ORDNUNG LATA

Wyszliśmy na ulice nie robić niczego. Wałęsanie się od kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa po cmentarz Mater Dolorosa. Wałęsaliśmy się tak przez kilka lat – jak wampiry, wespół i bez wieku, coś pomiędzy piętnaście a dwadzieścia pięć. Nad ranem wczołgiwaliśmy się do krypt naszych rodzinnych domów. Kolega znad Chechła czeka, aż jedno piwo odparuje na tyle, by wsiąść za kółko i odjechać w stronę świtu. Nasz bar. Ściany wyściełane cegłami. Za naszym barem, w naszym barze zawsze jeden z dwóch barmanów. O czwartej zamykamy bar od środka i pijemy cydr z kija, głaskamy psa, który śpi pod stołkiem, zaraz obok swojego pana. Podłoga to długie deski. Wspaniałe, solidne stoły. Barmani są rzewni, bo piją z nami w te noce, które nie nadają się do chodzenia po zwilżonym deszczami bruku. Latem na podeście stoją stare, kinowe fotele i dwa parasole. Popielniczki zawsze na warcie.

Sezon otwieraliśmy na muzach. Jak tylko zrobiło się wystarczająco ciepło, kupowaliśmy ruskiego szampana. Każdy wybierał sobie jedną z grubo ciosanych rzeźb. Rok w rok usta i policzki Erato czy innej Kaliope pokrywały się szkarłatem. Dziewczyny bawiło ożywianie kamienia, nakładały niebieskie cienie i dziewięć nadobnych sióstr zaczynało niebezpiecznie przypominać kurwy stojące przy trasie na Czeladź. Kiedyś w parku stał sobie pomnik Świerczewskiego. Postument tonął w kwiatach, kiedy rodzice prowadzili mnie za ręce na huśtawki i zjeżdżalnie. Potem Świerczewskiego zdjęli, finalnie roztłuczono i postument, wygrzebano kwiaty do samych korzeni. Myślałam, że pomniki są wieczne. Moja mama mówiła pod nosem „ten skurwysyn”, ale ja lubiłam kamiennego pana w wojskowym płaszczu i kiedy zabrali go w częściach, bez głowy, czułam się, jakby rozczłonkowywali mi dzieciństwo. Latem park zapełnia się dziećmi i parami, które za dwa lata będą mieć dzieci. Latem asfalt się topi, tylko droga na Zabrze trzyma się prosto. Moja babcia mówi, że za Niemca budowali porządne drogi.

* * *

Kolega z dzieciństwa umarł. Pewnie dlatego, że wyjechał do Krakowa na studia. Aneurysma rozlała się w jego młodej głowie. Po imprezie nieprzytomnego Wawrzynka koledzy zanieśli do mieszkania i zostawili, żeby wytrzeźwiał. Leżał i umierał aż do powrotu współlokatorów. Zastanawiam się czasem, czy krzyczał, czy też jego usta, tak bardzo nieciekawe, poruszały się tylko jak u bożonarodzeniowego karpia. Na kinderbalu w czterdziestce piątce, tej pod zegarem, Wawrzynek był przebrany za Zorro. Zorro bez mleczaka z przodu. Tańczyliśmy pod czujnym, monstrualnym okiem wielu matek, które stały wokół kwadratowej klasy. Obtańcowywali mnie wtedy różni chłopcy, nawet ci, co na boisku ciągnęli mnie za włosy. Tamtego wieczora byłam Cyganką z diastemą i frędzlastym dołem spódnicy. Wawrzynek na wydatnym nosie nosił okulary. Poprawiał je co rusz, bo zjeżdżały w stronę ust. Niemrawy, przemądrzały chłopiec. Pamiętam tylko chłopca, ostatni raz widzieliśmy się na dyskotece w liceum ­– mignął mi w tłumie. Wychowywany jak jedynak, miał starszego brata. Nikt tego brata nie widział, wszyscy wiedzieli, że bierze narkotyki i że jest stracony. Na Wawrzynku jak laur spoczęła miłość i duma matki. Nasze mamy się znały. Mama Wawrzynka była zawsze uśmiechnięta. Synek, oczko w głowie, dostawał kanapki z masłem orzechowym, jakie amerykańskie dzieci wpieprzały na sezamkowej ulicy. Ulica sezamkowa, domowe przedszkole. Poranki zaczynały się wcześnie i mleko z kożuchem, kornflejksami i łyżką cukru. Potem nastała szkoła. W pierwszy dzień w pierwszej klasie nieporadnie staliśmy z tytami w rękach. Tekturowe rogi wypchane były obfitością, słodyczami od cioci z Rajchu, im bliżej dna, tym bardziej oszukane kłębami waty lub gazet. Popołudnia zarezerwowane na Polonię Jeden, gdzie japońskie bajki z końca lat siedemdziesiątych leciały z włoskim dubbingiem, na który nakładał się ordynarnie głos polskiego lektora. Miła mama Wawrzynka dawała mu w dzień urodzin wielką torbę wybitnie smacznych cukierków. Każdy w klasie dostawał po dwa. Nie wiedziała, że wołaliśmy na niego „orzeł wraca do bazy”. Ale lubiliśmy się, było koleżeństwo i pożyczanie zeszytów. Wawrzynek żył jeszcze trzy kolejne dni i dwie noce prócz tych samotnych, w wynajętym i obcym mieszkaniu studenckim. Leżał w szpitalu, nieobudzony, śpiący królewicz. Umarł trzeciego dnia. Z jego ust mogła wyjść ostatnia bańka powietrza, zamknięta w ślinie. Pękła i przypieczętowała tym pęknięciem dwa losy, matki i syna. Trzy, jeśli doliczyć los rodzinny, zbiorowy. Tata Wawrzynka nosił wąsy i nie miał dolnych szóstek, o czym wiem, bo śmiał się, niefortunnie często, kiedy przychodził po Wawrzynka pod szkołę i czekał, i rozmawiał, stojąc z siatką włoszczyzny na rosół.

