W Krainie Latających Scyzoryków

– Kielce bardzo się zmieniły od czasów mojej wczesnej młodości, kiedy przyjeżdżałem tutaj z ojcem na targ. Kupował gołębie… – powiedziałem do Renaty, z którą po raz pierwszy wybrałem się w rodzinne strony. Naszego synka zostawiliśmy u teściów w Nałęczowie i ruszyliśmy w podróż. Czułem się jak Odyseusz wracający po latach do swojej Itaki. 

Wysiedliśmy na dworcu w Kielcach i od razu wskoczyliśmy do busa jadącego przez Nową Słupię. Na zardzewiałym boku pojazdu widniał napis „Transport aux Alpes”. Tutejsi przewoźnicy kupowali na Zachodzie wysłużone landary, trochę je remontowali i wypuszczali na drogi w Polsce. 

– Teraz takie stare pudło jeździ po Górach Świętokrzyskich. Całkowita degradacja… Jak piłkarz po bogatej karierze w dobrym zachodnim klubie trafiający na emeryturę do marnego klubiku na zadupiu, w jakimś Uzbekistanie czy Turkmenistanie… – zacząłem komentować. Futbolowe metafory ciągle się mnie trzymały, tak jak ja kurczowo trzymałem się futbolu. A futbol to było najlepsze wspomnienie z dzieciństwa i wczesnej młodości. 

Kierowca włączył disco polo, które niemal wyparło muzykę ludową, uwielbianą przez mojego ojca. – Przypomnij mi, je, je, jak smakuje szczęście, je, je – płynęły z radia naciągane rymy, a cały bus razem z kierowcą podrygiwał w rytm tego kawałka.  

Myślałem o naszej wielkiej podroży po Francji. O szczęściu, jakie mnie spotkało. Niektórzy wracali z takich wojaży zamożniejsi, ja wróciłem z notatkami do powieści o emigrantach i żoną w ciąży. Wolałem to od zwitków eurasów. 

Bus był zatłoczony, ludzie rozmawiali. Zawsze byłem wyczulony na moje rodzinne strony. Może nawet: uczulony.

– Oj, co to było, co to było – bulwersowała się kobieta rozmawiająca przez telefon komórkowy – otruli ją trutką na szczury, to wylądowała na intensywnej terapii – mówiła, zajadając się cebularzem z piekarni „Pod Telegrafem”. 

Znałem tę piekarnię. Na początku mieli tylko jeden samochód dostawczy. Zdarzało się, że jego kierowca zabierał mnie na stopa, gdy dojeżdżałem do liceum w Opatowie albo wracałem z treningów. Teraz to była ogromna sieć, wykraczająca daleko poza województwo świętokrzyskie. Gdy tutaj żyłem, literackie pomysły same przychodziły, wystarczyło nadstawić uszu. 

Wysiedliśmy w rozkopanym centrum Nowej Słupi. Za pieniądze z Unii remontowano, co się dało, wszystko się zmieniało, jak za dotknięciem magicznej różdżki i jeszcze nikt nie myślał o tym, że ta różdżka została pożyczona. 

„Może jeszcze kiedyś tutaj wrócę? Tylko czy mi wybaczą, że ich opisałem?” – myślałem, kiedy ruszyliśmy pod górę, w kierunku Świętego Krzyża. Ta góra położyła cień na całym moim dzieciństwie. Dopiero po latach zrozumiałem, że to był dobry cień, chroniący przed nadmiernym poparzeniem przez życie.

– Kiedy byłem mały, razem z ojcem przemierzaliśmy tę drogę wielokrotnie – kopnąłem kamyk, ot, taki nawyk z dzieciństwa. Podczas tych wędrówek ojciec próbował tłumaczyć mi świat, którego chyba sam za bardzo nie rozumiał. 

Zajrzeliśmy do muzeum dymarek. 

– Zrobisz mi zdjęcie? – poprosiłem, siadając na ławeczce przed chatką z gliny i drewnianych bali, imitującą lepiankę sprzed dwóch tysięcy lat. Byłem ciekawy, czy ktoś z naszych znajomych we Francji uwierzy, że ta lepianka to mój rodzinny dom. Nie wiedzieli zbyt wiele o Polsce, leżeliśmy poza kręgiem ich zainteresowań. Z drugiej strony, my Polacy także przestaliśmy się interesować Francją po 1939 roku, kiedy Francuzi po raz kolejny w historii nas zawiedli.

W drodze pod górę minęliśmy posąg Emeryka. Podczas podróży po Francji, gdzie żebrałem w mnisim habicie, opowiadałem Reni legendę o figurce wędrującej na szczyt góry. Kiedy włożyłem habit mnicha i wystawałem w nim pod francuskimi katedrami, czułem się właśnie jak Emeryk. Przybyłem do Europy Zachodniej, skąd do nas przyszło chrześcijaństwo, a tam zastałem… niewierzących. I muzułmanów. Spoglądali na mój mnisi habit ze zdziwieniem albo niechęcią. 

– Nosiliśmy tędy worki z makiem zakonnikom na Święty Krzyż – mówiłem, gdy podążaliśmy przez las ścieżką zadeptaną butami turystów. – Wiele się zmieniło na górze, która od wieków była święta – dla pogan i dla chrześcijan. 

Nawet gołoborze się zmniejszyło, jakby miało niebawem zupełnie zniknąć.

– W Górach Świętokrzyskich istnieje jeszcze jedno gołoborze, szczytnickie, ale mało kto o nim wie… – opowiadałem Reni. – Dopiero kiedy stąd wyruszyłem, rodzinne strony wydały mi się interesujące. To oczywiście banalne stwierdzenie, ale tak naprawdę było. Wcześniej – tylko niechęć, wręcz pogarda. 

Święty Krzyż…. Kiedyś Łysa Góra. Łatwo było sobie tutaj wyobrazić pogańską gontynę zamiast kościoła. I moich wiślańskich przodków palących na jej szczycie święte ognie. 

– Diabły kieleckie to była hołota, tacy drobni psotnicy… – opowiadałem Reni to, co zapamiętałem z dzieciństwa. – Gdzież im tam było do Wolanda! Te diabły teraz poprzenosiły się do Warszawy albo do Krakowa, ewentualnie powyjeżdżały za granicę. Ale tam nadal są marnymi diabełkami, które robią marne świństewka, do czynienia większych brakuje im rozmachu. Polska to nie jest kraj dla szatana… ani dla Jezusa – urwałem, bo moja żona spojrzała na mnie pytająco. 

W nocy, cichaczem, z pomazanego czarnym sprejem przystanku w mojej rodzinnej wsi, ruszyliśmy na usytuowany opodal szosy cmentarz. Odszukałem grób matki. Leżała obok ojca. Patrzyłem na jej zdjęcie, które podświetliłem latarką z komórki. Matka miała na nim ze czterdzieści pięć lat. Zmarła kilka lat później. Była za młoda, by umierać. Nie doczekała się wnuka. Pomodliłem się. Już dawno tego nie robiłem, prawie zapomniałem jak się modlić. Chciałem porozmawiać z matką, brakowało mi jej trafnych podpowiedzi. To była mądra kobieta, chociaż niewykształcona. Z ojcem nie chciało mi się rozmawiać. Niewiele mógł mi powiedzieć – nie sprawdził się ani jako ojciec, ani jako mąż. Radziłem sobie w tych rolach lepiej od niego. 

Coś zaszeleściło. 

– Duch matki? – zerknąłem na Renatę. 

Gdy moja mama była młodą dziewczyną, zbierała zioła. Wielu chłopaków z całej okolicy było w niej zakochanych. . Mieszkała sama, bo mój dziadek zginął jako partyzant na wojnie, a jej matka także wcześnie zmarła. Któregoś wieczora postanowiła wyspowiadać się ze swoich grzechów. Rano szybko się ubrała, zjadła śniadanie, a potem popędziła w stronę kościoła. I pewnie by do niego doszła, gdyby nie spotkała sąsiadki, która zaczęła wypytywać ją o to i owo, i jak to zwykle bywa między znajomymi, czas szybko zleciał.

