Rzym znów się kończy i my razem z nim się kończymy. Z Tybrem odpływa bezlik widm z prochem zmieszany, kończą się wszystkie stare Rzymy, wszystkie kolumny, urny, rymy, memy, akwedukty, termy, areny, bazyliki, kadzidła, potrydencki barok, pałace, wybiegi, sklepy z torebkami, marmurowe fałdy, seksowne pytajniki zaułków, dolce vita skuterów, sarkofagi w muzeach, na cmentarzach trumny, pinie, pizzerie, brokuły i gelaterie, cichną słowa na wolności, kończy się nawet najdłuższy makaron i gasną kipiące ponad brzegi alfy i omegi, fontanny iluminacji, zdjęcia pstrykane Hiszpańskim Schodom, gdzie już nawet mucha nie siada. Obok John Keats do snu się układa, wyżej cytryna dojrzewa i w oknie mokra Włoszka śpiewa
eterna bellezza, eterna bellezza,
a trochę niżej Czesław Miłosz połyka ostatni łyk kawy w Caffè Greco, teraz na przekór groźbie eksmisji. Z wolna kończą się wszystkie dzienne sprawy, nocne wyprawy, pijaństwa, niepożyteczne zabawy dryfują w siną dal, dni i sny opadają w niepamięć bez dna. Kończy się wielkie przeciążenie historią i gasną feerie pośmiertnego życia. Owszem, bywało się poetą, ale najczęściej literatem, takim co to nie umie być człowiekowi siostrą ani bratem, tylko pisze i pisze, bo zżera go horror vacui, ciemność za otwartymi ustami prawdy…
Póki świat światem, a Rzym Rzymem, krwiożerczego strachu przed czarną pustką obłaskawić się nie da. Ani panteonami ani piramidami ani bazylikami ani arenami ani katakumbami parkingów ani lotniskami boeingów ani pielgrzymkami ani kartami kredytowymi ani idami marcowymi ani galeriami handlowymi ani audiencjami generalnymi ani grami komputerowymi ani sądami ostatecznymi ani kopiami 3D ani siecią 5G ani algorytmami ani żadną inną sztuczną inteligencją z jej sztucznymi rajami. Czarna pustka wyziera z każdej jedynki i z każdego zera. Kończą się więc znowu rzymskie wakacje, pożary przelotnych romansów, zbliżają się terminy barbarzyńskich eksmisji, z łuków tryumfalnych sypią się mozaiki, kończą się złote interesy i mitologiczne ekscesy włożone między bajki, faszystowskie pornografie na tle toalety Wenus wśród gęsiej, kapitolińskiej bieli, nawet nieme wykrzykniki ekstazy św. Teresy aroganckiego Berniniego… Och, czego byście jeszcze chcieli? Bo mnie już się nie chce wyliczać dalej. Rzym się wali, w dodatku – jak od starożytności wiadomo – Rzym jest wszędzie i wszędzie ciągle upada, a nawet pogrzebany leży. Czy jednak trzeba tyle o tym gadać? Już tylko patrzeć wystarczy. Nawet nie trzeba wierzyć.
Na Placu św. Piotra w Rzymie
widziałem papieża Franciszka na telebimie
i zarazem w oknie daleko, lecz na żywo.
Nad głową parasol trzymałem krzywo.
I słyszałem piąte przez dziesiąte papieskie
słowo niedzielnej przestrogi:
żeby nie tutto i nie subito.
Po audiencji generalnej
tłum znów wteiwewte się przewala.
Tymczasem Rzym stoicko stoi
i wciąż się kręci, a razem z nim
wszyscy jego święci,
ale zarazem leci
na łeb na szyję.
I nawet dzieci czują,
że chrześcijaństwo gnije…
Na starość coraz bardziej dziecinny
wiem przynajmniej, że to coraz mniej ważne, kim byłem.
Czy jeszcze choć trochę jestem? Czy gdzieniegdzie bywam?
Czy tylko w Rzymie można odkryć swoje pogańskie imię?
Stworzenie świata i sąd ostateczny to tylko skłębione chmury,
w których czasami coś błyska. Coraz mniej z tych skłębień pamiętam.
Tłum w Kaplicy Sykstyńskiej depcze mi po piętach.
Otacza mnie hydra głów zadartych do góry,
chimeryczne ciała nikną w swoich cieniach.
Ani daru mądrości, ani zgryzoty sumienia,
ani odruchów serca, ani zwykłej dobroci.
W ciemnym nurcie znikąd donikąd
rozpraszam się, rozpływam
i coraz mgliściej wiem,
jak się nazywam.
(grudzień 2019)