Jadwiga

Otwieram drzwi na balkon, ale przed ich otwarciem rozsuwam brązowe zasłony. Wiszą tu od pięćdziesięciu lat, trudno było zdobyć ten materiał. Kiedyś były ładne, ale sprały się i nie stać mnie na nowe – dobry materiał jest drogi, a chińskiego badziewia nie chcę kupować. Dawno nie były już prane, trzeba mieć siłę do takich zasłon, ciężkie są i piją wodę jak gąbka. Moja matka wieszając je, narzekała: szybko wypłowieją, ładne będą do pierwszego prania – i chwytała żabką materiał, a kurzu będą zbierały – i kolejna żabka, a jak dymem z papierochów ojca nasiąkną – kręciła głową, ale wieszała, mimo że ręce jej mdlały i co chwilę je opuszczała, żeby odpoczęły. Po latach do nich przywykła, koleżankom nawet mówiła, że te zasłony to z dobrej partii były, bo w ogóle nie płowieją. A koleżanki miały ją za wariatkę, bo gołym okiem widziały plamy od słońca i kiepskiego proszku, wymieniały między sobą głupie uśmieszki, popijały herbatkę i zagryzały jej cierpki smak babką upieczoną przez matkę, ale chwaliły te zasłony i w duchu były o nie zazdrosne – same chciałyby mieć w domu takie wypłowiałe zasłony, a mają jedynie wiszące materiałowe flaki, prześwitujące, w nijakim kolorze albo z jakimiś wzorkami do niczego, a u matki wisiały zasłony ciężkie jak kurtyna w teatrze. Zazdrościły, aż je z tej zazdrości skręcało na ich widok. Teraz już takich w domach nie ma, ludzie nawet firan nie wieszają, tylko mają gołe okna, a u mnie wiszą prawdziwe firany, nie jakieś sztuczne z plastikowych butelek zrobione, ale muślinowe, z wyhaftowanymi drobnymi kwiatkami na górze, ręczna robota, przy tym zwiewne i przypominają letni wiaterek, a jeszcze na dole zwisają drobne frędzelki. W niczym nie są podobne do tych dzisiejszych firan – szorstkich i sztywnych jak druty, o które można sobie ręce pokaleczyć. I przedzieram się przez tę ciężką jak girlanda bluszczu zasłonę, później przez pajęczą sieć firany, odchylam je na boki i wchodzę na balkonik, gdzie czeka na mnie krzesełko i stoliczek. Nie przeszkadza mi tutaj ani deszcz, ani wiatr, bo ojciec obudował balkon oknami – zbudował najpierw metalowy stelaż, a później przytwierdzał grube szyby, zrobione na zamówienie u naszego szklarza, co w piwnicy miał swoją pracownię, starego Lecha, który już nie żyje, ale jego córka z mężem przejęli interes. Z czasem na balkonie pojawiły się kwiaty, matka doglądała je troskliwie, to jest filodendron, a to jest fikus – mówiła i pokazywała mi oba kwiaty, abym zobaczyła różnicę: widzisz – pytała z poważną miną, filodendron sięgał do sufitu i rozkładał swoje łodygi tak szeroko, że mieliśmy nad swoimi głowami parasole z jego palczastych liści. Żona Lecha przychodziła do nas, siadała razem z matką na balkoniku i podziwiała robotę ojca, pięknie tu teraz masz – mówiła i oglądała każdy szczegół robocizny, i widzisz wszystko, co się dzieje – dodawała i podziwiała widok. Kiedy nie było żony szklarza, siadałam razem z matką, ona robiła na drutach, a ja patrzyłam na ludzi na ulicy.