– Jutro pójdę, na pewno – szepnęła więc moja przyszła matka. Jednak w nocy spadło tak dużo śniegu, że ugięty pod jego ciężarem dach chaty wpierw zaczął jęczeć i zawodzić, a potem z trzaskiem runął i moją przyszłą mamę przykryła śnieżna kołdra. Wówczas jej dusza usłyszała szelest. Przestraszyła się bardzo i pewnie czmychnęłaby czym prędzej, ale była jeszcze niezdarna. Usiadła więc na ramieniu kobiety i tylko cicho jęknęła.

– Jak mi pomożesz, to przywrócę ci ciało – powiedział szelest, który był całkowicie kosmaty, miał rogi na głowie i stąpał dość pokracznie. 

Dusza jęknęła w odpowiedzi.

– Widzisz, jaki ze mnie mały diabełek? Nie mogę urosnąć, bo jedynie ludzki strach sprawia, że ogromnieję. Bez niego jestem tak niepozorny, że ludzie nawet nie potrafią mnie dostrzec. Jeżeli złożysz przysięgę, że mi pomożesz wzbudzić w ludziach strach, wepchnę cię znowu w ciało i będziesz żyć tak długo, aż przyjdzie starość, nad którą władzy nie posiadam.

Dusza mojej matki zgodziła się, bo bez ciała było jej jakoś nieswojo. Lubiła delikatne mrowienie, które odczuwała, kiedy, posiadając jeszcze ciało, dotykała przedmiotów, zwłaszcza starych drzew. Albo to przyjemne łaskotanie w nosie, gdy wąchała aromatyczne potrawy i wywary z ziół. Dobrze znała tajemnice roślin i często korzystała z ich pomocy, chociaż ludzie tak łatwo potrafili kogoś posądzić o czary, zwłaszcza jeśli to była kobieta.

Boruta pstryknął palcami i nagle dach chaty powędrował w górę, stare belki zasklepiły się, a śnieg zsunął się po dachówkach na ziemię. Dziewczyna otworzyła oczy i początkowo bardzo się ucieszyła, potem jednak posmutniała, gdyż nie zamierzała być na usługach czarta. Długo się tym martwiła, aż w końcu zarzuciła na głowę chustkę i pobiegła do kościoła. Tym razem nie zatrzymała się przed bramą, lecz szybko weszła do środka, zatrzaskując drzwi tuż przed rozeźlonym diabłem. 

– Niech mi ksiądz pomoże, bom z diabłem pakt zawarła, a przecież nie jestem złą dziewczyną… – poprosiła proboszcza. – Ot, czasami ziółka sobie warzę, ale tylko w dobrej wierze i po to, żeby innym pomagać.. 

Ksiądz Molga pożałował dziewczyny, bo była młoda i jeszcze dużo dobrego mogła zdziałać, a potem klasnął w dłonie i wyszeptał, że z bożą pomocą to i diabła można pokonać.

Wieczorem, kiedy kobieta kładła się spać, diabeł przysiadł na jej parapecie i zaczął tak głośno walić w okno, że musiała je otworzyć.

– Dziewczyno, coś ty u księdza robiła? Widzisz moje ręce? Skurczyły się trochę, a przecież miałaś mi pomóc urosnąć. Wrócę tutaj za tydzień. Jeżeli dalej będę mały, wówczas śmierć ze sobą przyprowadzę i kary nie unikniesz. 

– Nic się nie martw. Za tydzień wszystko się zmieni – rzekła kobieta, zacierając dłonie, co diabeł wziął za dobry znak, bo był przecież mały i jeszcze niezbyt mądry. – Tymczasem jutro wieczorem idź na cmentarz, będzie pogrzeb, a ja ci pomogę żałobników wystraszyć.

Poszedł więc diabeł następnego dnia na cmentarz, a przy tym podskakiwał z radości tak bardzo, że nawet może z tego wszystkiego troszkę urósł, bo kot, który zwykle się go nie bał, teraz uciekł i zza drzewa jedynie swój łebek wystawiał. Ujrzał bies księdza w oddali i zdumiał się bardzo, gdyż ojczulek nad pustym grobem stał i coś mruczał, a zadowolony był przy tym, jakby się ulubionego gulaszu najadł. Zakradł się więc Boruta bliżej, oczy niepewnie przecierając, gdyż żałobnicy w wybornych humorach śmiali się i rozmawiali, jakby nie na pogrzebie byli, tylko na wesołej biesiadzie. 

Wyskoczył na środek i zrobił groźną minę. Ludzie jednak zamiast się go przestraszyć, jeszcze bardziej zaczęli się śmiać. Diabełek podkurczył ogon, zmalał i obraził się piekielnie. 

– Patrzcie, jakie małe, bezbronne diablątko! – krzyknęła dziewczyna. – Schwytajmy go, póki ma krótkie nóżki i nie potrafi szybko biegać.

Rzucili się więc żałobnicy na diabła, pojmali go i związali, a potem do trumny wrzucili, a wieko zabili gwoździami.

– Oto dzisiaj przyszło mi odprawić mszę za diabła – powiedział proboszcz i kazał spuścić trumnę na dno grobu.

Matce udało się wtedy przechytrzyć śmierć. Drugi raz już się to nie powiodło – przegrała z chorobą… 

Ruszyliśmy ścieżką ku rozpadającej się bramie cmentarza. Przy wyjściu znajdował się grób księdza Jana Molgi. W powieści Ludzka rzecz Paweł Potoroczyn zrobił z niego księdza Morgę, żeby brzmiało bardziej chłopsko. Ksiądz Jan Molga uczył mnie religii w zerówce, niedługo potem zmarł. 

Czy Polska była krajem, w którym mógł się pojawić Szatan albo Bóg? Interesować się nią mogły tylko małe diabełki, nie mogliśmy liczyć na rodzimych bożków, którzy wyginęli tak skutecznie, że nawet nie znaliśmy dobrze ich imion.

Przemknęliśmy przez wioskę słabo oświetloną drogą i dotarliśmy do mojej ojcowizny. Wielu chciało mi obić gębę za debiutancką książkę, wolałem nie rzucać się w oczy. Mimo ciemności dało się zauważyć, że dom się zestarzał, zarastał bluszczem, a zabudowania gospodarcze niszczały: zapadł się dach w opustoszałej oborze, stodoła wymagała remontu, ktoś ukradł drzwi od drewutni. Wszędzie rosły pokrzywy i czarny bez. Brakowało gospodarza w tym obejściu. Jak to wszystko odbudować? Czy uda się zdobyć kiedyś na to budżet? Na literaturze? Na filmach? 

We framudze drzwi czekało na mnie wezwanie od komornika. W końcu będzie trzeba zapłacić zaległą grzywnę za handel podrabianymi kartami telefonicznymi. Grozili, że jak nie zapłacę, to mnie wsadzą. Kiedyś zakładałem, że będę albo aż tak biedny, że tych długów nikt ode mnie nie wyegzekwuje, albo zostanę milionerem i spłacę wszystko od razu. Nie stało się ani tak, ani tak, więc musiałem te zobowiązania spłacać w ratach. 

Ruszyłem do swego pokoju oglądać stare dyplomy, puchary, medale. Niektóre z nich zamierzałem zabrać ze sobą, żeby wspominać czasy, kiedy byłem potężny, przynajmniej w szkole i na boisku. Może moc znów do mnie wróci? 

