Kiedy Adrian nie może zasnąć, liczy, chyba nie gołębie, raczej turkawki, na zasłonach; dla niego to bezimienne ptaki, stykają się dzióbkami, w parach, pomiędzy nimi jakieś szlaczki, krzaczki, jak na pisance. Ludowy wzór, jak w książce z rosyjskimi bajkami. Adrian ma własny pokój, z pluszowym misiem, klockami lego, matchboksami. Klocki przydają się zwłaszcza wtedy, gdy rodzice każą mu iść do siebie i nie wychodzić dopóki sobie czegoś nie przemyśli; dopiero wtedy może wyjść i przeprosić. Tylko kurwa za co? Ale najpierw siedzi w pokoju i, zamiast rozmyślać o swoich strasznych przewinieniach, buduje pułapki na rodziców; choć i przy tym coś go paraliżuje – nie uda się, nie uda, nie uda, jak ojcowska mantra, pierdoła, dupa na nogach, głowa radziecka, fiutek kogutek, idiota, francuski piesek, pójdziesz do wojska, to wszystko będziesz jadł, nie znasz się, ja w twoim wieku całymi dniami rżnąłem w piłę z kumplami, a jak grałem na stadionie, to wszystkie dziewczyny szalały.

Gdyby nie Adrian i matka, ojca dawno by w tym kraju nie było, powtarza w kółko ojciec. Dlaczego nie może wyjechać teraz i zabrać ich ze sobą; albo wyjechać bez nich? Dziś Adrian pomyślał, że lepiej by było, gdyby ojciec wyjechał sam. Myśli teraz, i liczy, dzióbki, łapki, ornamenty, rzeczy przechodzą jedne w drugie, bez wyraźnych granic, wszystko się zmienia, zależy jak długo się patrzy, i w jaki sposób; przez to trudno liczyć. Sumy i różnice, Pani Mnożna i Pan Mnożnik, przekraczanie progu dziesiątkowego. Dziś też trudno mu się liczyło, ułamki nie chciały się zsumować, a powinny, nie może zawieść rodziców i wrócić bez świadectwa z czerwonym paskiem. A już na pewno nie może dostać kolejnej dwói, tak jak wtedy, kiedy zapomniał odrobić pracę domową, i teraz jeszcze trudniej mu usnąć. Podobno uczeń bez dwói jest jak żołnierz bez karabinu, jak w końcu powiedziała matka litościwa, ale uczeń z dwiema dwójami to dupa na nogach, skleroza i pierdoła, jak powiedziałby ojciec srogi; trzeba sprawdzić, czy na pewno wszystko odrobione, najpierw lekcje, potem lego (a rano – najpierw modlitwa, dopiero później muzyka), tornister, siusiu, czy owoc żywota jej jezus pogniewa się, jeśli Adrian dziś nie odmówi paciorka, czy umyłeś zęby, już nie można jeść czekolady, niczego nie można jeść ani pić po umyciu zębów, nawet jeśli się bardzo chce. Więc dzisiaj, pogubiwszy się w rachunkach, poprosił o pomoc matkę, po cichu, w tajemnicy, żeby ojciec nie usłyszał. Ale co może twoja głupia matka? Po małomiasteczkowej podstawówce, zawodówce? Jednak dobrze mieć synka prymusa; ach, jak dobrze go wychowała, jaki grzeczny, jak dobrze się uczy, zostanie księdzem, albo profesorem! Synuś nie może zostać bez pomocy. Zenuś, chodź zobacz, coś mu nie idzie, trzeba pomóc, weź mu wytłumacz. Co mu będę tłumaczył, w szkole mu nie wytłumaczyli, sam nie umie, myślisz, że ja się na tym znam? Zenuś nie w sosie, postawiony pod ścianą, oderwany od telewizora (mecz, Kojak, 07 zgłoś się, Policjanci z Miami, Siedmiu wspaniałych, Parszywa dwunastka, kabareton), piwa, lektury Potopu (po raz szósty) albo Waldemara Łysiaka, pod presją i pod pantoflem małżonki łatwo wybucha. No i czego tu nie rozumiesz, masz tu przecież jak wół napisane! I co się trzęsiesz? Przecież ci normalnie tłumaczę! No i zobacz, Danka, znów ma te mętne baranie oczy, tylko się patrzy jak przygłup i nie słucha, bałwan!

