Było skwarne popołudnie, zaraz po obiedzie. Cienie drzew kładły się w ogrodzie, a powietrze stało, jakby ziemia przestała oddychać. Wokół panowała ponura atmosfera. Zdawało się, że pogrążony w zatrważającej ciszy świat topnieje w promieniach palącego słońca, które sunęło dostojnie po bezkresnym firmamencie. Wszystko zastygło: trawa i kwiaty opadły, jakby miały zapaść w głęboki sen, a ptaki – zazwyczaj rozświergotane – zamilkły. Tylko mrówki nie bały się upału: wędrowały po rozpalonej ziemi w tę i z powrotem, a pracowite pszczoły fruwały z kwiatka na kwiatek. W północno-wschodnim kącie ogrodu stała zniszczona dwuizbowa chata kryta strzechą. Przez zmurszałe okiennice dobiegał hurgot żaren, który mącił panującą wokół martwą ciszę.
Wewnątrz pracował ponadtrzydziestoletni mężczyzna o żółtawej cerze. Po policzkach spływały mu strużki potu, a rozwichrzone włosy miał przyprószone mąką – przypominały trawę pokrytą jesiennym szronem. Przepocone niebieskie spodnie z materiału przykleiły mu się do nóg, obnażając kościste kolana. Trudnił się młynarstwem, odkąd w wieku kilkunastu lat stracił rodziców. Z początku, gdy obracał biegunem, nachodziły go zawroty głowy, dzień niemiłosiernie się dłużył, a nogi i plecy bolały go tak, że nie mógł chodzić. Później jednak praca weszła mu w krew i poruszał się mechanicznie, jak kamienie młyńskie. Z upływem czasu żarna starły się o kilka cun[1], krople potu wydrążyły w klepisku wgłębienia, mężczyzna wydeptał koryta w ziemi, a broda wyrosła mu niczym chwasty. Jednak poza łaciatym psem mieszkającej naprzeciwko rodziny Li – który często przybiegał, merdając ogonem, i wpatrywał się w niego, by wybłagać jakieś resztki – na co dzień towarzyszyły mu tylko dwa zimne kamienie.
Cień pod murem stopniowo się wydłużał, a wybudzona ze snu krowa, która wylegiwała się pod drzewami, zamuczała do swojego cielęcia. Wronie pisklęta wychyliły się z gniazda: wyciągały szyje i z szeroko otwartymi dziobami przywoływały matkę. Słońce napierało na zachodnie szczyty, barwiąc chmury czerwienią. Wang wyszedł z ciemnego młyna, otrzepał włosy i poszedł w lewo, nad rzekę. Po kąpieli usiadł na trawiastym brzegu i obserwował, jak pies sąsiadów bawi się ze swoim czarnym towarzyszem. Nagle wychynął zza wierzby syn Zhangów, mały Fu. Miał dłonie umorusane błotem. Podbiegł do młynarza, wołając:
– Mama prosi, żebyś zmielił dla niej pszenicę. Masz jutro czas?
– Oczywiście, zacznę z samego rana! – odpowiedział Wang.
Chłopiec się rozpromienił.
– Mama zrobi mi ciasteczka! Pojutrze jest Dzień Podwójnej Siódemki![2] – Pobiegł do bawiących się zwierzaków, objął czarnego psa za szyję i radośnie tarzał się z nim po ziemi. Potem ruszył w stronę północnego warzywniaka, a psy popędziły za nim. – Muszę zawołać tatę na kolację! – krzyknął.
Nie minęła chwila, a na horyzoncie pojawił się jego ojciec z motyką na ramieniu. Chłopiec przez chwilę biegł z przodu, potem zatrzymał się, żeby o coś zapytać. Pociągnął tatę za rękę i poszli w kierunku zachodniej części wioski.
Młynarz patrzył na to jak urzeczony. Uśmiechnięta twarz dziecka miała w sobie coś magicznego, wydobywała radość z głębi serca, i zdawało się, że dzięki energii chłopca wszystko wokół budzi się do życia. Ten widok wyrył się mężczyźnie w pamięci i pobudził jego wyobraźnię. Siedział chwilę zamyślony, po czym poszedł do domu. Zdawało się, że coś go gnębi: nic nie zjadł, tylko od razu położył się na kangu[3]. Leżał tak w bezruchu i wpatrywał się w sufit, gdy ziemię spowijała ciemność. Na świecie zapadła błoga cisza, przerywana jedynie odgłosami owadów za oknem i szczekaniem psów w oddali.
Wangowi zdawało się, że nadal jest w młynie, ale tym razem miał do pomocy dorodnego osła, który kręcił biegunem, on zaś stał z boku, dorzucał pszenicy i zgarniał mąkę. Zwierzę o podłużnym pysku i dużych, wysoko postawionych uszach biegło wokół żaren, a mąka sypała się błyskawicznie. Mężczyzna przyglądał się temu z radością, gdy nagle usłyszał za sobą głos:
– Tato, może pójdziesz coś zjeść? Mama wszystko przygotowała!