Wszedłem po schodkach na górę, gdzie znajdowała się sypialnia rodziców. Od śmierci matki niczego tutaj nie zmieniałem. Na stole leżał modlitewnik w zniszczonych okładkach, na oparciu krzesła wisiały jakieś stare sukienki, chustki na głowę. Ściany ozdabiały wyblakłe maty z mądrościami ludowymi. „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje” – to było ulubione przysłowie mojej matki. Zgoda pomiędzy nią a ojcem rzadko jednak się zdarzała. Ojciec potrafił zepsuć wszystko, o co matka tak się starała. Doprowadził naszą rodzinę do klęski, marząc o zbudowaniu Księstwa. Teraz tylko ja z naszego rodu mogłem je zbudować. I czyż nie budowałem jego podwalin, pracując nad książkami i scenariuszami? 

Na końcu korytarza były przeszklone drzwi. Pchnąłem je i znalazłem się w przestronnej kuchni. Znajdował się w niej ceramiczny zlew, olbrzymia lodówka, którą matka kupiła na raty niedługo przed swoją śmiercią, kuchenka gazowa i spory stół, nakryty dziurawą ceratą, na której widniały obrazki z sawanny. Słoń nie miał głowy, bo przypaliłem mu ją kiedyś rondelkiem z jajecznicą. Na blacie szafki stał chlebak. Chleba nie kupowaliśmy, piekła go matka, dlatego chleb zawsze mi się z nią kojarzył . Gdy stąd wyjeżdżałem, schowałem do chlebaka notatki do książki o moim dzieciństwie. Obawiałem się, że zostały zjedzone przez myszy, ale nie – były tam, to po nie tutaj głównie przyjechałem. Zapakowałem pokreślone kartki do podróżnej torby i wróciłem do Renaty, która czekała na mnie w kuchni.

Utrzymanie rodziny to nie przelewki. W przypadku pisarza – bezpardonowa walka o każde zlecenie, spotkanie autorskie. Na boisku nie unikałem ostrych starć, teraz też nie zamierzałem odpuszczać. Od początku była we mnie niezgoda na klęskę. Nie chciałem mieć, jak mieszkańcy rodzinnej wsi, porażki wypisanej na twarzy. Zresztą nie tylko tak jak oni. Jak mieszkańcy Świętokrzyskiego. Jak Polacy. Jak Słowianie. Ale – czy ja na pewno byłem Słowianinem? 

Znalazłem czystą pościel. Sprawdziwszy, czy się nie zalęgły w niej mole, umościliśmy sobie w niej z Renatą legowisko. Przed snem oglądaliśmy zdjęcia rodziców w starym albumie.

– To ona wybrała mi ciebie za żonę – przypomniałem Renacie, patrząc na zdjęcie matki, na którym była młodą dziewczyną. Może nieco zbyt pyzatą jak na mój gust, zbyt pulchnawą, ale ładną. Mogła mieć kogo chciała, tak się niekiedy przechwalała. Jednak wybrała mojego ojca. Robiłem wszystko żeby moja młoda żona nie żałowała, że została ze mną. Gdy poznałem Renatę, matka mi się przyśniła i powiedziała, że mam się nią zaopiekować. Zawsze chciała „zatwierdzić” moją żonę, więc nawet po śmierci jej się to udało. To była świetna rada. Niedługo potem odrobiłem straty w rodzinie – urodził się nasz synek.

Zasnęliśmy. I wtedy ponownie zjawiła się matka. 

– Wymienili zamki, czy co? Nie chcą, żebym do nich przychodziła? Sporo się tutaj zmieniło… Zajęta byłam, to nie przychodziłam, musiałam załatwić kilka spraw… Teraz wreszcie mam dużo czasu, choć tych spraw i tak się nie udało załatwić. Kiedyś wszystko było łatwiejsze, co to się z człowiekiem teraz porobiło – mówiła do siebie, przeglądając swoją szafę w poszukiwaniu ulubionej chustki. 

– Robiłam je kiedyś dla całej wsi” – powiedziała, rozkładając serwetkę, którą wyhaftowała. 

Martwiła się, że dom się starzeje, dawno nie był remontowany. Przeczytała z niezadowoleniem wezwanie do zapłaty grzywny.  

– No i jak oni żyją? Czy jakoś sobie chłopak radzi? Wszystko poświęciłam, żeby mu się udało. I co? Po co mu ta literatura była? To trochę moja wina, bo jak się zaczęły u niego te ciągoty, to mu jeszcze maszynę do pisania przydźwigałam na plecach z Ostrowca. Było go bardziej do roboty w polu gonić, może by mu przeszło. Prawo skończyłby, grosz godziwy by zarabiał. A tak to co? Żonę ma, synka ma, musi o nich myśleć. Pamiętam, jak on był mały. Kiedyś źle mu pieluchę założyłam, to kupa do łóżeczka wypadła, całą poszewkę trzeba było prać, tylko sobie pracy narobiłam przez tę niezręczność. Teraz są pampersy. Tetrowe były utrapieniem. Ile to się trzeba było tego naprać! Matko Boska kochana! Cały sad był nimi zabielony jesienią, ktoś mógłby pomyśleć, że jabłonie zakwitły zamiast owocować. I tych sztucznych zupek nie było, tylko kaszki się gotowało. O, garnek. Zupy bym mu ugotowała. Pomidorową lubił. Dlaczego nie mogę nic mu ugotować? Czy ta jego żonka dobrze gotuje? Młodą dziewczynę sobie wziął, to kiedy ona się miała nauczyć gotować? Teraz młodych to obchodzą tylko zakupy, wycieczki, kino, a nie garnki. Żyją jak koczownicy. Boże, na co mu przyszło, mojemu dziecku. Mówiłam, żeby się nie zajmował tą literaturą. Wynajmują mieszkanie i jak studenci żyją. Ciągle na walizkach. Te walizki w kącie stoją, nierozpakowane, bo i po co rozpakowywać, jak niewiadomo, ile pomieszkają? I co oni mają w tych walizkach? Ubrania, jakieś nagrody, dyplomy, talerze. Wszystko wymieszane. Bałagan. Powoli tracę już cierpliwość. Ale matka powinna wierzyć w swoje dziecko. Wierzyłam wcześniej, to i teraz muszę wierzyć. Zawsze mu pomagałam. – i mama się rozpłakała. – Jednego razu pojechałam do wydawnictwa do Warszawy i pytam się, czemu książki nie chcą mu wydać. Mój Boże, dwadzieścia razy powieść przepisywał i nic. Popatrzyli na mnie jak na wariatkę. Niby obiecali, że na pewno się odezwą, ale wrócili do swych zajęć i tyle. Nigdy się nie dowiedział, że byłam u tych wydawców, bo by się na mnie obraził. Wtedy się zdenerwowałam. Mówię do niego: „Jak ci nie chcą wydać, to sam to zrób. Masz tutaj złoty pierścionek po ciotce z Nowej Huty, bardzo drogi. Idź do lombardu i sprzedaj. I wydaj za to książkę”. Tak zrobił. Dał mi pierwszy egzemplarz. A jaki był zadowolony! Co z tego, jak niedługo zaczęły się kłopoty. W tej książce całą naszą wieś opisał. Ale się wszyscy wściekli! Pobić go chcieli! Wójt to nawet na niego policję nasyłał! Nie miał odtąd życia w naszej wiosce, wracać do domu mógł tylko nocą. Baby w sklepie to mnie potem pytały: „A jak się pani do tego swojego pisorza w domu zwraco? Na „pan”? A ja na to, też mi pan, w dupę bym chętnie dała, jak coś źle robi, ale na to się już nie odważę, bo za duży” – matka spojrzała z uśmiechem w naszym kierunku. 

