Jego mama miała inny kolor skóry niż standardowe mamy. Była mglistozielona, co może nie brzmi przekonująco, ale najlepiej obrazuje tę piękną przydymioną zieleń. Lubiła ten odcień, bo dzięki niemu wyglądała inaczej. Nieruchomiała ze strachu na myśl, że mogłaby stracić swoją zieleń. Jej pierworodny też. Lecz kiedy na początku zeszłego tygodnia przez kilka dni nie była w stanie niczego przełknąć, obydwoje zaczęli przeczuwać, że zbliża się koniec. Zrzuciła skórę między pierwszą a drugą w nocy, a rankiem, w pomarańczowym świetle słońca, tuliła się do niej i nie potrafiła się z nią rozstać. Zrodziło się w niej uczucie, którego patyczaki dotychczas nie znały.

Korytarz śmierdzi lizolem. Ludzie dezynfekują wszystko, co uważają za szkodliwe. To, co im przeszkadza, odchodzi w niepamięć. Niepamięć to drewniana skrzynia z dziurami, żeby mogło się do niej dostać powietrze. Na pierwszy rzut oka przypomina kompostownik. Niepotrzebne ludzkie myśli gniją w nim i zamieniają się w żyzną glebę. Jeszcze kiedyś będzie potrzebna – wtedy, gdy po śmierci przydatnych myśli nie będzie wiadomo, co z nimi zrobić. Znajdą w niej miejsce wszystkie perfekcyjne pomysły, które się zużyją. To mówię wam ja. Nie będę się przedstawiać, chyba wiecie, kim jestem.

– Moja praca nie jest zbyt skomplikowana. Muszę przejść labirynt najszybciej, jak potrafię. I to tyle.

– To tyle?

– W sumie tak. Na samym końcu czeka pyszne jedzenie podawane na małej wilgotnej gąbce, albo elektrowstrząsy.

– Elektrowstrząsy? Przecież to nieludzkie!

– Da się z tym żyć. Nie zdarza się to zbyt często, jeśli jesteś cwany. Tylko głupków rażą za każdym razem, tych ciemniaków, co nie umieją zapamiętać trasy. A przecież nie jest wcale trudno. Dwa razy w prawo, raz w lewo, sprint, lewo sześćdziesiąt stopni tnij, długa prosta, gdzie trzeba biec na zapalenie płuc, trzy razy w prawo, znowu w lewo, prosta, prawo i można wrzucić na luz. Czasami coś zmienią i jest gorzej, ale nigdy nie są to wielkie przeróbki.

– Nie boisz się, że kiedyś nie uda ci się znaleźć drogi i zostaniesz tam na wieki?

– My, karaluchy, mamy we krwi umiejętność znajdowania wyjść z trudnych sytuacji.

– Ile już tak pracujesz?

– Jutro będzie mój sto pięćdziesiąty dzień, i emeryturka.

– Czyli jeszcze ze trzydzieści wschodów słońca pociągniesz.

– Takie są statystyki…

– I co? Będziesz się byczył?

– Nie mam tego w naturze. Zadbam raczej o przekazanie mojego materiału genetycznego. Będę dupczył do ostatniego tchu. Ale wiesz co? Jak o tym myślę, to robi mi się przykro.

– Dlaczego?

– Bo wiem, że będę musiał pożegnać się ze swoimi dziećmi, zanim je zobaczę.

Ze wszystkich zwierząt laboratoryjnych najbardziej przesrane mają gryzonie. Wszystkie kacowe żarty w stylu „Ile widzisz myszek?” są naprawdę nieprzyjemne. To boli, tylko jaki człowiek by się tym przejmował. Myślą, że jak dadzą wodę i karmę, to będziemy siedzieć cicho, ale mylą się. Od dzisiaj my się z nich śmiejemy. Ludzie w białych fartuchach mają tyle popapranych zachowań. Na przykład czkawka. Komu potrzebne takie podskakiwanie, i jeszcze ten idiotyczny dźwięk? Rumienią się, kiedy spotykają kogoś, kto im się podoba. Kretyńskie. Wszystko widać po ich pryszczatych gębach. Gdyby u nas ktoś się czerwienił to… właściwie nie wiem co, bo nikt tego nie robi. Bracia i siostry, dawać czadu, wchodzi palantka. Śmiejemy się z tego, że pomalowała usta. Patrzcie, podchodzi do niej kumpel. Fryzura na żel, śmiejemy się z całych sił. Żeluś, hahahahahahaha! Dobrze. Popatrzcie, jaki głupek, rozpina rozporek i tak śmiesznie się porusza, jakby nie mógł się zdecydować, czy wyjąć, czy wsadzić. Jakie to zabawne. Uważaj łamago, ona ma między nogami myszkę! Nie zgnieć jej! Bracia i siostry, wszyscy razem. Hahahahahahaha! Jakie ona ma śmieszne spadochroniki na piersiach! Wymienili się śliną! Co za okropieństwo! Ale też śmieszne. Wyszli. Zgasili światło. Ufff. Spokój. Dziękuję wam, kochane myszki! To była dobra robota. Jesteśmy prawdziwymi anarchistami. Gdybyśmy umieli robić bomby, to byłoby jeszcze śmieszniej, ale i tak jest dobrze. Przewrót, pucz, rebelia, jak wspaniale brzmią te słowa. Oddychajcie nimi!

