Szukasz punktu zaczepienia. Nie wiesz, jak zacząć ten słowny ścieg, jakie będzie pierwsze oczko, o które zaczepią się kolejne i utworzą sieć, tkaninę, całość. Nie wiesz, czy jakakolwiek powstanie.
Małe opowieści – wymyślane w przelocie, albo takie, które żyją w tobie: od zawsze, od dzieciństwa, od nastoletniości, od wczesnej młodości, od starości, której codziennie na wszelki wypadek doświadczasz.
Albo takie, które z czasem obrosły w obrazy, a do nich z kolei zaczęły doklejać się słowa. Żywy twór, czy może mnogość żywych tworów twojej wyobraźni, wydzierającej i wklejającej do notatek strzępy rzeczywistości. Podskórność domysłów i wymysłów spisana w twoich tkankach, bliznach, ściętych włosach, które opadają kaskadami na dłonie bezwładnie rozpostarte na kolanach.
Czasami myślisz o tym jak o wszystkich bajkach na dobranoc, których nie zdążyłaś wyszeptać na ucho komuś, kogo kochałaś. Ale tuż po pojawieniu się tej myśli dobrze wiesz, że to nieprawda, że to po prostu ładnie brzmi. Że należy do powstającej tkaniny.
Wielka niewiadoma, która doprowadzi cię do końca, od końca do punktu wyjścia.
***
Dwa akapity i już mi duszno. Niedobrze. Ciało stało się za ciasne i chciałabym je z siebie zedrzeć. Nie jest mną. Palce nieubłaganie prowadzą przez kolejne samogłoski i spółgłoski, przecinki, kropki, niedługo pewnie też przez znaki zapytania. Nie mogę na to patrzeć. Strach, obrzydzenie. Nie wiem, czy mogę sobie na to pozwolić, dokąd mnie to zaprowadzi, a ciebie wraz ze mną, nie wiem, czy w ogóle dokądś. Zawsze możesz odejść, albo to ja zostawię ciebie.
Punkt wyjścia był prosty, chyba często taki jest. Nuda. Zaklejenie pustki i tęsknoty jeszcze większą pustką i jeszcze bardziej nieznośną tęsknotą. Kropka. Wracam do poprzednich zdań i mam ochotę je zniszczyć, zrobić im krzywdę, są niedorzeczne. Nie przyznaję się do nich. Nie wierzę im. Wstydzę się. Krzywdzą mnie. Ironia: może to dlatego wciąż piszę.
***
W październiku trafiłam do szpitala psychiatrycznego przy Sobieskiego. Oddział 6., sala z widokiem na patio. Przy oknie rosło drzewo, a gdy codziennie się w nie bezsennie wpatrywałam, małe błyszczące punkciki i czasem jeden większy prześwitywały przez gałęzie. To chyba były gwiazdy, chyba księżyc. Układałam w głowie wiersze, chciałam napisać poemat. Poemat o głodzie, samotności, o tym, jak tracę siebie i się okaleczam. O tobie, zaklinaniu słowami twojego cierpienia, tego, co chowałeś przede mną i udawałeś, że nie istnieje. Chciałam też pisać dziennik, ale nie wiedziałam, jaki jest dzień. Przyjaciel pożyczył mi do czytania Dziennik żałobny. Jedyna data, którą pamiętam, którą odnotowałam, to 26.10. Pierwszy dzień w szpitalu, pierwszy napad lękowy w nocy, którego wspomnienie wraca do mnie w najgorszych koszmarach. Pierwsza dawka hydroksyzyny, która uśpiła mnie na kolejne dni. Pierwszy zapisek Barthes’a: 26.10, kilkadziesiąt lat wcześniej. Gdy później ci o tym opowiadałam, wyśmiałeś mnie. „Macie z A. tendencje do umartwiania się”. Nie byłeś w stanie zrozumieć, że to właśnie dzięki tej książce mogłam znowu oddychać. „Można nie krzywdzić tych, których kochamy”.
***
Tkanka narasta, dokleja się do następnych. Przewracasz w głowie kolejne fiszki z fragmentami, trochę jakbyś pracowała w bibliotece – na karcie jest zapisane kto i kiedy wypożyczył daną książkę, daną opowieść.
Albo kalejdoskop. To chyba też dobre porównanie. Kolorowe szkiełka tworzą setki konfiguracji kształtów i barw.
Imiona. Tak byś zatytułowała następny fragment.
