albo 128.308.567
Ojciec Adama zawitał do Starej Kolonii dosłownie na chwilę, bo zaraz potem musiał pędzić w teren. Służbowy samochód stygł za czuprynami floksów. Kierowca, czekając na pasażera, odpędzał od opon psa sąsiadów za pomocą patyka. Chmura spalin i słodki zapach kwiatów mocowały się ze sobą, marszcząc powietrze nad uliczką.
Babcia Filomena zapytała zięcia, czy nie skosztowałby rosołu, on jednak od razu wyłuskał syna z porzeczek i kazał mu przynieść zeszyt do matematyki.
— Gdybym nie był aktywny w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci, to by ten pieroński smark powtarzał trzecią klasę. – Słowa ojca przeleciały nad głową chłopca.
Ja go zaraz wyleczę z tej jego dyskalkulii.
Babcia załamała ręce.
— Coś Adasiowi dolega? Groźna to choroba jakaś?
— Tak, proszę szanownej mamy. Choroba, która rzuca się na mózgi śmierdzącym leniom.
Ojciec, w letniej marynarce z uciętymi rękawami, rozsiadł się na leżaku w słonecznej plamie. Adam przywlókł się z zeszytem i podręcznikiem do matematyki.
— Jak to, nie zrobiłeś jeszcze tych zadań? Przecież widzę. – ojciec kartkował zeszyt. — O, marny los!
Adamowi zrobiło się gorąco.
Babcia nalewała w kuchni rosół do talerza. Usłyszała jakiś strzał – nie strzał, a potem pochlipywania wnuka i wzburzony głos zięcia. Pospieszyła z talerzem na podwórko.
— I po co zaraz tyranizować… – powiedziała.
— Smark nie nauczył się tabliczki mnożenia. Gada piąte przez dziesiąte. Jak pytam, ile jest 7 razy 8, to on mówi, że 47! A zadania tekstowe też nieruszone – Ojciec namachał się rękami, wstał z leżaka i popatrzył na zegarek.
— Mało mam czasu, proszę mamy. Walczymy teraz o elektryfikację wsi Florynka. A potem hajda, do Krakowa. Plenarne posiedzenie prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej. Ja i Róża przyjedziemy zgarnąć go za dwa tygodnie. Rosół! Absolutnie, zjem z przyjemnością, w kuchni.
Na progu werandy ojciec odwrócił się do babci. Coś nie dawało mu spokoju.
— Żeby mama wiedziała, jak ten smark psuje mi… różne sprawy.
— Co ty wygadujesz? – babcia o mało co nie wylała zupy.
— A tak, tak. Choćby polowania. To przez niego drastycznie je ograniczyłem. Przecież mama wie: jak przyniosę koziołka, to zaraz ryk i łzy.
— Adasieńko jest wrażliwym dzieckiem.
— Tak? – ojciec wycelował palcem w kąt ogrodu. — Ale jak mama odrąbuje głowę na gnojówce kogutowi, to się smark pieroński nie wzdryga. A jak potem wsuwa rosołek…
— Zwłaszcza móżdżek.
— O, no właśnie: móżdżek – to dało ojcu do myślenia. — A dużo mu mama tego daje? Bo kto wie, kto wie, czy od tego nie dostaje kurzego móżdżku?
Babcia machnęła ręką.
— To malutkie, tyle co na paznokieć się zmieści. Ale on i tak najbardziej lubi serduszko.
Adam został sam nad oślepiająco jasną kartką zeszytu. Plama po łzach szybko wyparowała. Patrzył w cyfry, gryzł koniec ołówka i zastanawiał się, ile to może być 4 razy 9. Z drewutni zapiał kogut, Figaro – tak go nazwał dziadek Julian. Chłopiec zauważył, że za trzecim razem pianie koguta przeszło w przeciągłą chrypę. Za chwilę rozległo się stukanie. Ktoś w uliczce wbijał papiaka na dachu werandy. Adam naliczył sześć razy. Coś go tknęło. Wpisał 3 i 6.