– Czy to telefon tak dzwoni? Nie będę odbierać, bo to przecież nie do mnie. Kiedyś, jak był na studiach, to leciałam do słuchawki w podskokach, tak lubiłam z nim rozmawiać. O wszystkim mógł mi opowiedzieć, o wszystko poprosić. Pamiętam, jak mu głupio było, kiedy musiał powtarzać rok na studiach prawniczych. Długo się nie przyznawał. Byłam zdziwiona, bo w liceum piątkowym uczniem był. A tutaj – takie niepowodzenie. Do komisyjnego doszło. Sprzedałam więc krowę i poszedł zdawać. Nie zdał. Za rok – znowu nie. Co się stało? Przerosło go to? Chyba nie. Po prostu zajął się pisaniem. Oszukiwał mnie, że się uczy. Brał pieniądze, moją krwawicę, i pisał. Ale jak zobaczyłam jego pierwszą książkę, to mi przeszło. Tylko dlaczego on ze mnie zrobił taką prostą kobitę w tej swojej powieści? Szkół nie skończyłam, ale mądrzejsza byłam od tych, co pokończyły. Brygadzistką w zakładach krawieckich mogłam zostać, jakbym maturę zrobiła. Nie zostałam, bo trzeba było w polu robić. Chłop mi nie pozwolił – podeszła do stołu, na którym leżał mój portfel. – Zdjęcie wnuka… – uśmiechnęła się. – Tak na niego czekałam. Zawsze lubiłam małe dzieci. Wszystkim sąsiadkom dzieciaki wyniańczyłam, a swoim wnuczkiem zająć się nie mogę. Wymarzyłam sobie, że mój syn będzie blondynem i że będzie miał czarne rzęsy i brwi. I taki właśnie się urodził. Baby ze wsi mówiły, że musiałam się na kogoś zapatrzyć, to dlatego tak wyszło. Kiedy miał cztery lata, babka jedna mnie zapytała, ile moja córka ma lat. A ja mówię, że to syn. Ta na to, że za ładny na chłopczyka. Dla niej pewnie powinien być tylko trochę ładniejszy od małpy, nie ubliżając małpom, to byłoby wtedy dobrze. Dzieciaki przychodziły do niego w szkole i prosiły o rozsądzenie ich sporów. I on to robił. Mądry dzieciak był. Ludzie z całej okolicy się nad tym zastanawiali, co z niego wyrośnie. Naukowiec albo ksiądz. Krowę za krową z obory wyprowadzałam, żeby mógł się uczyć. A on co? Pisarz. Mój Boże! Od Świętego Krzyża wicher wieje, hej! Tak śpiewali kiedyś ludzie u nas na wsi. Kiedy to było? Moje zdjęcie w ramce… Ze dwadzieścia cztery lata wtedy miałam, pół Opatowa, gdzie jeździłam do pracy, się we mnie kochało… A ta jego żonka dużo szczuplejsza ode mnie. Co ona je, że taka szczupła? Może mało gotują? Czy ty aby synku nie głodujesz? Zawsze mu mówiłam: „No i co tak siedzisz w domu? Idź między ludzi, rób coś.” Nigdy nie wracał z pustymi rękami. Najważniejsze to mieć w sobie ciekawość świata i pracować nad sobą. Nie ma nic gorszego od nudy. To po mnie on jest taki. Bogu dzięki, że w ojca się nie wrodził. No, w jednym są tacy sami. W opowiadaniu historyjek. Od Świętego Krzyża wicher wieje, hej! A co to tak dzwoni?

Obudził mnie dzwonek do drzwi. Wyjrzałem przez judasza. Z trudem go rozpoznałem, ale bez wątpienia był to Drabik, znajomy ze studiów prawniczych. Co go mogło tutaj sprowadzić? No tak, pracował jako windykator. Do tego mu się jego wiedza prawnicza przydała, jak wielu innym windykatorom. Za niezapłaconą grzywnę mnie ścigał! 

– Trzeba jednak mieć coś nie tak z głową, żeby wybrać taki zawód – rzuciłem do niego, wychodząc przed dom.

– Wiedziałem, że w końcu cię namierzę, choć tu nie przyjeżdżasz… Nie ma się zresztą co dziwić. Wszyscy cię nienawidzą… 

– Prawnik, najgorszy zawód – splunąłem mu pod nogi, niemal opluwając te idealnie wypastowane lakierki. – Zawsze oszukujesz. Albo udajesz, że wierzysz w czyjąś niewinność, chociaż to morderca albo pedofil, albo ścigasz niewinnych ludzi, gnoisz ich, bo chcesz się wykazać. Jesteś prokuratorem albo komornikiem…

– Nie filozofuj. Trzeba zapłacić grzywnę, bo pójdziesz siedzieć. Mogłeś odpracować, ale nie, ty sobie robotą rąk nie będziesz brudził… To teraz płać!

– Nie mam kasy.

– Ponoć z książek żyjesz. W telewizji cię widziałem. 

Wzruszyłem ramionami. Co mu miałem tłumaczyć?

– Pewnie słabo zarabiasz, bo jesteś kiepskim pisarzem. 

– Dorabiasz jako krytyk? – tym razem udało mi się trafić śliną w lewy but. Kiedy był na studiach, siedział w kiblu i przed lustrem uczył się na pamięć prawniczych definicji. Wszyscy kopaliśmy go wtedy dla żartu w dupę. 

– Będę musiał zabezpieczyć te meble – teraz to on triumfował, kopał mnie w tyłek. – Zachciało się wielkiego świata? Ha? Opisałeś nas? – śmiał się, mijając mnie w drzwiach. – No widzisz. Głupie książki piszesz – mówił, rozglądając się po korytarzu. Poszedł do kuchni. 

Nie miałem żadnych argumentów na swoją obronę. Zacząłem się z nim szamotać o stary fotel, ulubiony mebel mojej matki. Pchnąłem go na podłogę, a wtedy zdjęcie matki spadło z biurka na jego głowę. Szkło się rozbiło i rozcięło wyłysiałą pałę Drabika. 

– Podam cię za to do sądu! – wściekł się. 

– Moją matkę podaj! – zadrwiłem. – Mogę pokazać, w którym grobie leży… – zamierzyłem się. 

Wiedział, że mogę mu dać w ryja, pamiętał z czasu studiów, jak za akademikiem dostał ode mnie lanie po meczu. Nie tylko dlatego mnie nienawidził. Poza skończeniem wydziału prawa nic więcej mu w życiu nie wyszło. 

– Jeszcze tutaj wrócę, z policją! Zniszczę cię! – odgrażał się, kiedy zamykałem za nim drzwi.

Nagle obok mnie stanęła Renata, a w jej wzroku zauważyłem ten sam zawód, który widziałem w oczach mojej matki, gdy ojciec znów coś zawalił. 

Noc Kupały 

Posiadłość Tygrysa w podwrocławskiej Sobótce otoczona była wysokim murem przypominającym palisadę zameczku jakiegoś afrykańskiego kacyka. Nacisnąłem dzwonek i po chwili furtka się uchyliła. Wszedłem na podwórko, na którym stały pokraczne krasnale. Tygrys nigdy nie grzeszył dobrym gustem. Przywitał mnie w progu: niewiele się zmienił – dalej był łysy jak kolano, może złapał trochę brzucha, ale niewiele. Widać było, że dużo ćwiczy na siłowni. Zaprosił mnie do środka, poczęstował swoją ulubioną whisky. To bez wątpienia był Tygrys, który nie stracił swoich kłów. 

– Ty też niewiele się zmieniłeś – odpowiedział na mój komplement. 

– Parę siwych włosów na skroniach się pojawiło… To z nerwów. Te ciągłe kłopoty z utrzymaniem finansowym, kiedyś było łatwiej…

Rozmawialiśmy, popijając alkohol. 

– Przez ostatnie lata działo się tak dużo, że mam poczucie, jakby moje życie rozciągnęło się w czasie… – powiedziałem. – Dni przeistoczyły się w tygodnie, tygodnie w miesiące, a miesiąc jest dla mnie jak rok. Niekiedy mam wrażenie, że to, co działo się wczoraj, zdarzyło się kilka dni temu. Mam wrażenie, że żyję podwójnie, potrójnie, a nawet poczwórnie. 

– I tylko takie życie ma sens… – zawtórował Tygrys. 

