem, echem odbija się ten gwizd od zębów i flaszek. Od gwiazd by ten gwizd się odbijał i odbił pewnie w końcu, gdyby nie ten mokry koc. Gdyby nie ten daszek nad wszystkim z dykty nasiąkłej, napuchłej. Taki to gwizd!

Odjazd! Inny bowiem zgrzyt wjeżdża. Kolejny skład zgrzytający wjeżdża idiotycznie obok stacji Powiśle. Dziwnym krokiem ściera szkliwo, niesie przez skarpę okrutnie księżycową twarz. I choćby miał dwadzieścia pięć, choćby miał i trzydzieści sześć, to te kratery ospowe będą ciągnąć go ospale za metrykę w dół. Nieubłaganie ciągną go z powrotem do pierwszych lat dwudziestego pierwszego wieku. Choćby z nich nie pamiętał wiele, to i tak, kiedy patrzy w swoją drżącą twarz w drżącym basem lustrze, wszystkie klubowe cukierki smakują jak gimnazjalny acodin. I z gimnazjalna, epicko mu dudnią przedwieczne daktyle: Żeby nie było przypału. Tak, żeby nie było przypału.

Zęby o zęby, hamuje. Ale nie staje. Nie, zwalnia tylko. Nie zabiera z resztą pasażerów. Wloką się w nim liczni ciasno wkurwieni. Wciąż nie ogarnia, ilu ma pasażerów, a ile miejsc. Nikomu jeszcze nigdy nie był w stanie zagwarantować miejsca do siedzenia. O przesyłkach konduktorskich zapomnij. Spóźnione pociągi nie przyjmują przesyłek konduktorskich.

Okna przedziałów suną powoli. Z jednego okna macha sześciolatek, wesoło rozpłaszczając nos na szybie. Z drugiego dwunastolatka pokazuje faka. Nie odpowiadam. Ręce w kieszeniach ze strachu, że się pomyli. Krótki skład. Krótki potknął się. Poszedł. Przepadł. Nie przysiadł na ławeczce.

I chodzi tu rzecz jasna o pieszczotę, nie o zdrabnianie. Bo to w ogóle może chodzi o to, żeby tak pieścić, żeby nie umniejszyć. Tak rozpieszczać, żeby nie rozdrobnić. Tak dopieszczać, żeby nie rozmienić, nie rozminąć, nie rozbełtać i nie bełkotać. No chyba że pod nosem, to wolno. Pod nosem wolno. Boże, jak dobrze, że pod nosem różne rzeczy wolno. Jak dobrze, że są rzeczy, które pod nosem wolno i które nie muszą wcale a wcale nosa spod nosa wyściubiać i poza podnosie wyciekać.

Podnosie potrafi przechować: narzekania, takie bez korzyści w jawności; uśmiechy bez śmiałości: takie w reakcji na komiczność (w zestawie z okrutnym żartem tylko pomyślanym) albo na samemu sobie opowiedziany dowcip, na rauszu, w drodze dokądś nocą przez park. Tak się uśmiechnął właśnie Uprzejmy.

Uprzejmego niektórzy znają, a ci, którzy go znają, poznali uprzejmość samą. Uprzejmemu nie jest oczywiście łatwo. Jak się uprzejmie oddali stamtąd, skąd zwykle się oddala uprzejmie niedługi czas po tym, jak się uprzejmie tam zjawi, zwykle pada żart. Uprzejmy nigdy w życiu nie skorzystał z publicznej toalety – puka i puka, a jeszcze nikt nigdy nie powiedział „proszę”. No to nie wszedł nigdy. A dziś? Dziś Uprzejmy jest lodowcem.

Uprzejmy wzdłuż Elizeum szedł ścięty i niewiadomy. Oczy suche i ani smutny, ani wesoły. Może tak cały skupiony na tym, jak idzie, że aż zdążył na chwilę zapomnieć i kiedy, i dokąd, i kto właściwie idzie. Tak chłodno skupiony na tym, jak chodzić, że zapomniał, jak być. W trzyczęściowym garniturze, a każda część zbroja, każda pancerz, idzie Uprzejmy, a twardy i zimny jest, aż niemiło patrzeć, aż żal.  Bo taki człowiek-lodowiec niby jest, ale gdzie i kiedy jest, to już ciężko powiedzieć. A jak jest, to już w ogóle – przecież gorzej idzie zdefiniować lodowiec niż zupę. Bycie lodowcem – niedobycie, a lodowiec – niedobyt. Lodowiec zjawisko, nie rzecz. Więc i ludzki lodowiec bardziej zjawisko niż człowiek. I jak sunie taki niedobędący lodowiec, to i sobie, i skarpie szkodzi. Ale skarpa wytrzyma. Zresztą nagle zmiana: jego lodowcowe niedookreślone bycie – cud antyprzyrodniczy! – topniejąc, ulega krystalizacji.