— No, masz szczęście, dyskalkulusie jeden! – usłyszał nagle nad sobą głos. — Wystarczy chcieć pomyśleć. Kto powiedział, że cyfry muszą być suche?
Za chwilę ojciec, zamiatając teczką po porzeczkach, pośpieszył do bramki. Jasnokawowa Pobieda wbiła w krzewy floksów czarny kłąb spalin. Kiedy Adam podbiegł do bramki, samochód znikał za domem dyrygenta orkiestry kolejowej. Chciał pomachać ręką. Odpędził tylko gorzki zapach spalin.
W kuchni babcia siedem razy grzmotnęła w kotleta. Pies sąsiada, Ypsilon, szczeknął dwa razy i zadzwonił łańcuchem.
— To razem 9 – pomyślał-nie pomyślał Adam.
Szedł właśnie do ogródka szukać dojrzałych porzeczek. Z dnia na dzień na krzaku koło werandy przybywało tych szklących się w słońcu czerwonych koralików. Były smaczne. Wrzące od światła lato zdawało się rozsadzać przydomowy ogródek. Drgał niczym wielki niecierpek – passiflora na granicy salwy z dojrzałych nasion, która bez dwóch zdań, miała być sygnałem dla jesieni. Adam czuł, że w tym rozedrganiu świateł i soków kryje się zapowiedź końca wakacji oraz rychłego pożegnania z domem babci. W szkole czekała go czwarta klasa, kwaśne zapachy uczniów i tenisówek, nudne tabliczki mnożenia i zadania domowe pod żółtą żarówką. Ojciec zapowiedział: „Już oni tam wezmą cię w obroty”.
Pożyczył sobie kubek dziadka Juliana, który zwykle wieczorem napełniał go wodą z wiadra i stawiał w sypialni, koło łóżka, a potem wkładał tam sztuczną szczękę. Ale dzisiaj dziadek był w pracy – opukiwał młotkiem osie wagonów – i babcia Filomena podlała za pomocą jego kubka pelargonie w oknie. Kiedy nad osiedle nadleciał wojskowy kukuruźnik, zostawiła kubek na parapecie i wybiegła na uliczkę. Stamtąd lepiej było widać, jak ta hucząca niczym szerszeń maszyna kołuje nad dachami kolejarskich domków. Z sąsiedniego domu wyjrzała ciotka Lola i obie kuzynki zaczęły gwarzyć, zatopione w tle floksów, mając na sobie kwieciste kuchenne fartuchy. O kubku babcia zapomniała.
Adam drgnął. Na liściu siedział pancerny owad. Chłopcu wydało się, że ten zielony rycerzyk wyzywa go wojowniczą miną, do tego stroszy kark, jakby chciał zabronić śmiałkowi wstępu do słodkiego królestwa. Z obrzydzeniem trzepnął go palcem. Robak zapienił się, pstryknął w powietrze i znikł. Właśnie tak, jak napęczniały niecierpek. Na palcach chłopca pozostała jednak niemiła woń. „Kupę narżnął, czy co?” – przeszło chłopcu przez myśl. Jeszcze raz drgnął ze wstrętu, przez co kilka porzeczek wypadło z kubka. Schylił się, rozgarniając gałęzie. Coś białego, jak mgiełka, leżało na czarnej ziemi przy jego sandałach. Kokon jedwabnika?
Od jakiegoś czasu dziadek Julian nosił się z zamiarem założenia, jak sam mówił, „intratnej hodowli jedwabników”. Nie bacząc na pomruki babci, ukrył w swoim nakastliku tekturowe pudełko po czeskich butach pełne larw. Dostał je od pomocnika maszynisty, który, przez stację Leluchów, sprowadził larwy z Czechosłowacji.
— Czeski jedwab – zachwalał dziadek pokazując je któregoś dnia ojcu Adama. — Budou to hedvábné košile.
Ojciec nie był przekonany.