– Zawsze tego chciałem. Nie spalam się przy tym, to dobre dla mnie tempo.

Tygrys kolejny raz w tym czasie siedział w pierdlu, ale krótko. Kiedy wyszedł na wolność, wypędził swoją pierwszą żonę i zaraz znalazł drugą, dużo młodszą i szybko doczekał się z nią bliźniąt: dziewczynki i chłopczyka. Cała trójka była akurat u teściów we Wrocławiu. 

– To z czym teraz biegasz? – zapytał gangster.

– Sprzedaję książki – odrzekłem niepewnie.

Bandyta popatrzył na mnie ze zdziwieniem. 

– Da się z tego wyżyć?

– Jak widzisz, żyję.

– To sprzedaj mi jakiś egzemplarz. 

Tygrys był, oczywiście na swój sposób, uczciwy. Wiedział, że nie ma nic za darmo. Musiałem przyznać, że kiedy robiłem lewe interesy, rzadko kiedy ktoś mnie oszukał. Wśród ludzi kultury można było kłamać i oszukiwać bezkarnie. Kiedy komuś zwracałem uwagę, że właśnie bezceremonialnie zrobił mnie w konia, wzruszał ramionami, ze zdziwieniem, że mam odwagę protestować, i zaraz później stawałem się jego wrogiem. Najbardziej irytowało mnie niedotrzymywanie obietnic, nieoddzwanianie i nieodpisywanie na mejle. Ludzi kultury cechował, moim zdaniem, zaskakujący brak kultury.

Sprzedałem Tygrysowi Chmurołapa, opowieść o moim dzieciństwie w Górach Świętokrzyskich. Wyciągnął z kieszeni dresu plik eurobanknotów spiętych gumką i zapłacił. Zawsze tak przechowywał pieniądze. Nawyków, jak widać, też więc nie zmienił. Poznałem niedawno producenta, który kręcił badziewiaste komedie romantyczne i świetnie na nich zarabiał – on także chodził w dresiku, a pieniądze nosił spięte gumką. 

Z zainteresowaniem oglądał dedykację, a ja myślałem o tym, że jakoś bardziej wierzę Balzakowi czy Hemingwayowi niż Kafce czy Fernando Pessoi. Wyznawałem zasadę – najpierw doświadczam, potem opisuję. Życie ważniejsze od literatury. Założyłem sobie kiedyś, że pożyję dziewięćdziesiąt lat i opiszę ten czas. Już trochę pożyłem i nieco udało mi się opisać. Pisarz powinien mieć wizję, bo literatura nie jest demokratyczna – nie pomoże jej żadna proteza, żadne wsadzanie jej do szufladki. Książka albo jest dobra, albo słaba. 

– Pisarze dzisiaj nie mają jaj. Być może są tak stłamszeni walką o przetrwanie, elementarne wydatki, że osiągnięcie poziomu Tomasza Manna, Prusa, Sienkiewicza nigdy nie będzie możliwe… – urwałem, bo Tygrysa moje dygresje o literaturze nie interesowały. – Wiesz, zdarza się też, że jestem przez kilka dni w podróży, podczas których nie zaglądam nawet do hotelu. Jadę nocnym pociągiem do Świnoujścia, gdzie uczestniczę w dwóch spotkaniach. Następnie mam podróż nocnym autokarem do Wrocławia, a stamtąd do Nowej Rudy, gdzie znów są kolejne dwie imprezy. W końcu wracam nocnym busem do Nałęczowa, bo tam mieszkamy od paru miesięcy z teściami. 

Tygrys pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Może chciałbyś wrócić do interesu? – popatrzył na mnie z sympatią. – Potrzeba mi zaufanego człowieka na Lubelszczyźnie. Ściągamy przez Chełm dużo fajek z Ukrainy, a wciąż nie mam tam swego ludzia. Zarabiałbyś nie gorzej, jak kiedyś, a pisać mógłbyś sobie, kiedy byś chciał.

– Cóż, być może marnuję swój talent przestępczy na zwykłe przetrwanie… – zarechotałem. – Życie z literatury, to trudne. Przemyślę to, zaskoczyłeś mnie – odpowiedziałem wymijająco. 

Jako przestępca, zarabiałem kasę z łatwością. Teraz – uczciwie – ledwie sobie radziłem. Trudno było zebrać miesięczny budżet ze spotkań autorskich, drobnych publikacji, zaliczek od wydawców i producentów. Jak na koniec roku nie miałem długów, byłem szczęśliwy. Zacząłem wątpić, że kiedyś uzbieram na kupno wymarzonej wyspy koło Mauritiusa albo Reunion.  

– Są kłopoty z dostawami – Tygrys ciągle trzymał w rękach moją książkę. – Granice zostały uszczelnione. Ja trzymam się teraz tylko tego, bo jest duża przebitka na fajkach. Za to dostaniesz co najwyżej grzywnę, jakieś zawiasy. Za inne sprawy można pójść siedzieć.

– A myślałeś o czymś innym?

– Taaa…Miałem propozycję, żeby przemycać imigrantów, to niekiepski biznes. Zrezygnowałem po tym, jak w Bugu utopiło się kilku Koreańczyków spod Phenianu, w tym niemowlę. Za duży stres.

– Sentymentalny się zrobiłeś.

– Wiesz, mam dwójkę małych dzieci, muszę uważać, żeby miał je kto wychowywać. A jak tam twoje filmy?

– Od Stacji Mirsk nic nie nakręciłem. Teraz mają ruszyć zdjęcia do dużego filmu. Będzie się nazywał Księstwo – w końcu udało się uzbierać budżet.  

Kiedy zaczynałem pisać, ciągle wysyłałem swoje opowiadania na konkursy literackie. Na wszystkim oszczędzałem. Choćby na znaczkach pocztowych. Zrywałem znaczki z kopert, które otrzymałem, zmazywałem ścierką pieczątki i oklejałem nimi swoje przesyłki. Jednego razu babka na poczcie mnie przyłapała i narobiła mi obciachu. 

– A propos filmów… Muszę cię o coś poprosić… – zerknąłem na zegarek. 

Polał whisky i czekał, co powiem.

– Pewien producent kupił ode mnie scenariusz, nie chce zapłacić… – rzuciłem zduszonym głosem, bo nie lubiłem się upominać o swoją własność, a ustawicznie byłem do tego zmuszany. – Bez przerwy wrzuca na fejsa fotki z wypadów do egzotycznych miejsc, a ja ledwie wyrabiam na rachunki… Muszę wynająć mieszkanie w Upławach, a mnie nie stać…

– Ok. Odda ci wkrótce całą zaległą kasę. Ale będziesz musiał mi odpalić z tego jakiś procent, na żel do włosów – podrapał się łysej pale. 

– No tak, nie ma nic za darmo – uśmiechnąłem się, wstając z fotela. – Zgoda.

– Przemyśl moją propozycję – przybił piątkę na pożegnanie. 

– Przemyślę…

Siedziałem na przystanku w centrum Sobótki i czekałem na busa do Wrocławia. Lubiłem tutaj przyjeżdżać w czasach studiów we Wrocławiu. W tych stronach znowu czułem moc, tak jak w swoich stronach. Może to pasmo pogańskich gór tak na mnie podziałało? Przypominały mi rodzinne Góry Świętokrzyskie. Siedziałem na ławeczce i rozmyślałem o czasach wczesnej młodości. Gdy byłem studentem, przywoziłem tutaj studentki z Wrocławia. Te dziewczyny gdzieś poznikały, zestarzały się, zbrzydły. Dobrze, że poczekałem na Renatę – mimo że była dużo ode mnie młodsza, to czułem się jak jej rówieśnik.

Patrzyłem na Ślężę. Kiedyś tę górę czcili wszyscy okoliczni mieszkańcy. Odprawiano na niej obrzędy. Kluczowe dla kultu mogły być umieszczone tam tajemnicze rzeźby ozdobione symbolem ukośnego krzyża – prawdopodobnie odnoszącym się do kultu słońca. Na szczycie Ślęży znajdował się więc Niedźwiedź, a przy szlaku stały Panna z rybą oraz Dzik. U podnóża sterczał Mnich, który kojarzył mi się z Emerykiem spod Łysej Góry.