*

Siadam na balkonie i widzę wszystko, mam widok na trzy strony świata, a jak się wychylę, to i na czwartą. Znam tutaj wszystkich, każdą osobę z imienia i nazwiska. O, wynurzył się z bramy wnuk Klary, stary już chłop, zaraz kopnie miseczki dla kotów, które wystawia codziennie jego babka. Rano wychodzi i kusztyka do piwnicznego okienka i nasypuje karmy; każdego ranka tak robi, nie pamiętam dnia, żeby tego nie robiła. Twierdzi, że koty odganiają myszy i robactwo. Zwierzyła mi się, że swojego męża znalazła w zrujnowanej piwnicy, uratowała mu życie. Poszłam do piwnicy – mówiła, bo myślałam, że Niemcy mogli coś tam cennego ukryć, po całym mieście szaleli szabrownicy i rozkradali co popadnie. Ciemno było, miałam ze sobą lampę na oliwę, podpaliłam knot i moim oczom ukazała się piwnica pełna gruzu i śmieci, pisk szczurów dobiegał zewsząd. Chciałam już wyjść, kiedy za nogę coś mnie złapało i nie chciało puścić. U moich stóp leżał mężczyzna, chłopak – miał osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Schyliłam się, dotknęłam jego czoła, był rozpalony. Udało mi się wyrwać z jego uchwytu, pobiegłam do mieszkania i wróciłam z ojcem i bratem, przynieśliśmy go do mieszkania, mężczyźni rozebrali go i obmyli. Był piękny jak anioł – brudne blond kędziorki, łagodna twarz, zakochałam się w nim. Ojciec nawrzeszczał na mnie, że sama poszłam do piwnicy, głupia jesteś – krzyczał, zgwałcą cię i wrzucą do rzeki, po co tam poszłaś – pytał. Chciałam zobaczyć, czy Niemcy czegoś nie zostawili – odpowiedziałam. Głupia – pukał się w czoło, wszystko już przeszukały bandy szabrowników; znalazłaś go, opiekuj się nim teraz. I opiekowałam się. Chłopak przebudził się na trzeci dzień, miał na imię Karol i niebieskie oczy. Powiedział, że jest krawcem, fachu nauczył się od ojca. Któregoś dnia przyznał się, że zdezerterował z armii, nie mogłem zabijać chłopaków – powiedział, tamci też nie chcieli, większość z nich uciekła jak ja, z nienawiścią strzelałem w niebo, Bóg umarł we mnie od pierwszego strzału, może dlatego ta wojna była taka okropna. Uznałam, że plecie bzdury, pocieszałam go, że to przecież nie jego wina, ale czułam wstyd, że tak mało mogę powiedzieć. Ucałowałam go tylko w czoło, a on przywarł do mnie jak niemowlę. Pocałowałam go w policzek i poczułam słone łzy. Przylgnął swoimi ustami do moich. Później opowiadał, że gdyby nie koty w piwnicy, to szczury zjadłyby go chyba żywcem – wzięłam wtedy trochę mleka z domu i czerstwego chleba, zaniosłam do piwnicy, a tam trzy rude koty. Głupia byłam, bo miały co jeść, tyle szczurów – z głodu by nie pomarły; prędzej my byśmy padli z głodu. I tak, widzisz, do dzisiaj znoszę to jedzenie dla kotów, czuję, że jestem im coś winna.
Historia lubi się powtarzać, bo stara Zofia, co ma sklep na rogu, przebudziła się pewnego zimowego ranka, w piecach tlił się już tylko popiół, chwyciła wiadro i zbiegła do piwnicy. Pokonywałam te przeklęte schody w kilka sekund, teraz zejście i wejście zajmuje mi chyba z godzinę – opowiadała – i to przy dobrych wiatrach, jak mnie kolana nie bolą. Weszłam do piwnicy, deski u drzwi zaskrzypiały jak to tylko drewno zimą potrafi skrzypieć, od razu wiesz, że jest mróz, drewno nie kłamie. Tliła się jedna żarówka przy wejściu, pomyślałam, że to znowu ten spod ósemki nie zgasił, zajdę do niego i mu powiem; albo sobie odpuszczę, bo to gadać przecież jak do ściany, wywraca oczami i mówi, żebym sobie z tym światłem dała spokój. A nie dam – mówię, kto będzie kupował nowe – pytam, a ten się głupio uśmiecha i mówi, żebym wracała do domu i męża uszczęśliwiała. Mąż wystarczająco szczęśliwy – mówię, a on do mnie, że go też mogę trochę uszczęśliwić. Nie powiem, ładna byłam, ale ten cham myśli, że dziwkę sobie znalazł piętro wyżej; mówię mu, żeby uważał, co mówi, bo męża na niego naślę i może on go uszczęśliwi bardziej niż ja. Zmieszał się i trzasnął drzwiami, tyle było rozmowy o zapalonej żarówce w piwnicy. A tam, kiedy już zeszłam i otworzyłam drzwi do naszej kanciapy, zobaczyłam, że na środku leży człowiek. Krzyknęłam w pierwszym odruchu i wiadrem chciałam w niego rzucić, ale ten zerwał się, klęknął przede mną i ręce złożył jak do pacierza, i błaga, żebym mu krzywdy nie robiła. Roześmiałam się, bo facet na klęczkach do mnie, żebym mu krzywdy nie robiła – rozbawił mnie mocno. Przyjrzałam mu się: buźka jak aniołek, jasne kędziorki spod czapki mu wystają, smukły, zadbany, widzę, że ma marynarkę w jodełkę, a na niej zielony płaszcz, na nogach buty z cholewami. Pomyślałam, że jakiś żołnierz, kręciło się ich wtedy w mieście dość sporo, a on do mnie, żebym mu pomogła uciec z miasta, mało nie zemdlałam. Dlaczego mam pomóc – pytałam, a on, żebym mu pieniądze jakieś dała, odda wszystko z nawiązką – przyrzekał, znowu mnie rozbawił. Chłopie, ja nie mam złamanego grosza – powiedziałam, a on coraz bardziej smutny, żal mi się go zrobiło. Pomyślałam, że mu coś do jedzenia przyniosę, do głowy mi nie przyszło pytać, jak wszedł do piwnicy i co tu robi. Matka mnie uczyła, żeby nie pytać obcych, skąd przychodzą, bo można dowiedzieć się rzeczy, których nie chce się wiedzieć, a spytać tylko, czy głodni są. Jak powiedzą, że tak, to nakarmić i pójdą dalej. A co ja Staśkowi powiem, jak mnie zapyta, gdzie idę z tym jedzeniem, pomyślałam, kiedy wracałam do domu, co ja mu powiem. A ty gdzie znowu – zapytał, kiedy zobaczył, że chustkę na głowie zawiązuję. Zatrzymałam się, węzeł mi nie wyszedł, rozplątałam go zdenerwowana i jeszcze raz go wiązałam. Kotom idę jedzenia zanieść, bo widziałam, że pałętają się w piwnicy – odpowiedziałam i byłam dumna z tego, co wymyśliłam, nawet nie skłamałam aż tak bardzo, bo rzeczywiście widziałam dwa koty, na pewno są głodne, wzięłam siatkę z chlebem, kawałkiem sera i odlałam do słoika trochę mleka – zjedzą koty i obcy też nie pogardzi. Stasiek uwierzył. Zebrałam się i poszłam, a schodząc, pomyślałam, że może ten obcy mi się uwidział, ale wcale nie chciałam, żeby był tylko zjawą. Nie był. Czekał na mnie. Rzucił się na jedzenie. Nie możesz tu być, zazwyczaj mąż schodzi po węgiel – mówię, a on mi na to, że się wtedy schowa i go nie zobaczy. Musimy znaleźć ci jakieś miejsce – zaproponowałam. Zaraz mnie złapią – powiedział. Znajdę ci jakieś przebranie. To nie pomoże – stwierdził, ukrywam się przed esbekami, nie podarują mi, znajdą mnie wszędzie. To jak chcesz uciec z miasta – pytałam, zwariowałeś, patrole są wszędzie, godzina policyjna jest, głupiś i tyle. Ale tak naprawdę chciałam mu powiedzieć, żeby zapomniał o uciekaniu, ukryję go, odejdę od męża, zamieszkamy razem. Pomogłam mu zdjąć płaszcz, marynarkę i koszulę, on rozpiął pas u spodni, ściągnął je razem z bielizną. Zrzuciłam z siebie ubranie i byliśmy nadzy. Zostaniesz ze mną – powiedziałam. I został.