Na myśl o tym, co się dzisiaj stało, serce bije mi szybciej. Wydawało się, że wszystko poszło zgodnie z planem. Byłem z nas naprawdę dumny, a ten zasrany docent napisał w laboratoryjnym notatniku tylko dwa zdania:

siódmy lipca. Po podaniu rozpylonego Gaspirydonu zauważyłem dziwne zachowanie przypominające przedśmiertne drgawki.

Przedśmiertne! Idiota! Chciałbyś się z nami pożegnać? Niedoczekanie twoje! Jutro też tu będziemy! Poza tym – „siódmy” na początku zdania piszę się wielką literą, kretynie.

Parapet jest moją ojczyzną. Przyzwyczaiłem się do nieustannych przeciągów. Mówią, że to niezdrowe, ale przecież jakoś trzeba żyć. Muchy są tylko tam, gdzie jest ruch powietrza. Więc moje pytanie nie brzmi: „Mieć czy być?”, tylko: „Być głodnym czy chorować?”. Czasami, w wilgotne ranki, plecy mnie bolą jak cholera, ale muszę coś jeść, więc utykam w tym filozoficznym klinczu i czekam. Zwykle rozwiązanie przychodzi z zewnątrz. Podbiegam, wbijam kły i owijam pajęczą nitką. Wszystko załatwiam humanitarnie i szybko. Bez popisywania się. Mam szacunek do śmierci każdej muchy, bo to dzięki nim rozwiązuję różne życiowe dylematy. Po każdym posiłku one są we mnie, a w mgliste poranki cierpią na bóle w krzyżu tak samo jak ja. Są częścią mojego istnienia. Czy trzeba mi czegoś więcej? Nie. Czy one czegoś potrzebują? Nie wiem. Nigdy z nimi nie gadałem, ale po ich zachowaniu wnioskuję, że są zadowolone z tego, co je spotyka. Przecież zawsze mogłyby mieć gorzej.

Dwudziestego czwartego kwietnia, w Światowy Dzień Zwierząt Laboratoryjnych, słońce rozświetliło gabinet. Była piąta trzydzieści dziewięć. Światło padło na kalendarz stojący na biurku. Przysłowie na dziś: długie chłody się zapowiadają, jeśli w kwietniu pszczoły nie latają. Było cicho i dziwnie pusto. Pachniało mysimi odchodami, środkiem do dezynfekcji, mokrą ziemią i mułem. Wydawało się, jakby to wszystko istniało w czasie przeszłym. Jakby ktoś bliski wyszedł z pomieszczenia bez pożegnania – i było wiadomo, że nigdy nie wróci. Takie nagłe zniknięcia pozostawiają w powietrzu coś niedokończonego. Ci, którzy zostają z tym uczuciem, zaczynają się zastanawiać, kogo lub czego im brakuje. W ich głowach rodzi się coś nieuchwytnego, a po chwili zmienia się w konkret. Zmienia się w przeczucie końca, które ciężko jest zagłuszyć.


Filip Zawada
Weź z nią zatańcz

Wydawnictwo Znak, 2022, s. 288

premiera 10 sierpnia



Filip Zawada – pisarz, muzyk, fotograf i rysownik ziemniaków. Wydał książki: System jedynkowy (1997), Bóg Aldehyd (1998), Snajper (2004), Świetne sowy (2013) oraz Trzy ścieżki nad jedną rzeką sumują się (2014). Za Psy pociągowe (2011) i Pod słońce było (2014), był nominowany do nagród Gdynia oraz Silesius. Grał w zespołach AGD, Pustki i Indigo tree. Ostatnia książka, Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek, zawędrowała do finału literackiej nagrody Nike. W 2021 ukazała się jego kolejna powieść Zbyt wiele zim minęło, żeby była wiosna. Wszystko, co zostało napisane w tej notce, może być nieprawdą, bo – jak wiadomo – Filip zawodowo zajmuje się zmyślaniem.