Zadzwoniłem do żony, która podczas moich wyjazdów zajmowała się synkiem i uspokoiłem ją, że już wracam. 

– Odzyskamy pieniądze, spokojnie – obiecałem. 

Zwykle wszędzie jeździliśmy wspólnie, ale tym razem nie mieliśmy z kim zostawić Wiktorka, bo teściowa musiała iść na zabieg do szpitala. 

Na sąsiedniej ławeczce siedzieli dwaj trzydziestoletni cwaniacy w skórzanych kurtkach i rozmawiali o pracy u Koreańczyków. 

– Mówię ci, stary, oni jadają psy na kolację – utrzymywał krótko ostrzyżony blondyn.

– Bzdura! – grubasek poprawił okulary. – Nie wierzę!

– Naprawdę! 

Lubiłem podwrocławskie miasteczka i wioski, z poniemieckimi kamieniczkami i budynkami, które nie chciały się rozpadać. Niedawno zwiedziłem kościółek w Przerzeczynie–Zdroju. Znajdowały się tam nagrobki z XIII wieku, wyryte w kamieniu płaskorzeźby przedstawiające rycerzy i ich damy. Uwielbiałem te pozostałości po niemieckiej kulturze. Dziwiłem się, że o całej ścianie zachodniej Polski tak niewiele mówi się w filmach. Czyż oprócz komedii Sami swoi nakręcono coś ciekawego o Ziemiach Odzyskanych? A przecież te tereny się zmieniały, ewoluowały. Oglądałem te wszystkie małe miasteczka – Jawor, Złotoryja, Świebodzice, Świdnica – i byłem zachwycony. Jeździłem do Żagania, Lubniewic, Myśliborza – i nie wychodziłem z zachwytu.

– Czy jesteście z klubu Anonimowych Alkoholików? – podszedł jakiś facet o mocno przerzedzonych włosach.  

Szybko podłapałem temat i postanowiłem go wkręcić:

– Tak, właśnie czekamy na resztę kolegów – zerknąłem kpiąco na dwóch gości w skórzanych kurtkach.

Ci umilkli i spojrzeli na mnie z wyrzutem.

– Co ty kurwa pierdolisz?! – warknął grubasek. – Nie jesteśmy żadnymi alkoholikami!

Nie wszystkich jak widać bawiły moje żarty. 

Wsiadłem w autobus i pojechałem do Wrocławia, skąd miałem nocny pociąg do Lublina. Wrocław to było miasto, w którym żyłem przez pewien czas jak prawdziwy książę – lewe interesy, dużo pieniędzy, łatwe dziewczyny. Różnica pomiędzy Lublinem, gdzie także kiedyś studiowałem, a Wrocławiem była taka, że w Lublinie nie spotykałem już znajomych twarzy – ci, co się tam uczyli, gdzieś poznikali. We Wrocławiu i okolicach tych znajomych mordek z uczelni i akademika było ciągle sporo, co znaczyło, że to było dobre miejsce do życia. Wrocław, świetnie zarządzany, dynamicznie się rozwijał. Na wschodzie natomiast, nadal nad sprawnymi menadżerami, przeważali politycy. Jak komuś w Lublinie (a byli to ludzie z Parczewa, Ryk, Hrubieszowa) mówiłem, że będę pisał książki i kręcił filmy, to kiwał głową, że okej, a jego twarz mówiła: „Taaa, a świstak siedzi i zawija…” Kiedy zaś to samo mówiłem we Wrocławiu (a byli tu ludzie ze Złotoryi i Bolesławca, z Wołowa i Dzierżoniowa), pytano: „Kiedy zaczynasz i jak możemy ci pomóc?”. 

Gdy dojechałem do centrum, ruszyłem do sklepu spożywczego naprzeciwko dworca PKP. Wiele sie zmieniło, ale ten spożywczak był tu od zawsze. 

– Kupisz mi kebaba? – Kiedy wyszedłem ze sklepu naprzeciwko dworca, zaczepił mnie upiór z przeszłości. Była to zmarnowana dziwka, którą okazała się Mercedes. Nie odnalazła się w wielkim mieście.. – No kup. Zrobię ci laskę… – nie rozpoznała mnie. Kiedyś nie chciała tego zrobić, teraz to ja nie miałem ochoty. 

– Kebaba masz gratis – kupiłem kebaba i odszedłem. Kiedyś przecież wpadaliśmy tutaj na żarcie jako studenci. 

Dworzec Główny we Wrocławiu był teraz piękny, wyremontowany. Zawsze lubiłem patrzeć na tablicę odjazdów. Można było stąd wyruszyć do Pragi albo do Berlina, ale też tuż za granicę – do Lickowa w Czechach albo do Görlitz. Jak tutaj mieszkałem, nigdy nie udało mi się stąd pojechać w tamte strony, dopiero kiedy poznałem Renatę, zaczęliśmy dużo podróżować. W podróże po Polsce ciągle jeździłem z tą samą torbą, która kiedyś była sportowa, a teraz stała się już mocno wyświechtana. Zwykle nosiłem kraciaste koszule i czarne dżinsowe spodnie – identyczne od kilku lat, to była już siódma para. Jedna zbibliotekarek zapytała mnie niedawno: „Czy ma pan tylko jedną koszulę i jedne spodnie? Był pan w to ubrany trzy lata temu”. 

Okazało się, że nie ma bezpośredniego połączenia do Nałęczowa – kupiłem bilet do Warszawy, gdzie musiałem czekać parę godzin do rana.

Przed północą byłem w Warszawie. Wysiadłem na dworcu, który był w trakcie remontu i czekałem do rana. Była ciepła noc, noc Kupały. Często spałem na dworcach w oczekiwaniu na pociągi i teraz także ułożyłem się do snu na dworcowej ławce, wśród bezdomnych. Poznałem kilku bezdomnych w Krakowie i Katowicach, gdzie czekałem najczęściej. Najlepiej zapamiętałem starszą panią, która zawsze oczekiwała na pociąg w Poznaniu. Twierdziła, że dojeżdża do Gniezna, do swego gabinetu stomatologicznego. Chyba nigdy tam nie dojechała, choć to dość blisko. Kiedy tak dużo podróżowałem, często czułem się jak bezdomny.

W oddali siedział gość, który bardzo przypominał Dziżasa, ale uznałem to za przewidzenie. Bo co Dziżas robiłby w Warszawie?

Na ławeczce naprzeciwko mnie siedzieli dwaj żule. Zasypiając słyszałem, jak o mnie rozmawiali.

– To nasz? – wyższy z nich był elegancko ubrany. Była to stylistyka ciuchlandowa, ale mógł uchodzić za cudzoziemskiego profesora. 

– E , chyba nie – drugi był niewielkiego wzrostu, miał płomienne rude włosy. Ubrany był w wykrochmaloną koszulę, pasiasty garnitur w dobrym gatunku, na nogach miał lakierki, a na głowie melonik. Nosił jaskrawy krawat. – Ma dobre buty – kiedy to powiedział, wydawało mi się, że błysnął wielkim kłem.

– Ja też mam – mężczyzna wyciągnął sztućce ze swojej paki. – W ciuchlandzie kupiłem. To nic nie znaczy.

– Może czeka na jakiś pociąg – niższy trzymał w ręku ogryzione kurze udko. 

– Już dużo pociągów jechało…. – wyższy wyciągnął z torby puszkę z ikrą jesiotra. – Kolejny bezdomny tu przybył…

U źródeł Amazonki

Po spotkaniu autorskim w Bydgoszczy dostałem zapalenia krtani. Opowiadałem czytelnikom o swojej rodzinnej wsi, którą musiałem opuścić. Już nie mogłem być jednym z jej mieszkańców – wrota moich horyzontów za bardzo się rozszerzyły, żeby je z powrotem na siłę zatrzaskiwać. 