Wyrzuciła na zbity pysk Staszka, pijak jakich mało. Stan wojenny się skończył, Zofia urodziła bliźniaki i otworzyli sklep na rogu, obok Karola, który zamyka dzisiaj wcześniej swój warsztat krawiecki, co znaczy, że idzie z żoną do kina. Wyjdą z domu około osiemnastej, ale Karol się wróci, bo ona zapomniała wziąć okularów. Niestety na pierwszym stopniu schodów chwyci się dłonią za klatkę piersiowa i spróbuje nabrać powietrza, ale każda próba skończy się przeszywającym bólem w piersiach. Zrezygnuje z dużych haustów na rzecz płytkich i szybkich oddechów, odwróci się w stronę bramy, aby zawołać żonę, straci jednak równowagę i upadnie na schody. Jeszcze poczuje rozrywający ból i jego myśli powędrują do chwili, kiedy uciekając przed szabrownikami, skrył się w ciemnościach zagruzowanej i zatęchłej piwnicy. Ocuciły go na chwilę silne ramiona dwóch mężczyzn wyciągających go stamtąd, ale najpierw widział blade światło lampy. Później obudzi się w łóżku z obcą dłonią na czole. Nie ma pan już temperatury – powiedziała kobieta łagodnym głosem i zapyta jeszcze, czy wie, gdzie jest, ale on nic nie odpowie, bo wstyd mu wypowiedzieć frazes, który przyszedł mu właśnie do głowy: w niebie. Przestał przecież w nie wierzyć i zamknął już oczy. Głos coś jeszcze mówił, choć Karol nie słyszał. Nie pójdą do kina, a ona zostanie sama; sprzeda warsztat. Chciała uciec, ale dokąd miałaby uciec. Sama nie potrafiła uciekać, potrzebowała do tego Karola. Dlaczego wtedy zeszłam do piwnicy – zapytała mnie na pogrzebie.