Gdyby tylko mógł już usnąć i nie liczyć tych płynących ptaków, nie patrzeć na tańczące słoje na okleinie regału Bolek i Lolek; albo gdyby miał BMX-a, niebieski metalik, i mógł odjechać, wyjechać, zostać mistrzem świata w BMX-ach, gdyby był już dorosły, miał buty zapinane na zatrzaski albo rzepy, Simkę Matrę, taką z trzyosobowym fotelem z przodu, żółtą, z karoserią z tworzywa sztucznego, i szedł na spacer z dziewczyną, ulicą Marchlewskiego albo Świerczewskiego. I jeszcze miałby psa, śmiesznego kundelka, Kajtka, takiego, jakiego odebrali mu po jednym dniu, oczywiście sam był temu winien, bo się go bał, bo nie wiedział jak, bo może pies miał nosówkę, bo z pieskiem trzeba wychodzić, deszcz nie deszcz i sprzątać po nim, a na kogo to spadnie – oczywiście na nas, bo na ciebie liczyć nie można. Słomiany ogień. Same kłopoty z tobą, ciągle coś; wiesz, ile ty nas kosztujesz, a to dentysta, a to witaminki, a to bananów się zachciewa, tylko kto ma na to zarabiać. Bebiko trzeba było w peweksie kupować, bo nie mogłeś być karmiony piersią, i ciągle płacz, bo kolka, dzień i noc, a jak nie kolka, to zatwardzenie, albo płacz, że głodny, albo że boli, i tak od świtu do nocy, a jak ojciec po nocy przychodził zmęczony, to przecież chciał się przespać, więc babcia musiała cię nosić, a matka tylko prała i gotowała pieluchy, tak się wtedy żyło, i przez sen z tego zmęczenia próbowała zmienić pieluchę ojcu, wszystko dla ciebie, wszyscy tutaj są dla ciebie, ojciec, ja, babcia, dziadek, ciocia Elżunia, i babcia i dziadek z Krowiej Woli też, i prababcia Tekla, niepiśmienna, ale zawsze ma tak wysprzątane, wykrochmalone, wszystko pod linijkę, dzieci chodziły jak w zegarku, ale rower specjalnie dla ciebie kupiła, trzy tygodnie czekała w kolejce, synek ulubionej wnuczki, więc uważaj, zobacz jak masz dobrze, teraz wszędzie tylko rozwody, a ty masz ojca i matkę, a pradziadek Teoś też zawsze o ciebie pyta, i prababcia Tereska, nic już nie pamięta, ale o Adrianku zawsze mówi, wszyscy tańczą wokół ciebie, a ty masz się teraz tylko uczyć, niczego ci nie brakuje, ale hrabia ciągle niezadowolony.

