Od tłumacza

Eduardo Halfon (ur. 1971) zaliczany jest do grona najciekawszych współczesnych pisarzy latynoamerykańskich. Urodził się i wychował w Gwatemali, w rodzinie o żydowsko-arabsko- polskich korzeniach, jako dziesięciolatek wyemigrował w rodziną do USA i od tego czasu, jak sam deklaruje, pozostaje w ciągłym ruchu. Jego żywiołem jest forma krótka, opublikował szereg tomów opowiadań i kilka powieści (bardzo zwięzłych). Największe uznanie przyniósł mu nieformalny cykl autobiograficzny, w którym snuje opowieść o skomplikowanych losach własnej rodziny. W skład tej narracyjnej linii wchodzi powieść Monasterio (Klasztor, 2014), której fragment prezentujemy poniżej – to pierwszy przekład Halfona na polski. Narrator – alter ego pisarza opowiada w niej o wyprawie do Izraela, na ślub siostry, która weszła w środowisko ortodoksyjnych Żydów. Halfon próbuje odnaleźć się w kraju przodków przy pomocy poznanej niegdyś w Gwatemali Tamary, a różne opowieści z jego własnego życia, losy jego dziadka-więźnia Auschwitz oraz emigracja do Ameryki układają się w bezpretensjonalną, a pogłębioną refleksję o obcości i tożsamości.

Tomasz Pindel

*

fragment powieści Klasztor

Kiedy poznałem ją w tym szkockim barze, po sam nie wiem ilu piwach i prawie całej paczce cameli bez filtra, Tamara powiedziała mi, że lubi, jak się jej kąsa sutki, ale tak mocno.

Tak naprawdę wcale to nie był prawdziwy szkocki bar, tylko zwyczajna knajpa w Antigua Gwatemala, w której lano piwo i która nosiła nazwę, albo po prostu ludzie tak na nią mówili, „szkocki bar”. Piłem akurat mozę przy barze. Wolę ciemne piwo. Kojarzy mi się ze starodawnymi tawernami i pojedynkami na szable. Zapaliłem papierosa, a ona, siedząc na zydelku obok, zapytała mnie po angielsku, czy nie poczęstowałbym jej jednym. Po akcencie poznałem, że jest z Izraela. Bevakasha, odpowiedziałem, to znaczy „nie ma za co” po hebrajsku, i podsunąłem pudełko zapałek. Z miejsca stała się bardzo przyjazna. Odpowiedziała coś po hebrajsku, ale nie zrozumiałem, więc wyjaśniłem, że pamiętam tylko dwa, trzy słowa, do tego jakieś pojedyncze modlitwy i może jeszcze bym policzył do dziesięciu. Piętnastu, jakbym się postarał. Mieszkam w stolicy, powiedziałem po hiszpańsku, żeby było jasne, że nie jestem ze Stanów, a on przyznała mocno zdziwiona, że nie miała pojęcia, że w Gwatemali też są Żydzi. Ja już nie jestem Żydem, zaśmiałem się, przeszedłem na emeryturę. Jak to – już nie, to niemożliwe, wykrzyknęła, jak to mają w zwyczaju ludzie z Izraela. Obróciła się w moją stronę. Miała na sobie indyjską bluzkę z białej bawełny, wytarte dżinsy i żółte espadryle. Kasztanowe włosy i szmaragdowo-niebieskie oczy, o ile taki kolor istnieje. Wyjaśniła, że skończyła właśnie służbę wojskową, podróżuje po Ameryce Środkowej z koleżanką i postanowiły zatrzymać się w Antigua na parę tygodni, żeby poduczyć się hiszpańskiego i trochę zarobić. To ona, pokazała. Yael. Jej przyjaciółka, poważna i blada dziewczyna o ślicznych ramionach, podała mi piwo. Przywitałem się z nią, podczas gdy rozmawiały po hebrajsku, zaśmiewając się, i wydawało mi się, że w którymś momencie wspomniały o liczbie siedem, ale nie wiem dlaczego. Weszła para Niemców i koleżanka podeszła ich obsłużyć. Ona złapała mnie mocno za dłoń, powiedziała, że bardzo jej przyjemnie, że na imię ma Tamara i wzięła sobie następnego papierosa już bez pytania.