— Jak to, mój teściu? Prywatna inicjatywa? – zadał niepokojące pytanie.
— Może i w socjalizmie to zakazane – przyznał dziadek. — Ale zaczekaj, pierwszą produkcją obdzielimy towarzyszy partyjnych z miasta. I czerwone krawaty dorzucimy na Święto Pracy Pierwszego Maja, co? Polscy pionierzy i cała klasa robotnicza też mają prawo do jedwabiu, no nie? Czy tylko burżuje mają się stroić? Sam Lenin…
Ojciec machnął dłonią.
— Towarzysza Lenina do tego nie mieszajmy.
Adam zapamiętał błysk w oku dziadka. Pojawiał się zawsze, kiedy ukrywał żart.
— No, niech się teściu bawi – powiedział ojciec i machnął ręką. (Ale mu nią nie przylał.) – Zresztą, może to i lepsze niż ta produkcja blaszanych ptaszków-świstawek? – poklepał teścia w ramię.
— Elegantní, hedvábné košile. – powtórzył dziadek.
— To teraz tylko musi teściu poszukać, na osiedlu kogoś, kto ma morwę.
Wtedy dziadek uśmiechnął się tajemniczo.
— Rośnie taka w parku kolejowym, niedaleko semafora. Wypatrzyłem ją z mostu, jak wracałem z roboty. Będą olbrzymie larwy, zobaczysz. A jedwab mocny, jakiego świat jeszcze nie widział.
I urwał rozmowę, bo pod oknem, od strony drewutni, przechodziła babcia.
Adam wrócił myślami w gąszcz porzeczek. W jednej ręce trzymał kubek, a w drugiej obracał w palcach znalezisko spod krzaka. To był wacik z ucha. I musiał to być wacik z ucha wuja Stacha, męża ciotki Loli. Tak, na pewno, bo porządnie ubity i żółtawy z jednej strony.
Ten zielony rycerzyk znowu pojawił się na skraju kubka. Adam zamarł. Przez krótką chwilę nie wiedział, jak uwolnić palce od czepiającej się waty. Wetknął to do kieszeni spodenek. Wtedy dopiero posłał dłoń, jak pikujący kukuruźnik, w kierunku śmierdziela, bacząc przy tym by nie uronić porzeczek. Zmiataj, pieroński smarku!
Adam siedział na ławce pod jabłonią i łyżką wyskrobywał ostatnie krople czerwonego jak krew cukru.
Przypomniał sobie o waciku. Zawsze był ciekaw, po co wujkowi wata w jednym uchu. Nigdy jednak nie zapytał. Teraz wyjął go, i wcisnął sobie do prawego ucha. Zachrobotało mu w głowie, i w pierwszej chwili chłopiec pomyślał, że z watką wepchnął sobie insekta o szerokiej gębie. Zerwał się i nasłuchiwał. To było dziwne. Usłyszał stłumiony gwizd parowozu, a potem coś, jak dudnienie po szynach. Szybkim ruchem wyjął wacik. Kolejowe odgłosy kolejowe znikły. Ale kiedy ponownie włożył watkę, gwizd parowozu się powtórzył. Przypominało to zagłuszaną audycję Radia Wolna Europa. Nagle usłyszał skrzekliwy głos. Rozejrzał się, bo poznał mowę ciotki Loli. Na podwórku nie było nikogo, a jednak jej głos rozbrzmiewał w najlepsze. Nie rozumiał ani słowa. Ciotka mówiła dziwnie, jakby po węgiersku… Nie, to było niemożliwe. Wyjął wacik, pozostały tylko dźwięki osiedla. Jak zwykle szczeknął pies Ypsilon (dwa razy), dobiegł go też odgłos pięciu świszczących kaszlnięć pana Pięcioła. „Razem to chyba siedem”.
Przez chwilę tkwił zatopiony w rozmyślaniach. Czyli jak się weźmie ten wacik nasączony mową i włoży się go do ucha odwrotnie, to słyszy się zdania, ale… od tyłu?
