Jak katowałem swojego psa

Głupi gnój, myślę o nim, kiedy się pali i w bębny walenie jest za Odrą. Tuż, tuż. U nas też idzie marsz, choć nie taki, że nie da się przemknąć. Czołgi będą później – usłyszałem w tłumie. Bitwa – ogłoszono dekret – na razie przełożona.

Stąd wsiąkam w dal niby strużka, która plami płaszcz. Ten, co nie przeszedł stęchlizną, nienoszony. Albo kożuch, inne narzuty naciągane na świat. Płachty. Na miejsce, w którym siedzę, zakładam nogę na nogę, widzę plamkę przy kostce. Spędzam chwilę z plamką, razem mkniemy, zataczając kręgi najszersze. Podejrzeń. Ale wracamy. To był tylko zwykły strach na dystansie.

Z którego widzę psa drepczącego przy nodze. Mijającego blok ze mną, kwadratowy. Jeszcze parę kroków, kwietników, ławek. Wysypisk, programów telewizyjnych. Trzepaków, wózków, rowerów. Parkingów dla aut. Kupy kamieni. Od teraz jest już trawnik. Zapach suczki w krzaczku dla psa, gówienko. U niego pełnia, u mnie się dopiero zaczyna. Lecz zabawa szybko mija. Schody. Pimpuś już w ogóle nie chce wchodzić, trzeba go wnosić na rękach. Umyć łapki, nakarmić.

Odpocząć. Samemu se dać. Pimpek warczy przez sen. Starzy krzątają się, dni się zderzają. I ten dzień, co wtedy jest, również mógł być znośny. Potwory zjawiały się w gorsze. Miały dwanaście lat. Jedenaście, też jest szansa. Gówniarze, do których dociera, że życie jest piekłem. I jeszcze się nie wie, co z tym zrobić, więc obrywają matki doprowadzane do łez.

– Mamo? – No? – Gówno! – Nie aż tak, ale podobnie. Byłem potworem. Awanturowałem się. Ciągłe histerie wprowadzały mnie w drganie, drganie. Tamte rysy to są pęknięcia dziś, ogromne przestrzenie. Złe boiska i taka jedna bramka. Można w nią walić.

Ojca natomiast oszczędzałem. Mógłby oddać, na co matka zareagowałaby rozpaczą. Żeby jednak dom zamienić w zgliszcza – na to nie byłem gotowy. I to nie wina psa, że w nienawiści pogarszało mi się. Że musiałem z Pimpusiem chodzić. Na początku lubiliśmy się. Lizanie stóp pod kołdrą uważałem za dziwne, ale kojące doznanie. Przychodził, patrzył mi w oczy, czekał na znak, że już może. Wskoczyć do łóżka. Pimpuś i ja. Thorgale, które połykałem. Oczy zamykałem w trakcie. Ale sny miałem takie jak dziś. Pełne niewykonanych zadań, przerywania w połowie. Najgorzej, kiedy już byłem blisko, jeszcze tylko klamka albo inne senne drzwi. Moment, że to prawie miałem, rozciągał się i rozciągał. Budziłem się w pocie. Zlany nim.

Teraz, gdy wstaję mokry, od razu zabieram się za rzeczy, te same co ty. Po śniadaniu, w pracy, do innych zwracam się jak do ciebie. Poza tym Pimpka brak. Jestem sam. 

– Znowu jęczysz. – Kolega mnie szturcha. – Konrad – mówię mu – przestałbyś. Konrad nie przestaje. Ten bar, myślę, jest zły, nie do bójki. Drogi. Konrad go wybrał, po to się wystroił. Po to jechał windą wypachniony. Prychali jak koty, ci co do niej weszli po nim, docierali na górę, kiedy on, Konrad, od dawna okupował dół. Jechał do mnie. „Tak się dzieje w blokach, gdy są długie schody” – pisał mesendżerem, kochał to powtarzać, bo wiedział o mnie wszystko, czego nie powinien.