Zamówiłem kolejne piwo i Yael przyniosła nam dwie mozas oraz talerzyk chipsów. Stanęła przed nami. Zapytałem Tamarę o jej nazwisko. Pamiętam, że było rosyjskie. Halfon jest libańskie, powiedziałem, ale panieńskie nazwisko mojej matki, Tenenbaum, pochodzi z Polski, z Łodzi, i wtedy obie wykrzyknęły. Okazało się, że Yael też ma na nazwisko Tenenbaum, i podczas gdy one sprawdzały moje prawo jazdy, ja zastanawiałem się nad ewentualną możliwością, że może jesteśmy rodziną, i wyobraziłem sobie całą powieść o dwóch braciach z Polski, którzy myślą, że cała ich rodzina zginęła w Zagładzie, ale nagle, po sześćdziesięciu latach, spotykają się dzięki swoim wnukom, gwatemalskiemu pisarzowi i izraelskiej hipisce, którzy poznali się czystym przypadkiem w Antigua Guatemala, w szkockim barze, co to nawet nie jest szkocki.

Yael wyciągnęła litr taniego piwa i napełniła trzy szklanki. Oddały mi dokument i wznieśliśmy toast za nas, za nie, za Polaków. Potem milczeliśmy, słuchając starej piosenki Boba Marleya i kontemplując nieskończoną małość naszej planety.

Tamara wzięła zapalonego papierosa z popielniczki, zaciągnęła się mocno i zapytała, czym się zajmuję. Powiedziałem serio, że jestem pediatrą, i kłamliwie, że praktykującym. Uniosła rękę, jakby mówiła „stop”. Bardzo mi się spodobała jej ręka i sam nie wiem dlaczego, ale przypomniał mi się wers z e.e. cummingsa, cytowany przez Woody’ego Allena w którymś z tych jego filmów o niewierności. Nikt, powiedziałem chwytając jej dłoń uniesioną jak blady i kruchy motyl, nawet deszcz, nie ma dłoni tak drobnych. Tamara uśmiechnęła się, powiedziała, że jej rodzice też są lekarzami, że ona też od czasu do czasu pisuje wiersze, więc domyśliłem się, że to mnie przypisuje autorstwo tej linijki cummingsa, ale nie miałem ochoty wyprowadzać jej z błędu. I już nie puściła mojej ręki.