*

Nie widziałam Tomasza ze swoim psem już drugi dzień. Przecież to odludek – skwitowała moje zmartwienie córka, niech mama przestanie się nim przejmować. Nie mogę – powiedziałam ze złością, przyjechaliśmy tutaj tym samym transportem. A mama znowu zaczyna – mówiła, przewracając oczami. Biegaliśmy razem po gruzach, on starał się policzyć wszystkie rozrzucone cegły. Dlaczego je liczysz – zapytałam. Chcę wiedzieć z ilu cegieł zbudowane są domy – odpowiadał. Obserwowaliśmy mężczyzn, którzy wrzucali cegły na wozy, a on krzyczał na nich: tych nie zabierajcie, jeszcze ich nie policzyłem, ale mężczyźni nie słuchali, a on liczył każdą wrzuconą cegłę na ciężarówkę, siedział w kucki, podpierał brodę rękoma i liczył. Któregoś dnia zastałam go w takiej pozycji, ale nie liczył cegieł, ocierał tylko łzy. Co się stało – zapytałam. Nie odpowiedział. Matka mi później powiedziała, żebym nie bawiła się z Tomaszem, bo może być chory. Rzeczywiście, przez kilka tygodni go nie widziałam, rodzicie nie pozwolili mi do niego pójść, a kiedy ponownie się zobaczyliśmy, był chudy jak patyk. Powiedział, że jego starszy brat umarł. To dlatego płakałeś, jak się ostatnio widzieliśmy – zapytałam, a on odpowiedział, że wtedy bardzo bolał go brzuch i bardzo zachorował. Tak się wystraszyłam, że przez tydzień myślałam, że też mnie boli brzuch, ale nic mi nie było, bo dostałam szczepionkę od pana Franciszka. Tomasz pochwalił się, że buduje dom z cegieł. Będzie duży – mówił, zmieścimy się w nim razem. Ale ja mieszkam z rodzicami – odpowiadałam, a on, że nie zawsze będę z nimi mieszkać, brał moją rękę i ciągnął mnie przez bramę zrujnowanej kamienicy na podwórko, gdzie stała oficyna, na ostatnim jej piętrze mieszkała jego rodzina. Przed budynkiem walało się mnóstwo cegieł. Mogę je podnosić bez używania rąk – pochwalił się. Nie możesz – mówiłam, nikt tego nie potrafi, a on stawał w rozkroku, przykładał dłonie do skroni, nabierał powietrza i zamykał oczy. Przyglądałam się mu tak długo, że z nudów zaczynałam ziewać. Jak będziesz się wierciła, to nic z tego nie będzie – upominał mnie, a ja się zastanawiałam, skąd to wie, przecież miał zamknięte oczy. Na pewno podglądasz – mówiłam. Nie podglądam, i zaciskał mocniej powieki, aż wokół oczu robiły mu się głębokie bruzdy. A po co w ogóle zamykasz oczy – pytałam. Nie odpowiadał, wreszcie je otwierał i pokazywał jakieś cegły: zobacz, pojawiły się – mówił. Nieprawda, cały czas tutaj tak leżały, ale on zaprzeczał: nie było ich tutaj, jak przyszliśmy. Przecież prawie się o nie przewróciłam – upierałam się. To były inne cegły, i pokazywał, co zbudował z cegieł, które dzięki jego zdolnościom pojawiały się na jego podwórku. To będzie magiczny dom – opowiadał, będą się mogli w nim schronić wszyscy, którzy będą chcieli. Będziesz musiał wyczarować dużo cegieł – mówiłam, bo spodobał mi się ten pomysł. Wyczaruję ich tak dużo, że wystarczy. Zamykał oczy, przykładał palce do skroni i zamierał, po dłuższej chwili przebudzał się i znowu wskazywał jakieś cegły, które, mogłabym przysiąc, były tutaj cały ten czas. A myślisz, że też mogłabym robić to, co ty – pytałam, a on odpowiadał, że to jest całkiem proste, trzeba tylko bardzo mocno się skupić i intensywnie myśleć o tym, że chcesz wybudować dom i potrzebujesz dużo cegieł. Próbowałam, ale mi nie wychodziło, a im bardziej myślałam o tych cegłach, tym mocniej coś mnie rozpraszało. Nie mogę – mówiłam zrezygnowana, a on mnie pocieszał, mówiąc, że na pewno niedługo mi się powiedzie. Musisz tylko ciągle ćwiczyć. A skąd te cegły się pojawiają – pytałam. Do końca nie wiem, ale wydaje mi się, że z tych ciężarówek, które ładują tamci mężczyźni – odpowiadał i dodawał, że raz słyszał, jak mężczyźni się dziwili i mówili, że tych cegieł na wozie było więcej, tylko im nie mów, że to ja. Spoglądał na mnie poważnie i nie przestawał się we mnie wpatrywać, aż nie przyrzekłam, że tego nie zrobię. Pokiwał wtedy głową i zaczął obserwować coś przy kupie gruzu. Tam się coś rusza – stwierdził i zaczął iść w tamtą stronę. To pies – zawołał. Nie dotykaj go – powiedziałam, przypominając sobie słowa matki, żeby nie dotykać żadnych zwierząt, bo roznoszą choroby. Nie dotykaj – powtórzyłam, bo znowu zachorujesz, i zobaczyłam, że szybko cofnął dłoń wysuniętą w stronę zwierzęcia, wyprostował się, wrócił do mnie i oznajmił: tam też leży ktoś przysypany. Skąd wiesz – zapytałam. Widziałem wystającą rękę spod kamieni – powiedział i dodał: myślę, że nie żyje. Spojrzał na mnie obojętnym wzrokiem i zapytał: chcesz jeszcze spróbować wyczarować parę cegieł. Powiedzmy rodzicom – powiedziałam. Tomasz wzruszył ramionami i powiedział, że przecież i tak już nie żyje. Chodziło mi o psa – wyjaśniłam, bo matka kazała mi donosić o każdym pałętającym się psie w okolicy. I tylko nie daj się im polizać – ostrzegała groźnie. Ciekawe, co z nimi robią – zastanawiał się i dodał ze złością: na pewno je zabijają, jak wszystko inne. A może – chciałam koniecznie znaleźć inne wyjaśnienie – zabierają je do jakiegoś miejsca i obserwują, czy są chore. Moim zdaniem zabijają – powtórzył Tomasz i zaproponował, abyśmy się przekonali, które z nas ma rację. Jak – zapytałam. Powiesz rodzicom i zobaczymy, co zrobią – zaproponował. Poszliśmy do mojego mieszkania, mieszkaliśmy wtedy na najwyższym piętrze oficyny, ojciec powtarzał, że to najbezpieczniejsze miejsce. Powiedziałam ojcu, że pies pałęta się na sąsiednim podwórku. Kazał zostać w mieszkaniu, ale my spojrzeliśmy po sobie i lekko kiwnęliśmy do siebie głowami, co miało znaczyć, choć wcale tego wcześniej nie uzgadnialiśmy, że idziemy za moim ojcem. Na podwórku ojciec zabił psa wcześniej znalezionym długim kijem – uderzył go trzy razy w głowę, ten pisnął żałośnie po pierwszym i drugim ciosie, ale przy trzecim nie wydał z siebie już żadnego dźwięku. Tomasz przysunął usta do mojego ucha i wyszeptał: widzisz, mówiłem, że zabijają. I co teraz z nim zrobi – zapytałam. Teraz twój ojciec zawinie psa w ten dziurawy chałat i gdzieś go wyniesie. Gdzie – zapytałam i zauważyłam, że ojciec zatrzymał się przy stercie gruzu, pod którą leżało ciało, i kijem, którym wcześniej zabił psa, zaczął grzebać w gruzie. Po chwili przestał, przyglądał się przez kilka sekund. Co robi twój ojciec – zapytał Tomasz. Wzruszyłam ramionami i powiedziałam, że nie wiem, ale ojciec pochylił i odgarnął więcej gruzu, przez chwilę szperał przy odkrytym ciele i w jego dłoni coś zalśniło. Znalazł coś – stwierdził Tomasz, a po chwili dodał: na pewno coś cennego. Ojciec schował znalezisko do kieszeni, zawinął psa w materiał, zarzucił sobie go na plecy i skierował się w naszą stronę. Wzięliśmy nogi za pas, ukryliśmy się niedaleko i obserwowaliśmy: ojciec z tobołkiem na plecach poszedł w głąb miasta, gdzie mieliśmy zabronione chodzić bez żadnej opieki. Po krótkiej jednak naradzie wspólnie przyznaliśmy, że jesteśmy gotowi na złamanie zakazu i pobiegliśmy za moim ojcem. Tomasz biegł przede mną, znajdując w hałdach gruzu najlepszą drogę. Przykucaliśmy co jakiś czas, kiedy Tomasz uznał, że niebezpiecznie zbliżyliśmy się do idącego ojca, po czym jak sarna wyskakiwał zza góry gruzu i biegliśmy dalej tropem mojego ojca, aż wreszcie zatrzymał się przy jakimś budynku, gdzie czekał na niego inny mężczyzna. Twój ojciec sprzedał psa Niemcowi – powiedział Tomasz z dużym rozczarowaniem w głosie, a po chwili dodał bardzo poważnie: a przecież sami go mogliście zjeść. Ale nie możemy dotykać zwierząt – powiedziałam, powtarzając to w swojej głowie jak mantrę: nie możemy dotykać zwierząt, nie dotykać zwierząt, nie dotykać.