– Konrad – mówię raz jeszcze – przestałbyś. Podnoszę głos, pół tonu, nie więcej, albowiem boję się Konrada. Trzeba Konradowi oddać, że jest zmasowany. Mało precyzji, woli nalot. Myślę, dobra, zniosę to, byle Pimpuś nie był sam, no tam, przecież żeśmy z Pimpusiem nie wstali. Matka woła, żeby wyleźć z łóżka, ale to trwa, mogłoby trwać, gdyby Konrad nie postanowił wszystkiego spierdolić. Konrad wpełza do mnie, śliski gad. Nie potrafię wyjaśnić jego natarczywości. Przyjemny wieczór – dobre sobie. Wyjście do miasta – nieskończony żart. O Konradzie opowiadać można by bez końca. O strasznym świście i tarciu metali.

Dobra, udało się wstać, umyć zęby. Wsadziło się twarz pod wodę, do miski. Autobus wiezie do szkoły. Jestem za oknem, w środku w ogóle nie. Myśli to drzewa wystające z ziemi, myśli to są martwe pola zbóż. Kropi deszcz, ale nie taki znów, żeby nienawidzić. W fajnej kurtce można się przejść. Ktoś coś mówi do mnie, kolega, ale mało go słucham, jedziemy. W uścisku, na sobie, powoli.

Matematyka, siadaj pała, już miałem wyjść, gdy widmo Konrada nawiedziło mnie. Ledwie zdążyłem krzyknąć – weź, przestałbyś – gdy Konrad złapał mnie za kołnierz. Syknął tylko: idziemy. Nie chciał powiedzieć gdzie. Miał jakąś mokrą skórę, dłonie mu się pociły. Nerwy. To było niepodobne do Konrada. Bywał zły, ale rzadko spięty, a teraz od jego prądu nosiło mnie. Jedna z koleżanek spytała, dokąd tak idę, inna jeszcze zdążyła krzyknąć „w jakim celu?”, ale to by było na tyle. Moje zniknięcie nie zostało szerzej zauważone.

Na zewnątrz puścił mnie. Zaczął tłumaczyć, że chciał tylko, żeby jeszcze było fajnie. Problem leżał w tym, że nie mógł sprecyzować kiedy. Rozumiałem. Wyciągnąłem kartkę z plecaka, długopis i gumkę. Tę ostatnią tylko po to, by się do niczego nie wymazywała. Konrad lubił te okoliczności, brak odwrotu go niezmiernie poruszał. Zacząłem rysować, jakby górkę, tendencję wzrostu zaznaczającą, że wtedy. Gdy będziemy na szczycie – w zasadzie o tyle mi chodziło. Ktoś przeszedł obok nas i warknął, ale nie zawracałem sobie tym głowy.           

Do końca dnia jakoś zleciało. Ominęliśmy panikę i ewakuację blokowisk. Konrad milczał, ja byłem nakręcony. Wciąż rysowałem po twarzy Konrada, po swoich rękach. Wziąłem go do domu. Obudziłem psa. Męczyłem Pimpka, rzucając mu kość, którą wydarłem ze szczęki, nie pamiętam komu, może to matka ściskała. Wszyscy zamknęliśmy się w jednym pokoju. Nawet ojciec wpadł i usiadł koło mnie. Przyniósł coś ze sobą, ale nie chciał pokazać. Upierał się tylko, że na pewno ma. Tato, zwróciłem się do niego, może ja chociaż okno zasłonię? Pokiwał głową na tak. Matka to samo. Konrad głową, w tę samą stronę. Pimpek szczeknął. Miał nastroszoną sierść, gdy dotarła do nas salwa.

Znowu drzwi

Bzzz. Nie przynoś, tamtego też. Nie trzeba. Zostaw matce. Będzie się cieszyć, a Nam wystarczy, że pochylisz głowę, zechcesz uklęknąć, przyczołgać się. Zedrzeć kolana, wszystko jest tego warte. My.