Yael napełniła szklanki, podczas gdy ja paliłem niezgrabnie lewą ręką, a one rozmawiały po hebrajsku. Co się stało, zapytałem Tamarę, na co ona z przygnębioną miną powiedziała, że wczoraj je okradziono. Westchnęła. Cały ranek kręciłam się po targu z rękodziełem, ruinach i różnych innych miejscach, i kiedy usiadłam na ławce w parku centralnym (tak mówią miejscowi, choć tak naprawdę to plac), zauważyłam, że ktoś rozciął mi nożem torebkę. Wyjaśniła, że zabrali jej trochę pieniędzy i jeszcze jakieś papiery. Yael powiedziała coś po hebrajsku i obie się zaśmiały. Co?, zapytałem zaciekawiony, ale dalej się śmiały i rozmawiały po swojemu. Zacisnąłem jej dłoń, Tamara przypomniała sobie o mnie i powiedziała, że mniejsza o pieniądze, ale gorzej z tymi dokumentami. Zapytałem, co to były za dokumenty. Uśmiechnęła się tajemniczo jak holenderska sprzedawczyni tulipanów. Cztery działki kwasu, wyszeptała słabą hiszpańszczyzną. Upiłem łyk piwa. Lubisz kwas?, zapytała, a ja odpowiedziałem, że nie wiem, w życiu nie próbowałem. Tamara euforycznie i przez dziesięć albo dwadzieścia minut opowiadała mi, jakie potrzebne jest branie kwasu, żeby otwierać nasze umysły i stawać się tak bardziej tolerancyjnymi i pacyfistycznymi ludźmi, ale jedyne, o czym byłem w stanie myśleć podczas tej jej przemowy, to żeby zedrzeć z niej ubranie, tam na miejscu, w obecności Yael i tej pary Niemców oraz każdego szkockiego podglądacza, jaki się nawinie. Żeby ją uciszyć oraz, jak sądzę, uspokoić samego siebie, zapaliłem kolejnego papierosa i podałem go jej. Pierwszy raz, jak wzięłam kwas, powiedziała, podczas gdy dzieliliśmy się papierosem, razem ze znajomymi w Tel Aviwie, trochę mnie ścięło, zrobiłam się senna i bardzo, bardzo wyluzowana, i chyba zobaczyłam Boga. Wydaje mi się, że powiedziała „Bóg”, „Dios”, po hiszpańsku, ale równie dobrze mogła powiedzieć „Hashem” albo „God” albo „Adonai” albo „YHVH”, czyli ten niewymawialny tetragram składający się z czterech spółgłosek. Nie wiedziałem, czy powinienem się śmiać, więc zapytałem tylko, jak wyglądało oblicze Boga. Nie miał twarzy. No to co w takim razie widziałaś? Powiedziała, że to trudno wyjaśnić, a potem zamknęła oczy, przybierając mistyczną minę i oczekując na boskie objawienie. Nie wierzę w Boga, powiedziałem wybudzając ją z transu, ale codziennie, albo prawie codziennie z nim gadam. Spoważniała. Nie uważasz się za Żyda i nie wierzysz w Boga?, zapytała z wyrzutem, a ja tylko wzruszyłem ramionami i zapytałem po co, a potem poszedłem do łazienki, nie dając temu tak nieprzydatnemu tematowi żadnych szans.

*

W trakcie sikania zdałem sobie sprawę, że choć jestem trochę wstawiony, mam już lekki wzwód. U stóp widziałem czarną kałużę. Z sufitu zwisała stara żarówka. Ściana przede mną, oddzielająca od jedynego kibelka, pokryta była kolorowym graffiti. Zdania, hasła, imiona, rysunki, nawet wiersze. Mój wzrok od razu skupił się na tym, co skreślone i zakazane, przypomniały mi się płótna Jeana-Michela Basquiata, który pisał na nich, a potem skreślał jakieś słowa, żeby, jak mówił, stały się bardziej widoczne; sam fakt, że są zasłonięte, powiedział, skłania nas do ich odczytywania. Potem umyłem ręce rozmyślając o moim dziadku, o Auschwitz, o pięciu zielonych cyfrach wytatuowanych na jego przedramieniu, które w dzieciństwie uważałem, bo też on sam tak to tłumaczył, za numer jego telefonu, zapisany tak, żeby nie zapomniał. To był, jak sądzę, jego sposób na zamazanie ich, na ukrycie ich przede mną. I pomyślałem o Łodzi, o jego mieszkaniu w Łodzi, na parterze budynku mieszczącego się na rogu ulic Żeromskiego i Pierwszego Maja, numer szesnaście, przy Zielonym Rynku i parku Poniatowskiego, w którym to wraz ze swoją dziewczyną Miną i innymi przyjaciółmi rozgrywali właśnie partię domina, kiedy wszystkich ich złapali niemieccy albo polscy żołnierze, pewnego listopadowego popołudnia 1939 roku. I przypomniałem sobie twarz dziadka, z ni to cyniczną, ni to sceptyczną miną, jaką przybierał za każdym razem, kiedy mówiłem, że chciałbym pojechać do Polski, do Łodzi, na Zielony Rynek, do budynku pod numerem szesnaście na rogu Żeromskiego i Pierwszego Maja, gdzie tego popołudnia po raz ostatni widział swoje rodzeństwo i rodziców i dokąd już nigdy po tej przerwanej partii domina z listopada trzydziestego dziewiątego nie wrócił. Po co chcesz jechać do Polski?, pytał. Nie powinieneś jechać do Polski, powtarzał. Polacy, mówi mi, nas zdradzili.