Śmierć wpadła na trochę, zasiedziała kościsty tyłek. Może zasmakowała w kawie z fusami ze szklanki, włożonej w srebrny koszyczek z uszkiem. Pewnie spodobało się jej na Knajfeldzie, willowej dzielnicy krytych mansardą domów, małych piekarni i prywatnych sklepików z półkami pod sam sufit.

Wawrzynkowy ojciec szybko wyniósł się od nas, jakby parzyła go bliskość czterdziestki piątki i obrażała swoją obecnością odwieczna piekarnia U Krepla, gdzie przed świętami ustawiały się kolejki do mielenia maku na makówki. Podobno założył nową rodzinę. Podobno wstawił sobie te szóstki, bo wyjechał do Warszawy. Mama Wawrzynka żyła jeszcze chwilę. Na tyle długo, by z ciała nie zostało nic prócz ścięgien, głodnych oczu i telepiących się dłoni. Zderzyłam się z nią w przychodni. Zderzyłam się ze staruszką, która mnie nie poznała. Siebie też pewnie nie poznawała, o ile w ogóle patrzyła w lustro. Patrzeć, żeby sobie przypominać, kiedy i tak się pamięta, a pamięć jest drzazgą, ruchomą jak sekundowa wskazówka zegarka. Myślę, że można wytrenować się w umieraniu. Obkurczać się wokół poszerzającej się szpary ze świecącym na zielono napisem EXIT. Aż do skutku. Mama Wawrzynka była dobrym zawodnikiem. Od naszego spotkania w przychodni uderzyła w maraton i wygrała, choć, jak ten człowiek z Australii, Cliff Young, biegła w kaloszach. Przygotowywała się, tak jak Cliff, organicznie i solidnie. Dwa lata ciężkiej pracy, picia ze starszym, straconym synem, tracenia zębów. Chudnięcia. Głodu, wódy, i papierosowych armii. Tracenie każdego włosa po kolei. Tył jej głowy, kiedy powolnym, uważnym krokiem wchodziła do lekarskiego gabinetu, lśnił napiętą skórą. Mama Wawrzynka wcześniej nie paliła, ale podeszła do swojego zadania poważnie. To już nie był wyścig a prawdziwa wojna z czasem i mięsem, przyklejonym jak huba do szkieletu. Można odejść bez bicia rekordów, oddać się walkowerem, jednak Mama Wawrzynka podjęła rzeźnicką rękawicę. Już nie żywa, jeszcze nie umarła, przenosiła swoje ciało z miejsca na miejsce. A potem był pożar. Zmęczona ręka utuliła do snu żarzącego się peta. Murowany dom, z którego Ojciec Wawrzynka uciekł, osmalił się na rogach – ale nie spłonął. Ogień ugasili. Mamę Wawrzynka dopiero w szpitalu, ale tylko z zewnątrz. Od środka, jak Płomienna Sermina, popielała drugi rok. Wreszcie zgasła. Kochała Wawrzynka bardziej niż świat. Wawrzynek, przeciętnej urody, zabawny tylko trochę, był jej subiektywnym wszystkim.