Nie skusiło cię okno na oścież otwarte. Opowiadaliśmy sobie – szansa chyba jest. Gdy chodziłeś po pokoju tam i z powrotem, zaczynaliśmy być pewni. Rytm kroków nie rokował dobrze dla ciebie. Słyszeliśmy, jak ci mknie oddech, jak gonią myśli. Nachodziły na siebie, deptały się po piętach. Potykałeś się, odbijałeś od ściany. Od jednej. Matka, w pokoju obok, zachowywała się tak, jakby już tylko chciała ci zatrzaskiwać drzwi. Tylko przynosić jedzenie. Z dnia na dzień zimniejsze. Wreszcie dostałeś sam lód. Wydawało ci się to dziwne, ale zjadłeś. Kostki lodu w ustach były fajne. Rozpuszczały się. Miałeś na coś wpływ.

 „Zmarzłem” – zapisałeś na kartce. Długo się nad nią pochylałeś. Zamiast normalnie zacząć od góry, przyszedł ci do głowy środek. Pomyślałeś, że tak jest bezpieczniej, nie wiedziałeś dlaczego.

Obserwowaliśmy to od wielu dni. Zmienialiśmy wartę. Maszerowaliśmy wokół ciebie. W nocy, gdy spałeś, dotykaliśmy nóżkami. Nie brutalnie, delikatnie. Żebyś miał spokojny sen. W naszej myśli traktowaliśmy cię czule. Na wyrost, to jasne, bo przecież nie jesteś nikim wyjątkowym. Byłeś tu od zawsze. Przestaliśmy wierzyć, że ktoś przyjdzie drugi. Mieliśmy tylko ciebie.

Wszystko ci się dobrze zdaje. Świetnie patrzysz, teraz nawet ładnie czołgasz się. O tak. Powoli. Wiemy, co ciśnie na usta. Szmery. Módl się za nami. Może być tak, że zdążymy ci pozwolić. Zejść do nas całkiem. Zrobić z naszych skrzydełek to, co my byśmy chcieli zrobić z twoich. Niemy instrument albo odbiornik, na pewno niewłączony. Zostawiony bez celu w całym tym gwałcie fal.

Drzwi znowu trzasnęły. Matka wpadła, kręci się, szuka cię. Pękamy jej pod stopami. W ogóle nie wzruszamy jej. Jest skupiona na tobie, dokładna w zbieraniu z podłogi. Podaje rękę żebyś wstał, podaje chustkę, żebyś całe to łkanie…, żebyś z nim skończył. Powtarza uparcie – na co tak wietrzyć, po co to komu. Sama w oczach ma łzy, ale woli teraz skończyć twoje.

Wszelki umiar

Jest to co zwykle. Połowa miasta, środek. Najbliższe sklepy i niezaglądanie do nich. Pragnienie wyjazdu na wieś – obśmiane, wykasowane. Stoję pod klatką i mówisz mi – chodź. Widzę wtedy, czuję właściwie niepodróżowanie. Zostaję pod domofonem, którego przyciski mnie denerwują. Nie wiem dlaczego, są przecież normalne. Można dotykać, można też nie. Pomiędzy kamienicami panuje dowolność.

Stoję, choć czwórką, jak to się mówi, poruszam wytrwale. Góra, dół. Chodzi fajnie. Gdy na chwilę przestaję, podjeżdża rowerzysta Ubera. Fajny masz bike, mówię mu, niezłą torbę. Ten jednak nie rozumie moich słów. Ktoś mu otwiera, więc wchodzi. Nie zdążyłem zobaczyć nawet, co wciska. Wróci za moment, mnie minie i nic, nic. I trzeba przyznać, że jednak jest chłód. Żar miał się lać, niebo miało być otwarte, a tymczasem skóra spina się od zimna. Od tej pogody, która mi wpycha do ust morowe powietrze.

 W telefonie wielki chuj.

Sięgnąłem po niego, nie mogę pozbyć się nawyku sprawdzania, co jest ile warte, który zakup jest mój, a komu mnie sprzedali. Skupiam więc wzrok, coś się zgadza na ekranie, to jest równowaga taka, że wmawiam sobie bycie odbiorcą świadomym. Ich treści płynących do mnie. Jeśli płyną obok, też jest dobrze. Każdy ma taką poduszkę, na jaką zasłużył. Elektromagnetyczną.