***
Nikt nie mówił do J. po imieniu. Czasami robiło jej się z tego powodu przykro, ale tak na dobrą sprawę cieszyło ją to, że jej nazwisko dawało innym takie pole do popisu i wymyślania zdrobnień. Czasami jednak czuła się przez to niedostrzegana czy niepoważnie traktowana, jakby nie miała żadnego, nawet najmniejszego wpływu na swój własny obraz.
Kiedyś przyjaciółka opowiedziała jej niesamowitą historię.
„W mojej rodzinie prawie żadna kobieta nie posługuje się swoim prawdziwym imieniem. Na przykład z moją mamą było tak: miała mieć na imię Barbara, wszystko było dogadane. Ale gdy dziadek szedł do urzędu ją zarejestrować, przypomniał sobie o pewnej kuzynce. Poczciwa kobieta, bardzo dobra i bogobojna, nauczycielka. Gdy dotarł do urzędu, nazwał moją mamę jej imieniem – Zdzisława. Oczywiście mama nigdy się nim nie posługuje, zawsze jest Barbarą, ale czasami ma z tym duży problem: w paszporcie, w dowodzie, we wszystkich dokumentach, jest Zdzisławą, obcą kobietą, kimś, kogo nie zna, a kto podobno jest nią. Tak samo stało się z jej siostrą, ale nie znam szczegółów. Jeżeli chodzi o mnie, to mama chciała, żebym miała na imię Aneta. Tata uparł się, że Agnes, ale nie dało się tego zarejestrować, i tak zostałam Agnieszką. Nigdy nie posługuję się tym imieniem. Jestem Agnes”.
J. przypomniała sobie wtedy o siostrze swojej babci, Grażynie, do której wszyscy mówili Busia. I o prababci – carski urzędnik pomylił się i zamiast Halina wpisał w metryce Helena.
***
Fragment o umieraniu najbliższych, którego nigdy nie napiszę i nikomu nie oddam.
To może dziwne, ale czułabym wtedy, że ich zdradzam. Zabijam.
Mam takie uczucie z dzieciństwa, które pojawia się w tym fragmencie, jest czymś w rodzaju jego matrycy.
Kiedy byłam w przedszkolu, jedna z wielu rozwydrzonych koleżanek-księżniczek zabrała mi kredki kupione przez Mamę (ich wartością nie były ich kolory, tylko właśnie to, że ona je wybrała). Właściwie królewna je ukradła, a może ukradła jedną, nie pamiętam.
Albo ten dzień, kiedy w liceum zabrałam do klasy tablicę korkową, którą dostałam od Taty w prezencie urodzinowym. Została zniszczona, potraktowana jako podstawka pod przeciekającą choinkę, a ja nic z tym nie zrobiłam.
Nie jestem w stanie nazwać, zrozumieć, opanować tego, co czuję. Wstyd? Ból? Niepokój? Nie, to coś innego.
Może właśnie to nas tak naprawdę wiąże, jest uparte i niezmienne, konsekwentne do bólu. Wychodzi ode mnie częściowo niezależnie ode mnie i wiąże na zawsze z Wami, Mamo, Tato, L., A.: to, że nie będę nigdy w stanie powiedzieć nic o Waszej śmierci oraz to, że codziennie ją przeżywam, świadomie bądź nie.
(Tutaj jest fragment, który nie powstanie.)
***
I wszystko stało się nagle snem, który od czasu do czasu wraca w pamięci jako wyostrzony obraz, ale, w którego istnienie nie da się już uwierzyć. Przewija się bystrymi przebłyskami, jednak nie łączy go z teraźniejszością żaden szew. Strefa buforowa między wtedy a teraz jest wypełniona dniami walki z samą sobą o przeżycie każdej kolejnej chwili.
Nie ma już powrotu, nie istnieje też żadna konkretna wizja przyszłości, ani żaden cel.
W pełnym skupieniu nasycam się chwilami samotności. Używam tego słowa, wykorzeniając je z tragicznych konotacji.
Sen nie jest ani dobry ani zły. Niech pozostanie taki, jaki się stał – odległy, coraz mniej dostępny. Czynność fizjologiczna; można udawać, że da się coś ciekawego o niej powiedzieć.
Do znudzenia będę powtarzać: jak zacząć? L., to ostatnie słowa, które piszę o tobie i dla ciebie. Nie wiem jeszcze co prawda, czy będą o tobie, ale dla ciebie na pewno. Albo: przepraszam, L., nie jestem w stanie opowiedzieć twojej historii, nie chcę, żeby była dostępna dla innych. Też już sama dla siebie jej nie chcę, choć to jedyne, co mi zostało. Choć w nią nie wierzę i nie wiem, jaka jest prawda. Czy w ogóle jakaś istnieje.