*

„Bar Mleczny Familijny”. Zobaczyłem to w innym mieście, przed innym barem, napis wymalowany złotymi literami na witrynie głównego wejścia. Milk bar, przypomniało mi się, że czytałem o tym przed podróżą do Warszawy. Bar de leche, bar z mlekiem. Klasyczne polskie jadłodajnie. Bardzo pospolite. Bardzo tanie. Pozostałości po innych czasach, czasach surowszych i nie tak zglobalizowanych. Stałem na ulicy Nowy Świat – potem się dowiedziałem, co ta nazwa po polsku oznacza – różowiejąc od zimna w tę przedwczesną noc i patrząc przez potężną witrynę na klientów i stołowników: większość z nich także pochodziła z tamtej epoki. Ostatni jej bastion, pomyślałem. Ostatnia oaza tamtego starego świata, pomyślałem, dokładnie w środku tego tak dziwnego i nowego świata. Całe wnętrze promieniowało bielą w tym nocnym mroku. Wszystko wydawało się ciepłe, wygodne i pyszne. Zauważyłem, że menu na ścianie jest tylko po polsku. Nagle do środka wkroczyło dwoje młodych. Skorzystałem z okazji i ruszyłem za nimi.

Kolejka przesuwała się szybko. Najpierw do okienka, w którym rudowłosa kobieta przyjmowała zamówienia i pobierała należność, wszystko to z twarzą absolutnie pozbawioną wyrazu; a potem do drugiego okienka wychodzącego prosto na kuchnię, z którego podawano dania. Próbowałem odczytać ten ogromny jadłospis na ścianie, ale nie byłem w stanie rozpoznać ani odszyfrować żadnej nazwy. Przesuwaliśmy się do przodu. Dwójka młodych przede mną ściągała szaliki, rękawiczki i czapki, i szykowali się do złożenia zamówienia. Odwróciłem się w stronę stołów i zauważyłem, że wszyscy jedzą pośpiesznie, w milczeniu, z niemal mechanicznymi minami i ruchami. Być może im smakowało, ale ewidentnie nie zamierzali tego okazywać. Nagle kątem oka dostrzegłem różowe odbicie na szybie i dopiero po chwili zorientowałem się, że ten kształt to ja, wciąż miałem na sobie różową kurtkę. Para wreszcie dotarła pod pierwsze okienko. Zamówili swoje dania i zapłacili. Przyszła kolej na mnie. Teraz ja. Nie wiedziałem, co robić, co zamówić, co powiedzieć. Podszedłem do tej dwójki i zapytałem, czy mówią po angielsku. Trochę, odpowiedział facet i poczułem się nieco spokojniejszy. Zapytałem, czy mógłby dla mnie zamówić. Zapatrzył się w moją masywną różową kurtkę, a ja wyczuwałem narastającą niecierpliwość starszych klientów za moimi plecami, czekającymi na swoją kolej, i byłem o włos od tego, żeby krzyknąć do faceta, że bardzo proszę, że jestem głodny, że moja cholerna walizka wciąż się nie odnalazła. Ale na szczęście powiedziałem tylko, że nie mówię po polsku. Naradził się ze swoją towarzyszką. Oboje byli krótko przystrzyżeni, nosili się na czarno, mieli tatuaże na rękach i szyjach, i kolczyki na dolnych wargach. Ale co chcesz? Odpowiedziałem, że cokolwiek, niech sam zdecyduje, coś typowego. Zupa? O, tak, zupa. I może do tego „kiełbasa”? Tak „kiełbasa” też. Herbata czarna? Tak, dziękuję, czarna herbata, a potem słuchałem, jak to wszystko zamawia u tej rudowłosej z pierwszego okienka. Zamówiłem ci też deser, powiedział. Będzie ci smakować, dodał. „Naleśniki z serem”, tak się nazywa, uśmiechnął się. Podziękowałem jeszcze raz, oni przeszli kilka kroków do przodu w stronę drugiego okienka. Rudowłosa kobieta coś do mnie powiedziała, nie zrozumiałem, ale domyśliłem się, że podała cenę za posiłek. Podałem jej kilka banknotów, ileś tam złotych, a ona, nieustająco obojętna, bez żadnego wyrazu na twarzy, tak samo antypatyczna i automatyczna jak ta jej staroświecka kasa, wręczyła mi resztę.