Kupiłem bilet do Łowicza i wsiadłem do pociągu. Uwielbiałem jazdę koleją, mogłem wówczas skupić się na czytaniu książek, pisaniu, oglądaniu okolicy. Często także rozmawiałem z ludźmi, co pomagało w tworzeniu postaci. Zastanawiałem się, dlaczego w Polsce kolej tak bardzo podupadła, podczas gdy tak świetnie rozwijała się na przykład w Czechach. Tam z każdej małej wioski przy granicy można było pojechać do Pragi, choćby z przesiadką. W Polsce było z tym dużo gorzej. U nas nic się nie opłacało – wiele linii zostało zlikwidowanych, co tylko spowodowało jeszcze dociążenie zatłoczonych dróg. 

Pojawiała się gorączka, bardzo słabo się czułem. Byłem sam w przedziale, więc położyłem się spać. Śniła mi się wyprawa do źródeł Amazonki. Jakiś Indianin – łowca głów – chciał mnie zabić. Pochylił się nade mną, więc wziąłem go za fraki i już miałem pociągnąć mu z bańki i poprawić kolanem w podbrzusze, gdy…

– Kontrola biletów – wystękał przestraszony konduktor – poproszę bilet…

Wręczyłem mu bilet i próbowałem ponownie zasnąć, ale już się nie udało. Nie lubiłem konduktorów. Kiedy byłem studentem, wypisali mi wiele biletów kredytowych, które jeszcze po latach musiałem spłacać wraz z odsetkami. 

Co jakiś czas miałem z konduktorami kłopoty. Tydzień temu na przykład wsiadłem do nocnego pociągu osobowego z Dęblina do Warszawy, gdzie miałem przesiadkę na pospieszny do Żychlina, pod Kutnem. Udawałem się na plan filmu krótkometrażowego, który mieliśmy kręcić z młodzieżą z miejscowego ośrodka socjoterapii. Kasa w Dęblinie była nieczynna, więc wskoczyłem do pociągu i czekałem na konduktora. Pociąg był złożony z dwóch przegubów, pomiędzy którymi nie było przejścia. Doszedłem do czoła wagonu i czekałem. Konduktor w końcu przyszedł i mówi, że wypisze mi bilet karny. Potem zażądał dokumentów. Powiedziałem, że nie miałem jak przejść przez ścianę, a ten na to, że to go nie obchodzi. Zadzwonił po policję. Mieli przyjechać w Otwocku. Zerwałem się i ruszyłem do wyjścia, gdzieś w Rudzie Talubskiej. Próbował mnie zatrzymać, ale odtrąciłem jego rękę, przewrócił się. Upadł teatralnie, jak napastnik w polu karnym, który próbuje wymusić rzut karny. Miałem mu poprawić kopniakiem, ale pociąg już ruszał, więc wyskoczyłem, drzwi się za mną zamknęły. Niech menda nie zadziera ze świętokrzyskim scyzorykiem! 

Zeskoczyłem z nasypu w pobliskie zarośla, zniknąłem w ciemnościach. Krew krążyła szybko, a mózg działał chłodno. Zupełnie jak za dawnych lat. Taką miałem cechę, w im trudniejszej sytuacji się znajdowałem, tym precyzyjniej myślałem. Wiedziałem, że muszę szybko złapać transport, bo za chwilę przyjedzie policja. Ruszyłem do pobliskiej szosy. Było po czwartej, ciemno i mgliście. Mimo tego dość szybko udało się złapać samochód dostawczy jakiejś piekarni (po raz kolejny piekarnia ratowała mnie z opresji!) i kierowca zawiózł mnie na stację w Otwocku. Stąd miałem pociąg SKM. Próbowałem kupić bilet w automacie i … okazało się, że przyjmuje tylko monety! Wsiadłem do SKM–ki i kolejny konduktor chciał mi wypisać karę, ale jakiś dobry człowiek pożyczył mi kilka złotych na bilet. 

Moja największa aktywność, jeżeli chodzi o spotkania autorskie, wypadała wiosną albo jesienią. Teraz był znowu początek pracowitej wiosny. Dawno nie miałem tak męczącej trasy, pocieszało mnie jedynie to, że kasa szumiącym strumieniem wpływała na moje konto – oczywiście wolałbym, żeby zamiast strumienia była to rzeka, powiedzmy Amazonka, ale i tak byłem zadowolony. Czułem się jak wędrujący nauczyciel, taki trochę Ole Nydahl. Nie musiałem chodzić codziennie do pracy, nie miałem szefów, pracowałem tylko dla siebie. Układałem spotkania w trasy, podczas których odwiedzałem tygodniowo nawet kilkanaście różnych miejscowości. Niekiedy docierałem gdzieś o piątej rano i kuliłem się z zimna, w listopadzie lub lutym, na przystanku autobusowym, bo biblioteka była czynna dopiero od ósmej rano. Przeklinałem wtedy pod nosem, ale parłem brawurowo do przodu. Jednego razu, w Karlinie koło Białogardu, schowałem się przed zimnem nawet do kościoła, w którym trwała akurat poranna msza. Znajdowało się w nim kilka dewotek. Siadłem z tyłu i nikomu nie przeszkadzając, podziwiałem architekturę poniemieckiego kościoła, tę niesamowitą germańską precyzję. Rozmyślałem o Jezusie. Słyszałem, jak dwie modliszki obmawiały mnie za plecami. „Siądzie taki i siedzi, nawet do komunii nie pójdzie. Nawet dobrze się nie przeżegno. Klęknąć mu się nie chce”. I śpiewały z przejęciem nabożne pieśni, w których wiele było o szacunku i miłości do bliźniego. 

Walcząc z maligną wysiadłem o piątej rano na dworcu Łowicz Przedmieście. Wyjątkowo zaniedbana, opuszczona stacja, zero informacji. Nie wiedziałem, którędy do centrum. Ruszyłem w kierunku światełek w oddali. Przedzierałem się przez jakieś zarośla, wszedłem pomiędzy ogródki działkowe. Szedłem i ciągle gubiłem trasę. Było zimno i ciemno, początek marca. Zaczął padać drobny śnieg z deszczem. W pewnej chwili pojawił się jakiś kundel, który zaczął mnie obszczekiwać. Za chwilę było ich więcej – cała wataha bezdomnych psów. Były zażarte, jak gromada rozeźlonych krytyków literackich. Ujadały, biegły za mną, a ja przemykałem się przez działki, przedzierałem pomiędzy drzewkami jabłoni i wiśni. Wszedłem wreszcie na teren, który przypominał mi zabudowania jakiegoś dworku, ale szybko okazało się, że to stary cmentarz. Psy szarpały mnie za nogawki spodni i byłem pewien, że zaraz mnie tutaj zjedzą. Zastanawiałem się nawet, czy nie wejść na jakieś drzewo i nie przesiedzieć tam do rana. Jednak o ósmej miałem spotkanie z młodzieżą i musiałem brnąć do przodu. Opędzając się od warczących kundli rozmyślałem o francuskim podróżniku Raymondzie Maufrais, którego zapiski Zielone piekło czytałem we wczesnej młodości. Teraz także byłem takim podróżnikiem i gdyby nie przygotowanie fizyczne z piłki nożnej, z pewnością z wielu wypraw wróciłbym przegrany albo w ogóle bym nie wrócił. To była teraz moja egzotyka, chociaż dawniej zamierzałem przepłynąć rzekami Mana i Quaqui, przejść przez puszczę do źródeł Tamouri, a potem z nurtem Oyapoc dotrzeć do oceanu. Myślałem o moim ojcu. Kiedyś nosił z pola ciężkie worki ze zbożem. A ja? Niosłem ciężką torbę z książkami. Czy tak bardzo się od siebie różniliśmy? 