To pewnie by ładnie brzmiało, gdybym powiedziała „przyśniła mi się bajka o tobie”. Nie, nie wyśniłam żadnej.
L. nie jest już małym chłopcem, ale wspomnienie L.-chłopca biega czasem wokół niego. Ma młodszego, ukochanego brata, z którym razem się kąpie, broni go przed starszymi kolegami i całym złem świata. Gdy N. jeździ jeszcze w wózku, L. drepcze małymi nóżkami tuż obok niego. Niewiele o nim wiem – okruchy informacji, pieczołowicie zbierane palcem jak cukier rozsypany na stole (czasami, gdy zlizuję z opuszka małe kryształki, okazują się solą). Kradnie kolorowe kamyki z sali przyrodniczej w szkole, bawi się nimi i wymyśla im niesamowite przygody.
Dłonie pełne dobra i ciepła. Za każdym razem, gdy J. o nich myśli chce jej się płakać, płacze. Nie miał zbyt wielu znajomych, dopiero w liceum, dzięki N., poznał grupę ludzi, którzy staną się dla niego najważniejsi na świecie i z którymi będzie czuć się dobrze. Wysoki, głos niski, J. nie potrafi powiedzieć nic więcej o jego fizyczności. Piękny. Pełen sprzeczności, które do tej pory, i pewnie już zawsze, będą ją przełamywać w środku. Najbardziej bolesne, najgłębiej schowane miejsce w jej ciele. L.: w zawieszeniu, zataczający pełen łuk między skrajnymi punktami. Wahadło nie zachowujące symetrii między prawdą i kłamstwem, dryfowaniem i marzeniami, szczerością i manipulacją, kochaniem i okrucieństwem.
Poznali się jeszcze w liceum, on tego nie pamięta, ale J. tak. Nie polubiła go. Spotykali się później parę razy, raz nawet uważnie mu się przyjrzała. Pamięta też doskonale to, gdy sobie spojrzeli dłużej w oczy, „dziwne” – pomyślała. Jakby już wiedziała, co nastąpi. Wciąż za nim nie przepadała, czuła w jego obecności niepokój.
Pracowali razem przez jakiś czas, polubiła go, pokochała. Wiedziała, że będzie trudno, ale podjęła decyzję. Nie bała się, była gotowa, pewna, spokojna. Strach pojawił się z czasem. Reszta jest kolejną historią, której nie opowiem, nie ma w niej już słów. Dla niej. Spróbuj zadać sensowne pytanie.
Jak skończyć?
Zapisuję twoją literę, niczego nie zmieniam, bo chcę, żebyś tu był. Dokładnie w tej przestrzeni, osadzony w słowach i fragmentach. Pomiędzy skorupkami jajka i traumy, z których się uwalniam. Nie robię tego, żeby Cię uwięzić kosztem mojej wolności, tym bardziej nie po to, żebyś czuł się ograniczony czy unieruchomiony.
Chcę, żebyś był obecny. Chcę zrozumieć doświadczenie ciebie w sobie i odbudować swoją utraconą tożsamość. Jest też tak, że wpisując twoją literę, znowu czuję, jakbyśmy stali naprzeciwko siebie. Patrzyli sobie w oczy z pewnością i odwagą, nadzy do krwi i kości, maksymalnie oddaleni i pokonujący ten dystans z uporem i pokorą.
Zamknąłeś oczy. Choć może tak naprawdę nigdy ich nie otwierałeś.
Napisałam ten fragment, kiedy chciałam w nie patrzeć, w poszukiwaniu błysku zrozumienia.
Najtrudniej jest przyznać się przed sobą , że już nie ma nic do zobaczenia. Nigdy pewnie nie było, ale to już opowieść, której nie ma. Nie o każdej pustce da się coś powiedzieć.
***
Wróć do J., opowiedz o konstrukcjach z krzeseł i prześcieradeł, które nazywała domkami. Było w nich przytulnie, znosiła do nich swoje skarby: plastikową koszulkę na papiery z nadrukowanymi ufoludkami, koraliki, lalki z poobcinanymi włosami, ukochane misie, naklejki, kolorowe szmatki, książki, cały ogrom małych przedmiotów, które coś znaczyły tylko dla niej. Tworzyła je w różnych miejscach, czasami u siebie w pokoju, czasami w kuchni, w salonie. Takie migrujące dziuple, w których wyobrażała sobie, że nikt nie wie, gdzie się schowała.