Tym razem wetknął wacik prawidłowo – pożółkłym końcem do środka. Z wrażenia usiadł na ławce. Ciotka Lola trajkotała jak karabin maszynowy CKM, za to wyraźnie. Wyciągnął szyję, wolał upewnić się, czy babcia wciąż jest za bramką. To, co słyszał w prawym uchu, nie nadawało się do powtórzenia. Po jakimś czasie uśmiechnął się do siebie. Wiedział rzeczy, o których na podwórku głośno się nie mówiło, a już na pewno nie przy dzieciach. W waciku wuja Stacha utknęło całe gderanie ciotki Loli. Czego ta kobieta nie wygadywała! O, marny los! A to mu wytykała, a to mu wyliczała, utyskiwała na czym świat stoi. I jeszcze dostało się córce Konkola, z którą prześwietlała jajka w spółdzielni jajczarskiej, bo się pożarły, która z nich weźmie dzisiaj te dziewięć, z dwoma żółtkami. „Cholera jedna!” – zakończyła ciotka, i zaraz uwolnił się z wacika poświst parowozu. I tylko nie było słychać, co na to wszystko wujek. Adam się temu nie dziwił, dziadek Julian już raz powiedział, że Stach siedzi jak ten trusia i daje sobie kołki ciosać na głowie.
Koło werandy pojawiła się babcia, więc Adam jednym ruchem wetknął wacik wuja Stacha pod ławkę.
— Przez tę Lolę, gadułę, spóźnię się z obiadem – powiedziała babcia do wnuka.
Następnego dnia rano zbudziły Adama rytmiczny mlaskot, stękanie i dudnienie motoru. Na poddasze, gdzie spał, doleciał przez dziurę w szybie ciężki smród. Zbiegł na dół boso, w piżamie, i wystawił głowę z werandy. Przez podwórko pełzła olbrzymia, brudna dżdżownica. Jej cielsko drgało w konwulsjach zajadania i, co jakiś czas, wzdychało ciężko. Babcia stała pod trzepakiem i trzymała się za nos. Adam domyślił się, że przyjechało auto do wysysania kału z szamba w drewutni. Już od dawna dziadek starał się o tę usługę.
— Nie oddychaj Adasieńko, ty się lepiej schowaj pod koc.
I babcia machnęła ręką, jakby chciała utworzyć w powietrzu korytarz wolny od odoru. Przez okno werandy chłopiec dostrzegł, że długa, gruba rura prowadzi od drewutni aż do bramki, za którą, jak wielki szary słoń, mruczał samochód cysterna. Babcia z obrzydzeniem na twarzy przeskoczyła przez rurę i ukryła się na werandzie.
— A ten staruszek, babciu?
Adam musiał zadać to pytanie, ponieważ nie mógł sobie wytłumaczyć tego, co widział przez okno: okrakiem, na rurze, siedział starszy, wychudzony pan w kapeluszu. Poddawał się drganiom rury, jakby był kowbojem z amerykańskiej prerii.
Babcia machnęła dłonią.
— Julian mnie ostrzegł, że to ojciec kierownika oczyszczania miasta i że, jak syn na stanowisku, to nijak nie da się go ruszyć. Podobno w ten sposób leczy sobie prostatę. O drgania chodzi. Ale przez to starowina przesiąkł straszliwym smrodem.
— Tak jak dziesięć milionów zielonych śmierdzieli, babciu.
— A tak, Adasieńko, bo nawet z autobusu już go dwa razy wyrzucali. Y… y…
Babci chyba dwa razy zrobiło się niedobrze, ale dokończyła:
— No cóż… coś za coś.
I nagle: Hospodi pomiłuj! Zobaczyli, że cielsko rury ociera się o ławeczkę pod jabłonią. Usłyszeli trzask drewna.
— I po ławeczce! – smutno stwierdziła babcia.
— O, marny los! – zauważył Adam i pomyślał o waciku.
— Masz rację, dziecko. I floksy mi wszystkie pozdychają.
*