*

A babcia pamięta coś z wojny? – zapytał Michał. – Nie pamiętam – odpowiedziałam szybko, nic nie pamiętam – powtórzyłam. Pan Tomasz opowiadał kiedyś, że razem biegaliście po ruinach, wchodziliście w różne bramy, niektóre z nich były tak ciężkie, że nie mieliście sił ich otworzyć, a niektóre były pięknie rzeźbione, i powiedział, że powinienem odnaleźć bramę, której pilnują dwa olbrzymie lwy, babcia coś o tym wie – zapytał. Odpowiedziałam, że Tomasz to wariat i zawsze opowiadał jakieś zmyślone historie, jako dziecko myślał, że potrafi przenosić cegły bez użycia dłoni, zachorował na tyfus i coś mu się w głowie pomieszało. Ciągał nas po mieście, wydawało mu się, że niektóre bramy prowadzą do innych światów, chodziłyśmy z nim wszędzie, bo bałyśmy się, że coś mu się stanie. Spojrzałam Michałowi w oczy, aby upewnić się, że wierzy w to, co mówię, ale miał nieobecne spojrzenie, jakby był maszyną do zadawania pytań. A co ten wariat dokładnie ci opowiadał – zapytałam, udając obojętność. W gruncie rzeczy – zaczął po chwili – to nic ciekawego, opowiadał o bramie, na której wyrzeźbione obrazy opowiadały jakąś historię. Mówił co to za historia – zapytałam, udając tym razem zaciekawienie. Babcia nic nie pamięta – zdziwił się, bo pan Tomasz opowiadał, że razem odkryliście tę bramę. Nie pamiętam – powiedziałam, ale moje kłamstwo było tak silne, że zarysowało na twarzy wnuka uśmiech. Nie chce babcia mi powiedzieć – powiedział tonem, z którego trudno było mi się domyślić, czy tylko stwierdza fakt czy zadaje pytanie. Jak mój mąż Władek – pomyślałam, też czasami nie wiedziałam, czy o coś pyta, czy tylko mówi na głos odpowiedzi, starannie wpisując je w pola kolejnej rozwiązywanej krzyżówki. Nie pamiętam – skłamałam po raz kolejny. Michał westchnął ciężko i smutno. Żal mi się go zrobiło i powiedziałam: pamiętam tylko parę rzeczy. Moja matka do końca życia suszyła jabłka i ciągle powtarzała, że będzie wojna. Razem z moim ojcem kupowali tak dużo ziemniaków, że nie mogliśmy ich nigdy przejeść, do dzisiaj mam wstręt. Nie znosiłam tego miasta i tych ludzi, którzy niszczyli wszystko tylko dlatego, że to nie należało do nich. A Tomasz pojawił się nagle i oznajmił, że pochodzi z innego świata. Kto wtedy nie pochodził z innego świata – rzuciłam pytanie w pustą przestrzeń między mną a wnukiem, każdy z nas był z innego świata, a to miasto było takie inne, takie obce. Pierwszy raz na oczy widziałam mewy, latały nad miastem z dziobami wypełnionymi czerwonymi skrawkami, ich skrzek do dzisiaj mrozi mi krew. Chowałam się przed nimi, bo myślałam, że wydziobią mi oczy. Nie znałam tych ptaków – nie było ich tam, gdzie się urodziłam. Tam ptaki śpiewały, a tu wydają z siebie przeraźliwy skowyt; to nie są ptaki, to złe duchy, które przybyły z innego świata. My też jesteśmy takimi demonami, które zasiedliły to miasto, otworzyliśmy sobie przez przypadek bramy do tego miasta i nie szanując niczego, osiedliliśmy się tutaj na własnych warunkach, nie dbając o nic, bo to przecież nie było nasze, nikt z nas nie zbudował tutaj ani jednego domu, a każdy z nas dźwigał ze sobą łopatę, żeby móc nią przekopywać piwnice i wynosić z nich to, co tam znalazł. Jak te mewy wyszarpywaliśmy łakome kąski i z pełnymi dziobami wracaliśmy do uwijania własnych gniazd, w które rzucaliśmy wszystkie nasze zdobycze. Spojrzałam na Michała i zobaczyłam, że ma szeroko otwarte oczy, uśmiechnęłam się łagodnie i powiedziałam, aby nie słuchał starej babki, bo plecie bzdury. Nic nie pamiętam – powiedziałam, a Tomasz opowiada bajki, zapytaj Zofię, powie ci to samo.

*

Młoda byłam i nie chciałam jej rodzić, ale tego nie mówię Michałowi. Ledwo przecież skończyłam szkołę, matka była dumna, że się wyuczyłam – ona nie mogła, ojciec jej nie pozwalał, miała pracować w domu. Dziadek zmarł długo przed moimi narodzinami, ale babkę pamiętam, ziemniaki ciągle obierała, pacierza mnie uczyła i palenia róży: weźmiesz i uwijesz dziewięć pukli lnianego włosia, chore miejsce zasłonisz lnianą szmatką, a nie zgub jej i nie oddaj, kładziesz na niej dziewięć lnianych kulek i podpalasz od tej świeczki, i ręką przygasaj – jak się unoszą, to dobry znak. Żegnaj się trzy razy i zamawiaj – nachyliła się do mnie i na ucho powiedziała, co mam mówić, ale ja nie zrozumiałam – trzy razy to odmawiaj i pukle po kolei podpalaj, aż wszystkie wypalisz, chore odejdzie. Matka później mnie uczyła inaczej, mówiła: nie powtarzaj tego, co babka ci mówiła, bo to grzech, a trzy zdrowaśki zamawiaj przy każdej palonej pukli, później się raz żegnaj, a na koniec znak krzyża na miejscu chorym zrób, chore odejdzie. Kiedyś Klara powiedziała, żebym robiła tak, jak mówiła mi babka, bo nie ważne są palone pukle, a to, co się mówi – słowa babki są silne, bo to stare słowa, a zdrowaśki nikomu nie pomogą, to za młode słowa, żeby mogły działać. Ale ja zamawiałam tymi zdrowaśkami, bo nie rozumiałam słów babki, a kiedy ludzie słyszeli, że szepczę zdrowaśki – uśmiechali się błogo i wierzyli, że się uleczą; Klara mówiła, że głupia jestem i babki się wstydzę, prawdziwej wołynianki.