Nieco później miała pierwsze epizody depresyjne, bo jak inaczej nazwać to, że nie chciała się budzić, wstawać z łóżka, płakała, bo nie chciała żyć. Zastanawiała się, który detergent połknąć, żeby się zabić. Raz nawet zakradła się do bieliźniarki i zrobiła porządną analizę. Środek do czyszczenia srebra? Kret? Odkamieniacz? Dziwna substancja o obcej nazwie, która nie wiadomo do czego służy?
A może wymieszać wszystko? Dziewięciolatki jeszcze nie mają porządnej chemii w szkole.
Z kim rozmawiać? Wtedy J. była blisko z babcią, mamą Taty. Ale im stawała się starsza, tym bardziej kontakt między nimi się zacierał, a w pewnym momencie babcia stała się wobec J. jakaś zimna, obca, momentami okrutna. Potrafiła ją upokorzyć, obrazić Mamę J., krytykować związek jej Rodziców, cały jej dom.
W tym, nazwijmy to, senno-chemicznym czasie, J. zaczęła bać się swojej Matki, ciągłych kłótni, pretensji. Tego, że znowu rozpęta się piekło, bo powie coś nie takim tonem, źle spojrzy, źle coś zrobi. Gdy Mama rzuciła pracę i zaczęła przesiadywać w domu, J. już prawie w ogóle przestała wychodzić od siebie z pokoju.
Piętnaście lat później usłyszy od niej, że jest z niej dumna, że ma wspaniałą córkę. Ale J. nie będzie już za bardzo potrafiła temu zaufać, choć bardzo by chciała. Ta ciągła walka z samą sobą „blisko-daleko”, „mówić-nie mówić”, wahanie pomiędzy skrajnym oddalaniem się od niej, a potrzebą dzielenia się z nią swoim życiem, już chyba zawsze będzie towarzyszyć tej relacji. Może z wiekiem stanie się to wszystko prostsze i znośniejsze, na razie nie wiadomo.
Czy to normalne, że dziecko w wkraczające w nastoletniość nie ma przyjaciół wśród rówieśników? Z nikim nie spotyka się po szkole, woli spędzać czas ze starszymi? Boi się dzieci w swoim wieku? Nie do końca potrafi z nimi rozmawiać na te ich dziecięce tematy, nie śmieszą jej stare obrazy z nagimi ludźmi, bo wie, że to renesansowe dzieła sztuki, doskonały przykład sfumato (jeszcze gdy była w przedszkolu, Mama pokazywała jej sztukę i opowiadała różne ciekawe rzeczy, uczyła szanować obrazy i nie czytać ich dosłownie. To było bardzo mądre i dobre).
Żyje dosłownie sama, czyta, chłonie świat, zaczyna pisać. Jest jej z tym dobrze.
Gdy ma jedenaście, dwanaście lat gotuje obiady i uczy się przepisów z książki kulinarnej Larousse’a (mus czekoladowy na Walentynki dla Rodziców, tarta cytrynowa bez okazji). Sama prasuje, sprząta, rozsadza kwiaty, czyta pierwszego Dostojewskiego (Białe noce, nie jest aż tak źle).
Czy to normalne? Nie wiem, teraz, gdy J. z powrotem staje się tym dzieckiem, to już nie ma większego znaczenia. Może nie buduje już domków tak jak dawniej, ale znowu zaczęła znosić cenne rzeczy w nieistniejące miejsca, chować się i chować je.
Już doskonale wie, że detergenty to nie najlepsze rozwiązanie, a przepis na kruche ciasto z Larousse’a nie jest dobry. Dalej lubi gotować i pielęgnować rośliny, czasami nawet czytać.
Zdarza się, że musi walczyć ze sobą, żeby rano otwierać oczy i funkcjonować. Na dzień dobry mówić sobie: dobranoc.
Coraz rzadziej.