Kiedy Wang się odwrócił, zobaczył przed sobą pięcioletniego chłopca. Był to jego syn, wyglądał nieco lepiej niż mały Fu, którego widział za dnia. Wziął go na ręce i ucałował. Z radości aż drżały mu usta.
– Zmielisz mąkę na ciasteczka? – spytało dziecko, obejmując tatę za szyję.
– Pewnie! Zrobimy ich cały sznur[4], a na dole zawiesimy jeszcze jabłko, co ty na to? – odparł ochoczo, a chłopiec roześmiał się, pokazując śnieżnobiałe ząbki.
Kiedy Wang z synem na rękach wszedł do drugiej izby, spostrzegł kobietę, która krzątała się przy stole. Musiała mieć niewiele ponad dwadzieścia lat. „Przecież to najstarsza córka Huanga z zachodniej części wioski”, pomyślał mężczyzna. Kobieta wskazała dłonią stół i powiedziała:
– Siadaj, bo wystygnie.
Na widok świeżych mantou[5]i parującego półmiska z duszoną wołowiną w ogórkach młynarz poczuł ogromny głód. Jedzenie pachniało i smakowało wyśmienicie, a im więcej jadł, tym bardziej był głodny. Chłopiec, który siedział na końcu stołu, to wyciągał rączkę po bułkę na parze, to znów prosił o trochę warzyw. Wang nie posiadał się ze szczęścia. Oczy zaszły mu łzami i raz po raz czule spoglądał na syna. Wtem dobiegł ich odgłos kroków, a chwilę później Stary Zhang wparował do izby:
– Mały Fu! Pół dnia chodzę po wsi, a ciebie tutaj przywiało! – sarknął, po czym wziął dziecko w ramiona i szybkim krokiem wyszedł na zewnątrz. Chłopiec próbował się uwolnić, ale na próżno.
– Tato, ratuj! Nigdzie nie idę! – krzyczał do Wanga, wyciągając ku niemu dłoń.
Młynarz patrzył na dziecko oszołomiony. Skoczył na równe nogi, by wyrwać je z rąk Zhanga, i wtedy się obudził. Serce waliło mu w piersi, w izbie wypełnionej ciszą panowała nieprzenikniona ciemność, a do jego uszu dochodziły tylko nikły śpiew ptaków i burczenie we własnym brzuchu.
Leżał nieruchomo, wpatrując się w mrok. Dopiero gdy słońce oświetliło wyklejone papierem okna, a siedzące na gałęziach wróble rozćwierkały się na dobre, wstał ospale i jak co dzień zaczął kręcić się przy żarnach. Dzisiaj jednak wyraźnie coś go gnębiło i nie przypominał samego siebie. Chodził wolno, to zatrzymując się nieświadomie, to znów zrywając się na kilka kroków. Odgłos żaren, zazwyczaj miarowy, teraz stracił rytm – raz przyspieszał, raz zwalniał. Mężczyzna myślał zapewne o chłopcu albo o ośle, których zobaczył we śnie. Od tego czasu zaczął chudnąć w oczach.
Pewnego jesiennego popołudnia zachodzące słońce rzucało złocistą poświatę na sterty opadłych liści w ogrodzie, a ukryte w nich świerszcze cykały zapamiętale, nawołując swoich kompanów. Wang nie jadł już od kilku dni. Na początku dopadło go przeziębienie, które przerodziło się w koszmarną gorączkę. Kiedy dał o sobie znać ból w nogach i plecach, mężczyzna musiał pożegnać się ze swoimi zimnymi, twardymi kamieniami młyńskimi. Nie miał nikogo, kto przyniósłby mu do łóżka jedzenie czy wodę. Tylko łaciaty pies sobie o nim przypomniał. Wbiegł do izby, obrócił się dwa razy, a gdy go zauważył, oparł przednie łapy o kang, zamerdał ogonem i zaszczekał, po czym wybiegł na podwórze.
Młynarz co chwila tracił przytomność. Nagle poczuł, że izbę wypełniło światło, zobaczył w nim osła obracającego biegun, stojącą przy kuchni żonę i chłopca, który bawił się w ogrodzie. Synek uśmiechnął się do niego uroczo i pomachał dłonią, a wtedy mężczyzna rozpromienił się i wybiegł mu na spotkanie.
[1] Cun – chińska jednostka długości odpowiadająca 3⅓ cm (przypisy tłumaczki).
[2] Dzień Podwójnej Siódemki, inaczej Qixi – chińskie święto obchodzone siódmego dnia siódmego miesiąca kalendarza księżycowego. Według mitologii w ten dzień para zakochanych – tkaczka i pasterz, których bogini Xiwangmu oddzieliła Drogą Mleczną – ma okazję spotkać się ponownie.
[3] Kang – płaski piec z cegieł lub gliny, w dzień używany jako stół lub krzesło, w nocy służy do spania.
[4] Ciastka robione z okazji Qixi nawleka się na sznurek.
[5] Mantou – rodzaj bułek gotowanych na parze.