Miasto było coraz bliżej. Kopnąłem jakiegoś zawziętego kundla, który starał się zabiegać mi drogę. Maufrais, atakowany przez rozwścieczone owady, targany biegunką, dręczony gorączką i tęsknotą za rodzicami, chandrą, lękiem, z trudem przebijał się przez gęstwinę. Był tak osłabiony, że podzielił bagaż na dwie części i dwa razy przebywał tę samą trasę. W końcu pokonywał kilometr dziennie. Jego wyprawa zmieniła się w głodową gehennę: strzelał do legwanów, małp, ptaków, dzikich świń, ale zwierzyny było mało, w dodatku dręczony przez żółtą febrę często pudłował. Oszalały z głodu ściął drzewo, o które śmiertelnie postrzelona małpa zaczepiła się ogonem. Dobiegały go świergot i trele przeróżnych ptaków, które były za daleko lub zbyt małe, żeby można było w nie trafić… W końcu zmarł z wycieńczenia albo się utopił.

Szedłem uparcie przed siebie, walcząc z śniegiem, wiatrem, deszczem i psami, i w końcu wśród drzew zamigotał podświetlony napis – TESCO. Cywilizacja! Pobiegłem w tym kierunku, zostawiając psy za sobą. Ochroniarz właśnie otwierał drzwi, byłem pierwszym klientem. Od razu poszedłem do łazienki. Byłem cały ubłocony, spocony od gorączki. Umyłem twarz, a następnie zęby. Postanowiłem jednak rozebrać się także do pasa i umyć głowę. 

– Co pan tutaj robi? – ochroniarz wszedł do łazienki i popatrzył na mnie jak na bezdomnego. 

– A co, nie widzi pan? – wycharczałem, bo nie mogłem mówić z powodu zapalenia krtani. Skończyłem myć włosy. Ubrałem się i poszedłem kupić coś do jedzenia. Wziąłem tabletki przeciwbólowe i udałem się do biblioteki. 

Z uczniami z katolickiego liceum przeprowadziłem warsztaty scenariuszowe – była to skrócona wersja tego, czego uczyłem się przez półtora roku w krakowskiej szkole scenariuszowej. Tę szkołę udało mi się skończyć, bo wykładowcom zależało na tym bardziej ode mnie. Mówiłem trochę o konstrukcji głównego bohatera, jak się pisze dialogi, a następnie kazałem napisać swój pomysł na scenariusz filmu o Łowiczu bądź okolicy. Chodziło o kilkanaście genialnych zdań streszczenia, fachowo to się nazywało synopsis. Niekiedy młodzież zaskakiwała mnie swoimi pomysłami, zwłaszcza uczniowie z małych miejscowości. Chociaż równość szans była bzdurą lansowaną przez państwo i gazety. Dużo ludzi ze wsi i miasteczek marnowało swoje talenty. Żeby rozwijać jakąś pasję, trzeba było pojechać do większego miasta, szukać specjalistów, trenerów albo mistrzów. Chociaż muszę przyznać, że najbardziej zabitą dechami wiochą w Polsce okazała się dzielnica Mokotów. Swego czasu pojechałem tam na zajęcia. Już po drodze zastanawiałem się, czy to dobry pomysł – scenariusz filmu o Warszawie. Przecież prawie wszystkie filmy były kręcone w Warszawie. Młodzież była ze zwykłego gimnazjum, a sądziłem, że to jakaś szkoła specjalna. W pewnym momencie zacząłem im udzielać wskazówek, żeby umieścili akcję w ZOO albo na Krakowskim Przedmieściu, może pod kolumną Zygmunta. Wtedy podnosi się jakaś dziewczyna i mówi, że nigdy nie była na Krakowskim Przedmieściu, pod kolumną Zygmunta ani w ZOO. Zapytałem, jak to możliwe, a ona na to, że przecież wszystko ma na dzielnicy – szkołę, galerię handlową, kościół, więc niby po co ma jeździć do miasta? Do miasta! Mają wszystko pod nosem, lecz z tego nie korzystają. I często przegrywają z ludźmi z małych miejscowości, którzy potrafią być bardziej zdeterminowani. 

Nagrodziłem moją książką najlepszy pomysł – o lokalnym żulu, zawsze wolałem historię zwykłego żula od zombie, żule są prawdziwi, to ich główny atut. Inna sprawa, że żule i zombie wyglądają dość podobnie, identycznie się poruszają i pewnie podobnie pachną.

Niestety, dzień się jeszcze dla mnie nie kończył – z Łowicza pojechałem do Śremu, gdzie miałem spotkanie ze starszymi czytelnikami. Irytowało mnie to, że ludzie potrafili pomylić bibliotekę z księgarnią. Lubiłem te stare miasteczka pod Poznaniem. Ale tak byłem zmęczony, że niewiele ze Śremu zapamiętałem oprócz tego, że zapłacili mi dobre honorarium i jakiś szaleniec chciał mnie spoliczkować za to, że powiedziałem gdzieś, że „poezja to gówno”. Był to zresztą tytuł jedynego wiersza, jaki w życiu napisałem. 

Ze Śremu nocny bus miał mnie zawieźć do miasta Upławy. To była moja trzecia noc w podróży i czułem się jak bezdomny: tak jak oni nauczyłem się spać, gdziekolwiek się dało, zdarzyło mi się także wziąć prysznic na stacji benzynowej. Bus zatrzymał się na stacji benzynowej pod Opocznem na piętnastominutowy postój. Poszedłem do toalety, wróciłem i… busa nie było. Myślałem, że kierowca po prostu go przeparkował. Od szofera słowackiego tira dowiedziałem się jednak, że odjechał! Z moim laptopem i torbą podróżną! Zadzwoniłem na informację. Po trzecim telefonie odebrał jakiś zaspany facet i zaczął krzyczeć, że to moja wina, bo pewnie jestem pijany. Postraszyłem go, że podam ich do sądu, jeżeli mój laptop zginie, ale facet mnie wyśmiał. W pewnej chwili na stację zajechał radiowóz. Powiedziałem policjantom, jaka jest sytuacja. Chcieli gonić busa, ale był już za daleko. Zamiast tego podrzucili mnie do zajazdu, na którym zatrzymuje się autobus do Lublina, wyruszający z Poznania półtorej godziny później. Kiedy przyjechał autobus jadący do Lublina przez Upławy, kierowca zgodził się mnie zabrać. Wyczerpany, natychmiast wyciągnąłem się na ostatnich siedzeniach i zasnąłem. Śniło mi się, że płynąłem pirogą do źródeł Amazonki, a złośliwe małpy obrzucały mnie bananami. Możliwe jednak, że to nie były małpy, a krytycy literaccy.



Zbigniew Masternak (ur. 1978) – prozaik, autor scenariuszy filmowych, reportażysta. Pracuje nad autobiograficznym cyklem powieściowym Księstwo, od 2006 roku ukazały się cztery księgi ChmurołapNiech żyje wolność, ScyzorykNędzole. Na podstawie trzech pierwszych reżyser Andrzej Barański nakręcił film Księstwo (2011). W 2012 roku Masternak został uhonorowany Nagrodą im. Władysława Orkana za wybitną twórczość literacką. Jego książki i opowiadania tłumaczono na język arabski, niemiecki, włoski, francuski, serbski, bułgarski, słoweński, białoruski, ukraiński, macedoński i wietnamski.

Meg Krajewska (ur. 1995) – studentka Wydziału Grafiki na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, współpracę z „Wizjami” rozpoczęła w 2018 r., obecnie jest tam redaktorem działu graficznego. Jej mocną stroną jest litografia oraz praca z tekstem. Gdy nie projektuje książek, szuka tanich biletów lotniczych na drugi koniec świata. Najprawdopodobniej kiedy ty czytasz jej biogram, ona konsumuje jakieś wegetariańskie smakołyki.