Co by babka powiedziała, że dzieciaka mam nieślubnego, którego nie chciałam rodzić? Ale matka powiedziała, że muszę. Wesele zrobili. Urodziła się dziewucha. Nie chciałam jej, mleka nie miałam, ciągle mi się spać chciało. Matka kładła obok mnie zawiniątko, nie chciałam na nie nawet spojrzeć. Władek ją wykarmił, matka mu pokazywała, jak karmić, kupiła butelkę i gumowego smoczka. Karmił ją, tulił, całował i śpiewał, a ja nie chciałam, nie potrafiłam się ruszyć, nie mogłam otworzyć oczu i na nią spojrzeć. Czułam, że pochłania mnie coś, co mnie przerasta, byłam sparaliżowana i ciężka, jakby wypełniona ołowiem. Dopiero po miesiącu powiedziałam, żeby mi ją pokazał. Miała jasne włosy i rączką dotknęła moich ust, odruchowo ją pocałowałam. Zrozumiałam wtedy, że nie muszę jej kochać, wystarczy, że zaufam swoim odruchom. Ulżyło mi, poczułam, że znowu mogę się ruszać, że wyszłam z czegoś, co mnie chciało wessać. Wtedy przypomniałam sobie szepczącą mi do ucha babkę – jej słowa uleczyły mi duszę, te słowa weszły we mnie, mimo że ich nie rozumiałam, tkwiły we mnie, aż do teraz, a te wszystkie zdrowaśki, które później zamawiałam – były gówno warte, nigdy nie wyciągnęły mnie z żadnego bagna. Tylko ojciec. Zziajany przybiegł do chałupy i mówił wystraszony do matki, że palą okoliczne wioski. Uciekliśmy na bagna, babka została, bo nie miała sił z nami uciekać. Nic mi starej nie zrobią – uspokajała, ale wy idźcie. Pobiegliśmy do lasu, ojciec znał miejsca, gdzie w bagnie można stać, nie topiąc się. I staliśmy tak z innymi z wioski, wszyscy szeptali jakieś modlitwy, matka zmawiała zdrowaśki, czuliśmy dym palonego siana – przedzierający się gęsto między drzewami, niósł ludzkie krzyki. Później się dowiedzieliśmy, że babkę wyciągnęli z chałupy i podpalili żywcem. Powtarzała, że na ciało jest ogień, a na ducha – woda. Matka ze zgliszczy uratowała dwa garnki i żelazną chochlę, ojciec znalazł pierzynę, pod którą spała babka, zwinął ją i obwiązał sznurkiem. W lesie znaleźli spłoszonego konia, zaprzęgli go do starego wozu, ojciec wrzucił obwiązaną pierzynę i kazał mi na niej usiąść. Czułam dym i zapach babki. Matka usiadła przy mnie, zaplotła mi warkocz. Uciekliśmy do brata ojca, a po dwóch czy trzech latach wsiedliśmy w pociąg i wywieźli nas tutaj, do tego miasta. I nic więcej babcia nie pamięta – dopytywał Michał. Mała byłam – odpowiadałam, ledwo te bagna pamiętam, ojciec mnie trzymał, żebym się nie utopiła. A czego tak mnie pytasz, nie masz nic lepszego do roboty? Niech babcia opowiada – prosił. Co za dzieciak, myślałam, jesteś uparty jak twoja matka – powiedziałam, nic nie pamiętam, a to, co pamiętam, to same głupoty. Moja matka przed wojną przestrzegała mnie, żebym nie chodziła do młyna, bo pomiesza mi się w głowie. Młyn jest od mielenia mąki, a nie od mieszania w głowie – mówiłam, a matka mi powiedziała, że ten młyn miesza w głowie, bo żyją tam złe duchy. Skąd one są – pytałam. Przychodzą ze strumienia – odpowiadała. To do rzeki też nie powinnam się zbliżać – pytałam. Do strumienia możesz, ale nie przy młynie – odpowiadała krótko. Matka mówiła, że na całym świecie są takie miejsca, do których nie powinno się wchodzić. Straszyła mnie wiłami, które najpierw mnie omotają, a później pomieszają mi w myślach, że uwiją w mojej głowie niepotrzebne myśli, takie niedobre myśli – mówiła, po których nie będziesz wiedziała, co dobre a co złe.

*

Matka zgłosiła się do pracy w uruchamianym szpitalu. To dobra praca – powiedziała. Nigdy nie byłaś pielęgniarką – fukał ojciec. A ile tam trzeba wiedzieć, żeby przynieść basen – powtarzała, a ojciec siedział cicho i miał pochmurną minę. Ja się cieszyłam, bo nikt nie będzie mi w końcu całymi dniami mówił, co mogę, a czego nie mogę robić. Ciągle mnie strofowała, zabraniała mi chodzenia samej po mieście, nie wypada to panience – twierdziła, a kiedy już po tym mieście z nią spacerowałam, nie mogłam się rozglądać. To nie wypada, aby panienka kręciła głową jak karuzelą – mówiła, a kiedy pierwszy raz zobaczyła Klarę bez chusty, pokręciła głową i powiedziała: panienka powinna nosić chustę. Tak nie można – powtarzała. Niech mama przestanie, nie jesteśmy na wiosce – mówiłam. A co to zmienia – mówiła. Wracałyśmy do domu, do ojca, który zaczynał umierać. Powoli odchodził, trzymał się mnie, jak ja wtedy trzymałam się go na bagnach. Jeszcze nie umrę – mówił. Słaby był, wychudł, bo apetyt stracił, matka się na niego denerwowała. Przecież musisz jeść – krzyczała. Będę jadł na weselu córki – powtarzał. Uparli się na to wesele, ja nie chciałam. To ci zaraz umrę – powiedział, Władek to dobry chłop – powtarzał, nie lubisz go – pytał. Lubię – odpowiadałam. No to na co czekasz. Ojciec nie bał się śmierci. Martwił się o mnie i o matkę, resztkami sił w domu drobne rzeczy naprawiał, a to okna zakitował, a to drzwi na nowo osadził, w piwnicy okno naprawił, bo ktoś wyrwał. Chodził i naprawiał, jakby przez to świat miał stać się lepszy. Kto wam to zrobi, jak mnie nie będzie – pytał. Niech tata przestanie już o tej śmierci – prosiłam. Przestanę, jak umrę, i ciężko się podnosił, bo chciał naprawić cieknący kran, rurę przepchać. Ubzdurał sobie, żeby ściany pomalować. Brudne te ściany, pomalujmy, jak to będzie wyglądać, ludzie na ślub zjadą, a w domu czarne ściany – namawiał matkę, aż ta dla świętego spokoju się zgodziła. Ojciec pożyczył wałek do malowania, taki co różyczki na ścianach zostawia. Matka krytykowała, że to żadne róże, nie wiadomo, co to jest. Nie narzekaj – mówił ojciec, ładnie jest, świeżo. Lepszych nie było – pytała. A skąd ci lepsze miałem wziąć – denerwował się i mieszał czerwony proszek z wodą, ręce go bolały, ale przykładał wałek do ściany i powoli od dołu do góry toczył go po ścianie, a za nim wyłaniały się czerwone róże, które bardziej przypominały główki mrówek czy pszczół niż kwiaty. Daj, ja teraz pomaluję – mówiła matka. Odejdź – mówił, sam to zrobię. Nie pozwalał nam pomóc, jakby tym malowaniem swój testament spisywał, a my miałyśmy świadkować. Stałam z matką za jego plecami i kazał mówić, czy równo, czy dobrze wzór się odbija, czy farba nie traci odcienia. Matka mówiła, że krzywo, a ja kiwałam głową, że wszystko dobrze. W końcu Władek przyszedł i powiedział, że dokończy i ojciec się zgodził. Matka parsknęła ze złości: no mi nie dał malować, myśli, że krzywe ręce mam i źle bym to zrobiła. Wymalowali całe mieszkanie, wszędzie w te pszczele główki na ścianach, ale w różnych kolorach, tylko kuchni matka nie pozwoliła. Po skończonej pracy ojciec usiadł z Władkiem i powiedział mu wprost, że to na jego wesele, prezent taki od niego, aby dom weselny wyglądał porządnie, a ja wtedy już wiedziałam, że dziecko noszę i się popłakałam. Nie płacz malutka – powiedział ojciec, a ja wtedy jeszcze bardziej, i mówię, że dziecko będzie. Ojciec się ucieszył, matka zbladła. Nieślubne – wycedziła przez zęby. Władek spróbował mnie złapać za rękę, wyrwałam mu ją i powiedziałam, że ja nie chcę. Głupia – warknęła matka, w szoku jesteś. Nie jestem w szoku, nie chcę, ale Władek powiedział, że on się zajmie, że on wychował swoje rodzeństwo, zna się na tym. No to ślub będzie na pewno – powiedział ojciec, a pewnie, że będzie – podjęła matka. Władek spojrzał na mnie, kiwnęłam głową, do niego przecież nic nie miałam, takiego sobie chciałam, dobrego jak ojciec – i jest, jak miałam się nie zgodzić. Ale dziecka nie chciałam. Karol uszył Władkowi piękny garnitur, później go w nim pochowałam, bo od ślubu nie przytył ani grama.

