święci z obrazów, wszyscy oni: średni rybacy,
zupełnie nieznani cieśle, martwi koledzy. spokojnie,
zupy dla każdego starczy, każdy zdoła się nią okręcić
jak szesnastoletnim szalem albo nogą swojej pierwszej
szesnastki – szczyt spojrzał w dół, obraca się w
kamień. warstwy suną, warstwy rozpędzają się,
potykają, wpadają na siebie.
pełza za nami zima ciężka od śniegu. oczekuje swoich
pierwszych, prawdziwych wakacji. będziemy oglądać
z nią filmy o Norwegach, jak to przeczekują świat w
swoich ciepłych chatkach z ropą. trafnie zauważysz, że nie
jesteśmy Norwegami, że nie jesteśmy nawet połową Norwega
balansującego na smyczy w centrum jego własnego psa, będzie
to odkrycie przełomowe dla wdzierającej się ulgi, która zawoła:
„o części głodu, którą napoczęłam, a w której dziś zasnę!”
wyobraź sobie Zosiu, ten łańcuch życia jako taniec żurawia:
czternastu ludzi wielkiej maści pędzi dobić czarnego
konia ostatnich sondaży. Bałtyk milczy nażarty chińskimi
dorszami, windsurfingiem i pozostałym centymetrem Ikara-
trzydziestoletniego, jeszcze łysego pisklaka. czy wiesz jak
śpiewa się w kopytach? jaka to satysfakcja krzyczeć najgłośniej,
wyczerpać możliwości, w końcu drążyć plażę, wyjść?