„Nagle” to kompletnie nie to słowo. Jego poruszające się z prędkością lodowca oczy lądują na chodniku przed nim, na czymś wiadomym tylko jemu, bo nic się tam nie wyróżnia. Jakiś kolejny niepełny byt przyciąga jego wzrok i zaraz inny facet. Nie mniej uprzejmy, ale jednak zupełnie co innego.

Jak zaciągnięty na koncert kameralny niebywalec, słuchacz mimo woli, słucha sonaty b-moll Szopena zobowiązany, zawstydzony i rozkojarzony, a doczekawszy części trzeciej, przepoczwarza się i zostaje uczestnikiem prawdziwym, spontanicznym, odważnym i skupionym, cieszy się, wyrwany z otępienia, i uśmiecha się nawet może i poza nosem (chociaż to – na Boga! – pogrzeb), tak i on, Uprzejmy, szedł wzdłuż Elizeum zmrożony, obcy, wystraszony i wymuszony, a dojrzawszy jakiś swój prywatnie znajomy konkret w tej ciemni śródmiejskiego uskoku, nagle orzeźwiony, wie, że jest, ba!, wie nawet dość dokładnie, gdzie jest i mniej więcej o której. Patrzy cieplej nagle, twarz mu taje. Śle w dwie przeciwne strony własne usta, ale zaraz karci je i przywołuje do centrum. I znowu ciągnie kąciki ust do uszu, i znowu w ciup. I jeszcze raz: na zewnątrz i do środka, ale i on wie, i ja wiem, i ty wiesz przecież, że na tych twarzowych pajacykach się nie skończy. To rozgrzewka przed większym wysiłkiem, to zapowiednik eksplozji, której rozmiarów i dynamiki nie sposób przewidzieć.

hhhhhhh!

Wartburg.

Wartburg albo inny trabant. Zepsuty zapłon. Na to by nikt pieniędzy nie postawił, że będzie to taki akurat śmiech, śmiech wartburgowski. Zapłon taki jak małe, szybkie żarenko. Taki śmiech, na jaki on jest – można by pomyśleć – zbyt uprzejmy jednak.

Idzie tak zatem i nie może odpalić. Nie może odpalić, zarzyna ten zapłon, ten kluczyk to zaraz mu się złamie w stacyjce, a jedzie. Może ma z górki. Mój Boże, może ma z górki, a jeśli ma z górki, to śmiech ten przecież zapowiada katastrofę. Sprawdzam trajektorię, na oko, ale z zaangażowaniem. Nie jest dobrze. Uprzejmy toczy się prosto na ławeczkę. Nie wyhamuje, a ja nie mogę na to patrzeć. Ale nic nie mogę zrobić, zamykam oczy.

Otwieram. Zniknął, uprzejmy. A ja? Dalej! Pieścić się: ławeczki, krzaczki, ścieżynki. I łapać, i wdychać ten kawałek niezrewitalizowanego świata. Dalej: drzewka, rowerki, piwerka. Dalej, dalej. Ale pytająco łypią na mnie Grydzewski z Grudzińskim wzrokami Herlinga i Grycendlera. Ja się kurczę. Swoje dokładają Kruczkowski z Herbertem, podlegli fluktuacjom dekomunizacji patroni biegnącej nieopodal autostradki. Ja wobec tych wzroków wymiękam, ale usiąść nie usiądę na ławeczce. Choć przedświt pozwala się już zorientować. Zresztą nie trzeba, żeby literatura i prasa emigracyjna czy krajowa siłą nazwisk sprowadzała takie westchnienia do parteru. Samemu się wie.

A bo to jedyna okolica, która od lat nic tylko się cywilizuje? A bo to jedyna okolica, na którą już czyhają tu apartamentowiec nowoczesny, tu pawilon modnych lokali, tu projekty, tu założenia, tu plany? A bo to jedyna okolica, gdzie się w związku z tym szuka i łapie takich barbarzyńskich reliktów, szczerbatych ścieżek, ławeczek skrzywdzonych, żeby się z nimi możliwie długo jeszcze i możliwie bez bełkotu popieścić?

Cicho, ciszej! Słowa rozkoszy myśleć ciszej. Cicho, ciszej te pieszczoty. Idzie taki zmęczony. Ciszej te pieszczoty. Łatwo nieopatrznie wpiąć kroplówkę wspomnień. A tego typu wenflon czasami – a zwłaszcza w parku nad ranem – zamienia się w dren. Cichutko.

