A ja byłem emigrantem
byłym szczeniakiem zbiegłym z domu,
rozbitkiem na śródziemnomorskiej plaży,
wyplutym przez los pomiędzy
najbardziej spłaszczonymi brzuchami w Europie.
Każdego ranka pogwizdywałem wesoło i radośnie
i każdej nocy myślałem o samobójstwie,
potem o dziewczynie, potem znów o samobójstwie,
a tymczasem masturbowałem się powoli,
noc była długa, samotność dotkliwa,
nie chciałem kończyć z myślami o samobójstwie,
lecz o tej nieistniejącej dziewczynie
wielkiej amatorce whisky i amerykańskiej poezji,
która nie powie mi po trzech dniach:
Dżizys Krajst
zejdź ze mnie,
przetrwaj i ty inaczej.
Wtedy byłem znacznie młodszy, znacznie
odważniejszy, równie biedny i równie głupi
i nijak nie rozumiałem, że dla imigranta
nawet miłość musi być zgodna z prawami Unii Europejskiej.
Zakochałem się w tej nieistniejącej dziewczynie
i kiedy widziałem jej wargi sromowe, dokładnie w kolorze łososia
dopadał mnie straszny głód.
„Zobaczysz, że zemdleję”, mówiłem sobie,
„Będzie chciała tańczyć i padnę u jej stóp”
miękki jak jej sukienka, która powinna była paść u moich stóp.
Grill wielki jak stadion, na którym skwierczą
kawałki łososia idealne jak amerykańscy aktorzy.
Łosoś łosoś łoso.
Intuicyjnie czułem (nie umiałem robić nic innego),
że jedząc więcej łososia
miałbym coraz więcej wolnego czasu.
„Wolnego czasu na co?”, zapytała mnie.
Nie wiem. Na poezję. Na pisanie.
Zwyżka wolnego czasu, marzenie każdego normalnego człowieka.
Kochałem tę nieistniejącą dziewczynę,
ale w portfelu nie nosiłem jej zdjęcia, lecz zdjęcie ojca
i nie musiałem nawet patrzeć na jego twarz
jak moszna gwiazdy porno po zakończeniu kariery,
by wyczuwać ją przez portfel, jak wyczuwa się
niebezpieczeństwo za zamkniętymi drzwiami.
Ale bardziej niż ją i ojca kochałem literaturę
a bardziej niż literaturę kochałem łososia.
Łosoś łosoś łoso.
Teraz wiem, że łosoś (esa palabra) to ryba jak każda inna, nic szczególnego,
i że tamta nieistniejąca dziewczyna opiekowała się mną,
a gdy już nie mogłem, odesłała mnie z powrotem do mojego kraju,
który zaczynał odkrywać łososia.
Od tamtego czasu minęło dziesięć lat,
a z ciemności nadal wyłaniają się jej oczy
jak promiskuityczna enklawa w moim aseptycznym, lecz gównianym życiu.
Sentymentalny, pijany whisky,
wysłałem jej mój pierwszy zbiór lekko amerykańskich wierszy,
z następującą dedykacją:
Jestem taki biedny, że nie stać mnie, by kupić ci książkę,
tak więc napisałem ci jedną.
Dyżurny łosoś na granicach UE.