Turkawki, szlaczki, ciemny jezus, ciemna matka boska częstochowska i coś ciężkiego, ciężki, czarny krzyk uwiązł w krtani i ani kroku, puchnie i kiśnie, Adrian dusi się i tonie, bez wody, spada, chociaż wciąż leży, jakby tandetny kruk przysiadł mu na piersi, jakby kamień do kiszenia ogórków zgniatał splot słoneczny. Wyprowadzili się dziadkowie, sojusznicy; zaczęła się gehenna zerówki, rój dzieci, zerówka w przedszkolu, biegają w rajtuzach, tępe noże do obiadu, dowcipy o lampach babci, strip-tease Ewy, do którego Adrian się nie dopchał (co ona pokazała?!), leżakowanie, idiom „kopnąć w kalendarz”, który usłyszał od dziadka i powtórzył podczas leżakowania, za co stanął w kącie, bo koleżanka doniosła, że „Adrian mówi brzydkie wyrazy”, Dagmara, taka piękna i wysoka, w bluzeczce w paski, z tatą w super samochodzie, piękniejszym niż volkswagen passat. A tu tata bez samochodu, z gazetą i radomskim, robi poranną kupkę, nie trzeba mu przeszkadzać i lepiej nie wchodzić zaraz po; tatuś się rozregulował po wyprowadzce babci, nie miał kto utemperować syneczka, ochronić przed złym światem, opieprzyć i postawić do pionu, kiedy leży skacowany i mu w głowie „tuptusie latają”, choć mówi, że to wszystko przez zmianę pogody, te decyzje, odpowiedzialność, matka chce przestawiać meble, nie lubimy przestawiać mebli, dlaczego mam myć podłogę, czy mi coś na nią upadło, jak ci się nie podoba, to się rozwiedź, a ty co tak stoisz jak dupa na nogach?! Adrian nie chciał sprzątać zabawek, dobra, przyniosłem kosz na śmiecie i zacząłem wrzucać, i co? Od razu mu się zachciało sprzątać, tak trzeba. A ja tylko raz mu spuściłam lanie – wzięłam go na zakupy, jeszcze w spacerówce, a on dalejże kopać ludzi, mówię mu, żeby przestał, a on dalej kopie, a we mnie wszystko się gotuje, taki wstyd, i nic nie mówię, tylko szybko z nim do domu, jak tylko weszłam, zdjęłam spodnie i po gołej dupie, nic nie widziałam, lałam na oślep, a on tylko wył, tak się przez niego wstydu najadłam; tylko raz mu tak wlałam, ale później był spokój. I tak sobie rozmawiają, tak po prostu, na imieninach u państwa Falasów, a Adrianek siedzi z opuszczoną głową i płonącymi policzkami, pośród wódki i wiktuałów, przecież tak tylko sobie rozmawiamy, nie bądź taki wrażliwy, a ci nasi znajomi to wychowują dzieci „bezstresowo”, i szczeniateria im na głowę wchodzi, i potem się dziwią, że nie mają spokoju, a gówniarze zaraz się wpakują w narkotyki, do książek ich nie ciągnie, tylko ze szkoły, tornister w kąt i już siedzą przy komputerze, albo magnetowid idzie w ruch, a spać chodzą kiedy im się podoba.

Teraz tylko spać, bez dziobiących turkawek, bez ciemnej magmy, wstydu, ciężaru; we śnie atakuje Queen, klip do Radio Ga-Ga, nikt w domu nie wie, że to kadry z Metropolis. Mosty, ultraszybkie kolejki, ludzie w maskach przeciwgazowych, i perspektywa nuklearnej katastrofy, mówią o tym w Dzienniku, wszystko się zlewa we śnie, który w końcu przychodzi: świat po wybuchu, Warszawa, ulica Broniewskiego, z tramwaju wysiada pani Leokadia Falas, nieżywa, ale na chodzie, jak robot w serialu Alternatywy 4, wypalony mózg w prawie pustej czaszce, prawie, bo przez puste oczodoły widać, poruszające się w rytm kroków pani Leokadii, dwie sprężyny.



Adam Zdrodowski – poeta, prozaik, tłumacz; od niedawna hałasuje pod szyldem Moon Machinery. Wydał tomy poezji Przygody, etc. (2005), Jesień Zuzanny (2007), 47 lotów balonem (2013) oraz Moon machine (2019). Przekładał Dave'a Grohla (The Storyteller. Opowieści o życiu i muzyce, 2022), Marka Forda, Gertrude Stein, Arvinda Mehrotrę, Williama S. Burroughsa, Vahni Capildeo, Marcusa Slease'a i Grzegorza Wróblewskiego. Publikował m.in. w „Wizjach", „Literaturze na Świecie”, „Przekroju”, „Odrze”, „Jacket Magazine”, „Diagram” i „Past Simple”.

Oleksandra Balytska (ur. 1995) – urodziła się w Kijowie w rodzinie dziennikarzy. W 2016 roku przeprowadziła się do Polski, gdzie ukończyła studia magisterskie na ASP im. Eugeniusza Gepperta we Wrocławiu. Zajmuje się ilustracją książkową i prasową.