*

Nie pozwoliłam zamalować ścian w przedpokoju. Ojciec sam je tutaj malował – różyczki, które nimi nigdy nie były, przestały już nawet przypominać pszczele główki, zostały po nich już tylko jakieś okruszone kreski i kropki, jakby dziecko popisało całą ścianę swoim niewprawionym jeszcze pismem, ale ja w nich widziałam te kwiaty, które ojciec nakładał swoimi rękoma powykrzywianymi reumatyzmem. To od tego stania w bagnie – powtarzała matka, to od ciężkiej pracy – powtarzał ojciec, a ja wiedziałam, że powykrzywiało go tak z miłości do mnie, bo przecież, gdyby nie musiał mnie wtedy podtrzymywać w bagnie, to trzymałby dłonie ponad nim, jak wszyscy inni. Gdzieniegdzie tylko ostała się jedna bądź dwie całe różyczki: to w rogu, gdzie nikt nie ocierał się o ścianę, zdejmując bądź zakładając płaszcz, to za szafą kilka, bo nie wypłowiały od światła, i jedna nad włącznikiem światła, która trzymała się dzielnie w tym miejscu, mimo że była narażona na ciągłe dotykanie przez małą Jolę, a później przez wnuka Michała. Nie poddała się i jest tam, choć już blada i słaba z racji swojego wieku, ale nie nadkruszona ani nie wytarta – dbam o nią, spoglądam na nią codziennie, ufam, że zostanie ze mną do końca. Jest jak prawdziwe kwiaty, które trwają w umieraniu, rozkładają się w nim, nie mogą się z niego uwolnić, uwięzione tracą najpierw jeden płatek, później drugi i trzeci, powoli i bez pośpiechu przestają być. Umierają, ale śmierć nic im już nie zabiera, bo chwilę przed nią nie są już tym, czym zawsze były – oddają wszystko tu i teraz, nie zostawiają niczego na później, na drugą stronę. Nie to co człowiek, który upiera się, że ma duszę i musi zawlec ją w zaświaty. Dla kwiatów nie ma żadnej drugiej strony, tu i teraz są wszystkim tym, czym powinny być. Nic nie zabierają, wszystko zostawiają dla nas w tym świecie – kolor, zapach, życie. W ich umieraniu, powolnej agonii, widać, jak bardzo się starają, żeby umierać z godnością, powoli słaniają się ich liście. Jak to będzie wyglądało – pytała córka, cały dom odnowiony, a przedpokój jak stodoła – narzekała. To mój ojciec malował – mówiłam, zamalujesz sobie po mojej śmierci. Ale mamo, przedpokój to wizytówka całego mieszkania – próbowała mnie przekonać. To moje mieszkanie, nie interesuje mnie żadna wizytówka – odpowiadałam. A kiedy nie dawała mi spokoju z tymi ścianami, to raz jej powiedziałam, że i tak tego przedpokoju często nie widuje, bo rzadko do mnie przychodzi, i wtedy odpuściła na dobre.