To też jest oczywiście czarodziej. To też jest oczywiście czarodziej i nie mówi dużo, ale jak już mówi, to czaruje, czyli jak już mówi, to mówi, że się rozstali. A to jest oczywiście czarodziejstwo, bo że się rozstali to znaczy, że co? Że dojrzali, tak? Że decyzja. Że swoimi drogami, że nowe życie, powaga, umowa wręcz prawie. A nie tak, że na przykład facet dorosły się zsikał przy ludziach. Nie tak, że czołowe z tirem. Nie nagła ciemność w przepastnym labiryncie toalety publicznej po zamknięciu. Ale jak światło dobrze padnie na takiego czarodzieja, choć czarodziej nie lada, no to widać wszystko wyraźnie: zupełnie zasikany facet, ofiara zderzenia z ciężarówką, płacz na podłodze w ciemnym kiblu.

Ale dziś się trochę podczarował. I już mu się idzie całkiem czarodziejsko. I już mu się nawet wydaje, że dokądś wraca. Do jakiejś czarodziejskiej wieży najpewniej, gdzie ma jakieś czarodziejskie obowiązki: szklaną kulę wyczyścić, zaklęcia poćwiczyć, łacinę odkurzyć ze szczególnym uwzględnieniem zdań względnych z odcieniem przyczynowym i skutkowym. Obowiązki, którym nie uchybił od lat. Bo to czarodziej obowiązkowy. Dlatego ta koszmarnie niedopracowana trasa dzisiejszego przemarszu to jest szok. Koszmar. Taki czarodziej, a taki błąd! Błąd niweczący.

I ja się mogę starać cicho mówić o pieszczotach, ja się mogę starać cicho mówić o czułościach, ale to wszystko na nic, bo on i tak swoje czarodziejskie kroki kieruje prosto na nią. Większy, widać, czarodziej nogi mu czaruje, pchając go wprost na ławeczkę, gdzie były takie początki, że siadać tam i głupio, i strach. Głupio, bo jakby co się tam zaczęło akurat, no to się nie uniknie (i słusznie) oskarżeń o epigoństwo. Strach, bo jeszcze się człowiek zaplącze w to, co się tam tak zaczęło. A tego to nikt by nie chciał. Bo im się tam tak zaczęło, że spośród tych, co na te początki patrzyli, chyba tylko durnie się nie bali. A byli i durnie. No bo taki początek straszy przynajmniej takim samym końcem. No, chyba że się jest durniem. Niedurnie mieli rzecz jasna rację. I oczywiście jej nie mieli. Bo katastrofa przewidywanych rozmiarów przyjść przyszła, ale żeby to był koniec? Przecież idzie dzisiaj zmęczony, jak skutek albo dopełnienie dawnych orzeczeń, przez ten wolno piekący go świt i daje świadectwo, że nic się nie kończy.

Dziś on i ławeczka to już oczywiście zestaw niekompletny. To jest dwoje z trojga. A z niekompletnością jest tak, że im mniejsza, tym większa. No bo on sam to też jest niekompletność. Niby większa. Ale takie dwie trzecie z ławecznej całostki ciążą mocniej w stronę stu procent. Utrzymać to w pionie – wyzwanie. A w sprawie wyzwań od nikogo przecież nikt nie ma prawa wymagać.

Idzie zatem prosto na ławeczkę, nic nie da się z tym zrobić, zresztą nie wolno. Ale dziwo. Jak gdyby nigdy nic siada. Siada jak gdyby nigdy nic, choć przecież tak bardzo kiedyś coś, że to rzadko aż tak bardzo. Pali. Pali Bylejakie Grube. Kiedyś palił Swoje Ulubione. Potem palili razem Swoje Ulubione, więc w ramach praktyk czarodziejskich przerzucił się na Bylejakie Grube. Swoich Ulubionych unikał, ale teraz już nie musi, bo zakazali sprzedaży Swoich Ulubionych, podobnie jak wszystkich ulubionych.

Pali, a paleniem szpanuje kozak-czarodziej. Zaciąga się pierwszy raz. Wdech. Wydech, a z dymem wycie psa. Zaciąga się drugi raz. Wdech. Wydech, a z dymem idiota bez tłumika w dół Książęcą. Trzeci. Wdech. Wydech, a z dymem żrąca kroplą słońca znad Pragi. Którędy to się przeżarło już teraz, to nie wiem.

I żeby jeszcze dowieść ostatecznie, że to czary, a nie jakieś tam palenie śmiertelników – gasi. Trzy buchy i gasi. Gasi w chodnik, ale jakby w ciastko gasił. I to palenie gasi. I ten przemarsz swój gasi, i skarpę nocną. I noc samą gasi, stempluje, że koniec. Stempluje, że potwierdza. Noc jest zdana. On noc odebrał. Można iść. On teraz pójdzie spać.



Mateusz Żaboklicki – poeta, dramatopisarz, tłumacz z języków klasycznych, fotograf. Półfinalista Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, laureat nagrody Publiczności i Specjalnej na Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Jacka Bierezina 2019, zdobywca trzeciego miejsca w konkursie na dramat radiowy Nasłuchiwanie: Gościnność. Mieszka z żoną i synem w Warszawie.