Usiadłem między dwoma starszymi panami, nie ściągając różowej kurtki. Pomyślałem, że obaj przypominają trochę mojego dziadka. Starałem się nie patrzeć na nich jak na zdrajców, nie osądzać ich jako takich, nie ferować wyroku na wszystkich starych Polaków, że na zawsze już pozostaną zdrajcami. Bezskutecznie starałem się zapomnieć słowa dziadka. I, rozgrzewając się stopniowo dzięki pochłanianym kolejno daniom (najlepsze: deser, który okazał się polską wersją crêpes czy blintzes), zrozumiałem wreszcie, że cały ten posiłek kosztował nieco mniej niż dwa dolary. Wielka matematyka socjalizmu.

*

Piskliwy głos Boba Dylana dobiegał z oddali. Tamara śpiewała. Yael ponownie napełniła moją szklankę i flirtowała z typem wyglądającym na Szkota, bardzo możliwe, że było to właściciel baru. Przyglądnąłem się Yael. Miała srebrne kółko w pępku. Wyobraziłem ją sobie w mundurze wojskowym i z ciężkim karabinem na ramieniu. Obróciłem się, Tamara uśmiechała się do mnie, śpiewając. Tamarę umiałem sobie wyobrazić tylko nagą.

Wypiłem solidny łyk, opróżniając szklankę. Do baru wszedł sędziwy Indianin, oferował maczety i wyszywane bluzki. Powiedziałem Tamarze, że jestem spóźniony na spotkanie, ale że moglibyśmy umówić się na jutro. Możesz przyjechać ze stolicy? Pewnie, chętnie, trzydzieści minut samochodem (na ulicy stał stary szafirowy saab, którego czasem pożyczał mi kumpel). Fajnie, powiedziała, ja kończę lekcje o szóstej, tutaj się umawiamy? „Ken”, powiedziałem, to znaczy „tak” po hebrajsku, i lekko się uśmiechnąłem. Bardzo mi się podobają twoje usta, mają kształt serca, powiedziała, a potem musnęła moje wargi palcem. Podziękowałem i powiedziałem, że bardzo lubię muskanie czyichś palców o wargi. Ja też, szepnęła Tamara w swojej kiepskiej hiszpańszczyźnie, a potem, wciąż po hiszpańsku, odsłaniając zęby jak głodna lwica, dodała: Ale bardziej lubię, jak mi się kąsa sutki, i to mocno. Nie byłem pewien, czy do końca wie, co mówi, czy to może był żart. Pochyliła się w moją stronę i pocałowała mnie w szyję, od czego cały dostałem gęsiej skórki. Poruszony zastanawiałem się, jakie też mogą być te jej sutki, okrągłe czy szpiczaste, różowe czy brązowawe, a może lekko fioletowe, i wstając już, zbierając się do wyjścia, powiedziałem po hiszpańsku, że szkoda, bo ja, jeśli już to robię, to kąsam delikatnie.

Zapłaciłem za piwa i umówiliśmy się tam nazajutrz na szóstą. Mocno ją przytuliłem, czując coś, czego nie da się nazwać, ale co jest tak wyraźne i jasne jak biały dym konklawe w ciemną zimową noc, i w pełni świadom, że nazajutrz się tu nie pojawię.



Tomasz Pindel – tłumacz, badacz i propagator literatury hispanoamerykańskiej, autor książek literaturoznawczych, biograficznych i reportażowych, współautor Piątki z literatury w RMF Classic.

Małgorzata Jeniec (ur. 1993) – absolwentka grafiki na krakowskiej ASP, mieszka w Krakowie, gdzie pracuje jako ilustrator w studiu animacji. Prywatnie miłośniczka rękodzieła, gotowania i swojego psa Mira.