*

Budziłam się w nocy i nasłuchiwałam, czy Władek oddycha. Bałam się życia bez niego tak, jak kiedyś bałam się życia bez ojca – nie chciałam zostać tylko z matką, która w kółko powtarzała mi, jak mam nie żyć. Bałam się, że odejdzie i będę musiała zająć się małą, a wiedziałam, że nie jestem taka dobra jak on. Nie wiem, czego może chcieć dziecko, skąd mam to wiedzieć, matka mówiła mi tylko, czego mam nie robić, jak się nie odzywać, jak się nie czesać, jak się nie ubierać, jak nie myśleć. Bałam się, że będę musiała udawać matkę, którą nie potrafię być, że będę musiała być dobrą matką, ale nie wiem, co to znaczy. Bałam się śmierci i tego wszystkiego, co przez nią się rodzi w duszy. Po odejściu ojca pamiętam ciężką jak kowadło pustkę i samotność całkowicie inną od tej, którą znałam do tej pory. Ta po śmierci jest obca i cicha, usuwa się tylko kolejne zwiędnięte wieńce z grobu, martwe wiązanki już bez kwiatów – płatki odpadły i walają się wszędzie, sterczą z celofanu same zbrązowiałe kikuty. Nic nie mogłam zrobić, prasowałam jedynie ojcu białą koszulę do trumny. Po co – pytałam samą siebie i dzióbkiem żelazka okalałam guziki. Matka wykrochmaliła ją wcześniej, nigdy tego nie robiła, ale dla zmarłego – powtarzała, lubił – mówiła, niech ma. Kołnierzyk prasowałam starannie, bo najbardziej widoczny, próbowałam tak, żeby końcówki się nie podwijały. Krochmal zrobił swoje, nie podkręciły się, matka powiedziała, że jest dobrze. Później zamknęła się z ojcem w pokoju i sama go ubierała. Przez zamknięte drzwi słyszałam, jak stęka i rozmawia z nim, wierzyła, że trzeba do zmarłego mówić, wtedy pozwolą się ubrać, a jak ich się poprosi, to sami rękę zegną, żeby łatwiej koszulę było ubrać, a nawet stopę tak ułożą, że but sam się na nią wsunie. Mówiła do niego, jak za życia, opowiadała mu, że Matylda sprzedała śmierdzące buraki, że w sklepach znowu nie ma cukru, że niedziela idzie, to pójdzie do katedry, bo już odbudowali, a Halina nie przyjedzie, bo Wiesiek chory, podobno ledwo już się trzyma; mówiła o tym, co ugotuje na stypę, że rosół zrobi taki, jak kiedyś – tłusty będzie, a makaronu już narobiła, żadne te kupne, tylko jej własny.

*

Niech mama tylko nie opowiada Michałkowi tych okropności z wojny – prosi Jola. Pyta, to opowiadam – mówię. To niech mama przestanie – powtórzyła. Nie wytrzymałam wtedy i rzuciłam: to co, kłamać mam, czy udawać wariatkę. Zdziwiona moim wybuchem spojrzała na mnie i cicho powiedziała: możesz mówić, że nic nie pamiętasz. Fuknęłam i powiedziałam, że to też kłamstwo, bo ja wszystko pamiętam, każdy szczegół, nic nie chce ze mnie wyciec i zostać gdzieś za mną jak ciemna kałuża po deszczu. Nie zapominam – nie mogę; żyję w tym moim pamiętaniu, podobnie jak Tomasz, Klara i Zofia, zamiast być tu ze wszystkimi innymi; zapomnieć – opuścić to wszystko, ale żadne z nas tego nie potrafi. O czym mam jeszcze nie mówić – pytam, a córka do mnie, żebym przestała z niej kpić. Nie kpię z ciebie – zapewniam, pytam, bo nie wiem, co jeszcze chcesz z mojego życia ukryć przed nim. Michał na pewno od matki dostał przykaz, aby nie wypytywał mnie o wojnę, byłam z niego trochę dumna, że jej nie posłuchał, ale nie chciałam mu mówić i tak, za młody jest, niech się zajmie swoim życiem, do czego mu moje, nic z nim nie zrobi; moja córka nie chciała słuchać ani moich opowieści, ani ojca. Raz powiedziała, że ojciec i jej babka zmarli przeze mnie. Znosiłam jej oskarżenia tak długo, że przestałam już na nie zwracać uwagę. Wyprowadziła się z domu zaraz po rozpoczęciu studiów. Nic ode mnie nie chciała, zostawiła adres i wyszła. Zostałam sama. Przychodziła raz w tygodniu, pytała, czy czegoś nie potrzebuję, odpowiadałam, że wszystko mam; wychodziła obrażona i nie pojawiała się przez następne dwa a czasami trzy tygodnie. W końcu wracała i przynosiła coś do jedzenia. Przyniosła raz ciasto, sama upiekłam – powiedziała, a ja nie chciałam spróbować. Wyszła obrażona. Po jakimś czasie przyszła i powiedziała, że wychodzi za mąż, zapytała, czy przyjdę na ślub. Powiedziałam, że nie – wyszła obrażona. Któregoś razu zadzwoniła, zapytała, czy chcę przyjść do niej na obiad, że poznam jej rodzinę, powiedziałam, że pracuję i nie mogę, odłożyła słuchawkę. Skończyła jakieś studia, po których będzie pracować w przedszkolu. Nie mogłam zrozumieć, po co jej studia, żeby pracować w przedszkolu, kto tak robi – po studiach zostawało się lekarzem, adwokatem, a nie przedszkolanką – straciła tyle lat na studiowanie i to wszystko tylko po to, żeby bawić rozwydrzone obce bachory. Przyszła któregoś razu i powiedziała, że będą mieli dziecko, pokiwałam głową. Urodziła i zadzwoniła z informacją, że to chłopak, nie pogratulowałam jej, bo czego tutaj gratulować, zapytałam tylko, jak się czuje, odparła, że dobrze, więc nie musiałam się niczym niepokoić. A jej mąż – jego imię wylatuje mi ciągle z pamięci, bo widziałam go raz, może dwa, myślę, że ona sama nie widuje go częściej, Michała zresztą też, całe dzieciństwo przesiedział przecież u mnie, bo ona wiecznie siedziała w tym domu dziecka czy przedszkolu – a ten jej mąż to ciągle na jakiś wyjazdach, delegacjach, też mi mąż.



Jarek Skurzyński (1980) – ukończył filozofię, opublikował esej Tylko ateiści zostaną zbawieni (Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2015) i powieść Zrolowany wrześniowy Vogue (Korporacja Ha!art, Kraków 2020), tworzy i mieszka w Szczecinie.

Bartosz Kolczykiewicz (ur. 1995) – student Wydziału Grafiki warszawskiej ASP, absolwent Liceum Plastycznego w Supraślu,tworzy pod pseudonimem Bartecky. Kontrast, zdecydowane kolory, przerysowana forma to jego przepis na sztukę. Nigdy nie przebiera w środkach, uwielbia eksperymentować. Z uwagą obserwuje otaczający go świat i ludzi. Dragsy, performerzy i inne tęczowe ludki to jego wielkie muzy. Kocha modę, taniec i robienie sobie selfie, czego przykładów bez trudu można doszukać się w jego pracach.