***
Nie musisz przecież zachować chronologii, choć twoje wewnętrzne przyzwolenie na to cię przerasta (a właściwie to, że nie potrafisz sobie na to pozwolić). Wymięte kartki fruwają po całej głowie. Chwytasz jedną, ta odsyła do kolejnej, z następnej przechodzisz do jeszcze innej, wcale niepowiązanej z poprzednią. Chwytasz je w locie, gdy szumiąc, wirują nad tobą w twojej wyobraźni (tak to już funkcjonuje – skojarzenia-obrazy, mikroskopijne opowieści o najmniej istotnych rzeczach). Wyciągasz rozpostarte dłonie ku górze, podskakujesz. Te kartki, wybory-bodźce, chwyty, składają się na opowieść o najbardziej nieuchwytnej właściwości twoich myśli: siatce skojarzeń. Gdy tylko próbuje się jej nadać chronologię, powszechnie rozumiany ciąg przyczynowo-skutkowy, znika. Może (jest to hipoteza) ta prawdziwa, twoja, pamięć jest wewnętrzna, jest wręcz reakcją fizjologiczną twojego ciała. Twój czas – też. A może jeszcze inaczej: są kolejną siecią, której część nitek się ze sobą łączy, część nie, jedne są równoległe, a inne się przecinają. Czasami się rozrywają (albo już smętnie wiszą zerwane) od podmuchu wiatru, albo ruchu dłoni, która strzepuje je razem z kurzem, odganiając się od nich jak od natrętnych insektów.
A może z narracją jest podobnie? Tę pierwszą sieć osnuwasz kolejną, inną, ale w gruncie rzeczy z tego samego tworzywa, jakbyś chciała ją zabezpieczyć, otulić przed zimnem. Przechodzisz od pisania o sobie do pisania do siebie. A może odwrotnie? Nigdy dla – już nie chcesz pisać dla kogoś, dla siebie tym bardziej. Interesuje cię tylko pisanie bezcelowe, neutralne. Takie, które nie rości sobie praw do niczego. Prawdziwa fikcja, fikcyjna prawda, dzięki której fakty stają się zagadką. Chowa się cicho w kącie, zwija w kłębek. Swoim nieistnieniem mówi najwięcej.
***
Tata wręczył mi wtedy miarkę krawiecką. „W wojsku tak odlicza się czas: jeden dzień, jeden centymetr. Odcinasz”.
Odcinaj. Porozmawiamy jak spadnie ostatni mały kawałek.
Nie był w wojsku, ale zawsze ufałam temu, co mówi. Jego prostym, ciekawym słowom, których słucham w dziecięcym skupieniu.
Odcinałam codziennie rano albo wieczorem. Wraz z niknącą długością tasiemki skracały się też moje włosy, paznokcie, obwody w biuście, talii, biodrach. Stawiałam krótsze kroki i krócej spałam. Z każdym dniem traciłam kolejne centymetry wzrostu, widziałam na coraz mniejsze odległości. Skracałam pytania o milimetry dzielące nasze ciała i czas, który zajmowało ich pokonywanie. O pokonanie tego czasu. Albo te o długość słów, rozciągłość myśli, powierzchnię, którą obejmują. Dźwięki i oddech stopniowo cichły.
Dzień 100., ostatni. Byłam już tylko małym punkcikiem, nieruchomym i ledwo widocznym. Nagle, w chwili tak krótkiej, że nie ma dla niej miejsca na żadnym zegarku, stało się coś dziwnego. Znikłam, nie wiem, na jak długo, ani co się wtedy ze mną działo.
Pstryknięcie – pojawiłam się. Od dawna już niczego nie widziałam, ale to w niczym nie przeszkadzało. Mogłam się poruszać, na początku tylko drgać w miejscu, z czasem lekko się przesuwać, aż w końcu dało się skakać, biegać, chodzić, snuć się, a nawet latać. Obrazy pojawiały się w wypunktowanej głowie i zatarły się granice między dotykiem i dotykanym, niektórzy nawet mówili, że jestem obecna.
A gdy już wydawało się, że czas się uspokoił i mogę stawiać jeszcze dłuższe kroki, jednocześnie zachowując swoje miejsce, znowu stało się tak, że sięgnęłam po centymetry.
Nie wiem, czy będzie ich równo sto, czy więcej. Zawężam pole widzenia tylko do tej niepozornej tasiemki leżącej na biurku.
***
Zbieg okoliczności: rok temu wyszłaś ze szpitala, a przedwczoraj znalazłaś kolejne zakończenie. Z kurczowo zamkniętymi oczami chowasz to małe, ciężkie pudełko, w które na oślep wrzuciłaś potrzaskane części siebie. Już do niego nie zajrzysz, resztki, to, co zostało, wyrzucasz.
Mikrozakończenie, jedno z wielu, spójrz – tyle masz już za sobą. Małe pudełka zamykane w coraz większych pudełkach. Czy kiedyś ten proces się zakończy? Które pudełko będzie mogło zostać otwarte?
Obiecaj sobie, że już nigdy nie powiesz o tym ani słowa. Zostawisz pustą stronę, znikniesz.