Wyobrażałem sobie, że chwilami może słyszę coś jak zorze czasu, brzask, wczesne lśnienia materii czasu w Lux Aeterna, Atmosphères, Clocks and Clouds Ligetiego, jak gdyby czas w tej muzyce przechodził w proces meteorologiczny i świetlny, ściągając ciemne chmury łagodnie nad głowę, by mogły coś szepnąć, zanucić, powiedzieć – o tym czymś prawdziwie niebywałym czy nijakim, z którym powinny w sumie być dość blisko. (Nie ma transkrypcji atmosferycznych szeptów w „Eseju o chmurach”, gdzie słychać tylko i wyłącznie słowa). W „Abîme des oiseaux” Messiaena też coś jest, czyli właśnie „jest” – i znowu „coś”: znużony, żałobny klarnet, odleglejszy niż chmury – gdyż wprawdzie jest tutaj otchłań, lecz występują w niej ptaki, które muszą dbać o swój kształt doczesny, inaczej niż marnotrawne obłoki. Dalej, Crumb: Echoes of Time and the River, Star-Child; kiedy się biorę za słuchanie takich rzeczy, raczej rzadko, by nie rzec – od święta, wciskam się w fotel, zakładam słuchawki i hełm, a ty prosisz mnie o rękę: powierzchnię skóry przecierasz wacikiem i wbijasz w nią igiełkę, siostro. Wtedy zaczynam się sypać jak kryształki szkła przez cztery lustra ziemi, ognia, powietrza i wody; przez blask księżycowych ciał, iryzacje głosów i poświatę miłości; przez liftoff światła i Schra’ck ognia; przez wrzenie i gorzką czerń mroku, aż po dalekogwiezdne wrota z brokatowych zasłon i rozgwiazd z drgającymi promieniami kuleczek rtęci, na których jadę jak na srebrnych poduszkach, rzucany z jednej na drugą, na    [tekst urywa się] 



Andrzej Sosnowski – publikował utwory poetyckie, a także przekłady (John Ashbery, Elizabeth Bishop, Jane Bowles, Raymond Roussel).