Z oddali wołam do was bawiących się świetnie
na jaskrawych sylwestrach w najlepszych lokalach,
najpodlejszych spelunach, na domówkach, rynkach
miast wydających krocie na ognie na niebie,
jakby wcale nie mogły doczekać się ognia
Apokalipsy, który pochłonie nas wszystkich.
A pochłonie nas po to, żeby się oczyścić,
bo stoimy przed sobą niewinni i pierwsi
jak chłopcy w chudych palcach trzymający kije
udające szabelki czy tam karabiny,
bo nasza wojna toczy się zawsze i wszędzie
i innej wojny – sorry – już nigdy nie będzie,
i innej wojny – sorry – już nigdy nie będzie.
Z oddali wołam do was językiem znaczników,
przez strumień informacji dryfuję jak łódka
przez kości RAM przepływam niczym Michael Phelps.
Czym jest życie człowieka pośród automatów,
wobec hipermarketów czymże człowiek jest?
Przeprogramować tkanki tak, aby już żaden
strach nie mieszkał w neuronach; zdobyliśmy się
na zdobywanie planet, chociaż wciąż nie wiemy,
co nam gra w duszy i czy ta w ogóle jest
gdzie indziej niż w oddechu albo hipokampie.
Ach, zaczerpnąć powietrza, żeby poczuć coś,
żeby poczuć cokolwiek, z czym można wejść w jakiś
związek, już obojętnie: miłosny, radziecki –
miałem płuca i serce, wątrobę i nerki,
a teraz plątanina kabelków, i jak tu
nie potykać się o nią, o siebie? Jeżeli
potykasz się o siebie, napotykasz opór
i możesz się wykąpać tylko w deszczu, który
spada z chmur tagów prosto na #miastaiwsie.
(…)
Przez wszystkie miasta świata przetacza się deszcz!
Mokną pasażerowie spóźnionych FlixBusów
marzący o podróżach w dalekie krainy,
mokną chińscy sprzedawcy na placach targowych,
mokną nowe modele audic i beemek
zaparkowane w bramach obok starych golfów,
mokną twarze gwiazd TV na wielkich bilbordach,
mokniesz ty, gdy, wychodząc z galerii handlowej,
niesiesz w ręku torebkę od Michaela Korsa
zdobytą na przecenie w markowym outlecie.
(…)
Jesteś moje pierwotne. Jesteś moje całe.
Jesteś moje najwięcej. Najczęściej. Najbardziej.
Z tobą chciałbym przez wszystkie dni i wszystkie noce.
Z tobą dżem truskawkowy jeść i jeść, i jeść.
(…)
Z tobą w mieście bez nazwy
błądzić jak we mgle.
(…)
O, czy nie rozsądniej byłoby już odejść,
zabrać na drogę wolność zamiast brać dzień wolny,
zostawić samym sobie sklepy, biura, banki,
siłownie i teatry, parkingi i mosty,
kawiarnie, instytucje, puby i hotele,
kina, domy publiczne i domy kultury,
porzucić kamienice i oddać osiedla
we władanie ciemności, niech zarosną trawą,
niech odtąd spacerują po nich wilki, kuny,
niech wiatr z nich powymiata wszystkie dzienne sprawy
(nocą burza i blackout i mrok wewnątrz ciała;
kiedy wraca prąd, prosisz: wstań i wyłącz światło).
(…)
Po drugiej stronie światła jest świat niezmierzony:
łamliwa gramatyka pięknego szaleństwa,
zbrodnia, kara, kontrola
jakości dostępu,
duch i litera prawa, co znów się powtarza,
ciepły bochenek chleba, co czeka na nóż.
(…)
Po drugiej stronie światła jest mit i błąd w micie.
I żaden koniec tęczy nie dotyka ziemi,
żaden dron ani gwiazda nie rozprasza mroku,
przerośnięte dzieciaki łapią Pokemony,
pikają Messengery, kwitnie Wikipedia
karmiona duchem dziejów i dobrem ogółu.
Pod ciężarem świętości siwieją kościoły,
nieznośna lekkość bitów burzy filharmonie,
pustoszeją muzea, kruszą się pomniki
i oto mimochodem zaczyna się jesień:
drzewa jak striptizerki odsłaniają wszystko,
deszcz zmywa zewsząd prochy narodów i państw,
krótkie dni zapadają na długie choroby,
przeciekają przez palce, odpływają w dal.
(…)
Po drugiej stronie światła krwawa rewolucja,
mydło, mięso i masło, igrzyska dla ludu,
wolność, równość, braterstwo, cukinia, bakłażan,
korytarz, kuchnia, pokój, rozejm, sztama, pokój,
zmierzch zmieszany ze śliną,
wyłom w próżni, strach.
(…)
Ulice otrząsają się z nocy. Wczorajsi
budzimy się bez zaśnięć pośrodku niczego
i znikąd nic przypełza jak mgła znad jeziora,
otwiera się nam widok
na jakiś inny widok, zstępuje na nas brzask,
brzask zstępuje powoli i powoli rzuca
światło na nasze sprawki malutkie i ciemne.
Budzimy się bez zaśnięć pośrodku niczego,
pod obcym niebem, w kraju, którego nie znamy,
jako ludzie, o których prawie nic nie wiemy,
z elektronicznym mózgiem w zastępstwie umysłu,
z prawą ręką mądrzejszą od tej drugiej ręki,
spośród wszystkich możliwych kolorów kosmosu
wybierający tylko biały i czerwony.
(…)
I wciąż nic o nas nie ma w żadnej konstytucji,
i wciąż nic o nas nie ma w hitach disco polo,
w mądrych książkach i głupich opiniach na forach,
w gazetach, telewizji, audycjach radiowych,
w wybiórczych stenogramach z nieodbytych rozmów
[śmiech] [kaszlnięcie] [sarkanie], i wciąż rozwydrzeni
żyjemy tysiąc razy w błahych anturażach,
i strzelamy do siebie, mrzemy wielokrotnie
cudownie rozmnożeni na dni i epoki,
wbici w puste imiona, w cudze nazwy własne:
ja i ty, dwie muszelki, w których żadne morze,
w których żadne już morze nie zamierza szumieć.