I trochę zapomniałem, że cię to wcale nie bawi. Podobnie jak te o życiu historie, pamiętasz, opowiadane znajomym. Anegdoty. „Tam” – znów zaczyna się powtarzanie. „Tam” – rytm przecież najlepszych, najprostszych wskazówek. „Tam” – lot samolotem, ogromnym zresztą, który płyyyyyynie. „Tam” – ocknąłem się wreszcie, możemy iść.

 Tego dnia, o pierwszym kroku, wyobrażałem sobie niestworzone rzeczy, oddalenie od klatki miało być fajne. Że gdy ty, to nie żart, pośród cieni wyłonisz się, znów będę mógł myśleć o latarkach komórek ściśniętych w błysk. Jeden, wielki. Pisałem wcześniej o tym, do ciebie. Odpisywałaś – „ok”, co brałem za dobrą nowinę. I rzeczywiście flesz był, ruszyłem w twoim kierunku. Rozluźniłem czwórkę, nawet szepnąłem zalotnie – idziemy. Na wysokości bramy podwórka wszystko wyglądało świetnie. Nie mogłem uwierzyć. Pytałem siebie – stary, naprawdę? Ty wtedy też coś robiłaś, coś myślałaś, bo to, że jesteśmy we dwoje, jest moją nieustającą fantazją.

Jednocześnie największym problemem. Nie umiem wyjść z tej jebanej bramy samotnie. Poza domem, przyznaję, brakuje mi ciebie. W napięciu kamienic, między nimi. Błądzę – powtarzałem tym, którzy do mnie zaglądali. Nie umiem już w światła na przejściach gry, a dotąd wychodziła mi normalnie. Rozumieli, że obrót spraw jest poważny. Czy chcieli pomóc? Ich słowa nie wyrażały odmowy. W sprawie mojego ratunku. Troszczyli się. Przynosili fanty, jeśli tak można nazywać pakunki, które otwierałem. Kilka było rozdartych, jakby ktoś chciał coś sprawdzić, dogrzebać się gdzieś. Mimo to wyciągałem zawartość, traktowałem jak swoją i stawiałem na biurku. Nie przyglądałem się, myślałem, że dużo mi wolno, że nie muszę okazywać wdzięczności. Niektórzy mieli żal. Darom, szeptali, należy się uwaga. Słyszałem wszystko, każdy krok, bo to przestały być słowa. Pretensja przyjęła realne kształty, pół przedpokoju. Druga połowa jeszcze była dla mnie. Nie wiedziałem, co zrobić z tą równowagą, w każdym momencie sprawy mogły potoczyć się gorzej. Pod ścianą, z ich ciężarem na mnie, wtedy na pewno nie znalazłbym tchu. Nie mogłem czekać, musiałem coś wymyślić.

Czy idziemy? Panuje przekonanie o bzdurze pytań. Takich dokładnie. Odpowiadam, jak potrafię najlepiej – nie wiem. Raz jesteś, raz nie. Pomiędzy spodziewam się złego, gołębi kotłujących się wokół kromek chleba. Mało brakuje, abym wskoczył do nich. Tam, gdzie się rozdziobuje skrzydła. Bo przecież gołębie są szalone. Zaczynają jak zwykle – okruszek i te ich taktyczne gul gul. Nawet nie wiem, co to za dźwięk, która nuta. Chwilę później jest desant, wściekłe opanowywanie przestrzeni. Czasem mówiłem, pamiętasz, że całe podwórko jest moje? Nie czekałem nawet na reakcję, czy będzie twój dziki wzrok. Kłamstwo było dla mnie jak miotła wzniecająca gwiezdny pył.

Lub normalny. Stara kobieta wchodzi mi tu. Nie żadna wiedźma. Sąsiadka. Siatki rwą się jej od chleba. Musiała długo zbierać, w jakiejś intencji odkładać sobie od ust. I teraz wreszcie skończy. Robi porządek. Pomyślała najprościej – wezmę, spakuję. Rozrzucę potworom, bo jest ich w brud. Ona skończyła wszelki umiar.



Bartłomiej Zdunek – publikował na papierze i w sieci, w 2018 roku wydał tomik Lato w parku.