Wawrzynka nie ma już trzecie lato. Czerwiec to nie miesiąc na śmierć. Wypiliśmy jego zdrowie. Pub Łasica był podłym miejscem. Kilka schodów w dół, piwnica w kaflach i kibel z tronem na prawdziwym podwyższeniu. Zawsze zawiana kobieta o twarzy przeoranej grabiami czasu i bóg-wie-czego-jeszcze sprzedawała piwo na litry, w dzbanach ze szkła. Po ekraniku telewizora zawieszonego na tyle wysoko, żeby nikt nie mógł go roztłuc, paradował pochód polskich komedii sprzed kilku dekad. Miś w środku lata. Rejs na zimę. Wniebowzięci bez okazji. Łasica zniknęła nagle. Umarła po cichu. Staliśmy przed zamkniętymi na głucho drzwiami, nad którymi – zamiast szyldu – wisiała biała elka na niebieskim tle. Łasica stała się na chwilę szkołą jazdy. Teraz to zakratowany lokal – zepsuty ząb w nieatrakcyjnym ulicznym rzędzie innych zgniłków.

ORDNUNG ZIMY

W cieple poruszamy się szybciej. I rzuca nas dalej. W Szybie Wilsona wystawa prymitywistów. Na Nikiszu odpust z prawdziwego zdarzenia. Z kapiszonami, pająkami na gumie, zabawkami rzezanymi w drewnie. W otwartych na oścież kawiarniach kołocz, taki na bogato, nie z samą posypką. Dają też dobre pajdy ze smalcem i do tego kiszonego ogórka z kamionkowego słoja. Potem jest jesień jak tunel do śmierci. Na zimę, w cieniu grudnia, rodzinne domy gęstnieją, zbierają się w sobie, a nam zbiera się na wymioty, bo zapachy grzybów, kapusty, barszczu, pierogów i środków czyszczących splatają się w smrodliwy warkocz. My, krople rtęci, spływamy do centrum jak do odpływu prawie każdej nocy. Filozofia wymykania, opasłe tomy teorii uniku stosowane nagminnie w tym zamrożonym w czasie śląskim mieście. Starym grodzie, grodzie nieodkrytym, grodzie zasypanym na życzenie. Ktoś kiedyś obiecał, że ruiny zostaną wydobyte na światło dzienne jak niesforne zęby mądrości, ich ekstrakcja stała się elementem wyborczej kampanii. Jedyne co pozostało, to studnia pokryta zbrojonym szkłem, które i tak zasypane jest śniegiem i śmieciami. Lwowski lew pośrodku czerwonego placu zwiesza smutny łeb, jest kopią kopii stojącą na przykrytym czerwoną cegłówką pomniku historii. Ujeżdżamy lwa przy każdej okazji, zdjęcia z jego grzbietu są niedoświetlone, poruszone. Kilka pięter nad lwem, na poddaszu schludnej kamienicy, muzyka tli się cicho. Bifor, szykowanie się. Rozmowy – luźne sznurki, każdy od niechcenia ciągnie za któryś, za jeden, za jakiś. Samice w pozach półleżącego kontrapostu. Uciekinierki, zbiegłe i notowane w aktach świątecznych nieprzygotowań. Już nie gówniary – jeszcze nie kobiety. Tu nie warto czekać na nic, i tak nie przyjdzie. Ani Mikołaj, ani Krampus, ani nawet zbłąkane Dzieciątko. Miasto zapomniane, wytłumione, miasto kończyna fantomowa, nieskończona kontynuacja niemieckich, czarnych skrzydeł, śląskich powstań, polskiej jurności.

Zakochałam się na wiosnę, na placu zabaw w parku. Niewinne pocałunki w gąszczu zjeżdżalni z metalu, plastiku i drewna. Podróż od zmierzchu do świtu. Zima, jak w piosence, odebrała oddech. Park zamarł i rzeźba misia, kamienny, pobielony dowód zbrodni, stał się świadkiem mimo woli odchodzenia w dwie różne strony. W murowanym półkolu czule okalającym huśtawki ostały się jedynie ślady po klatkach. Słońce nie przytula do swych rąk. Tutaj hasały małpy, para bezecnie zarozumiałych pawi i niedźwiedź brunatny. Mini zoo obumierało powoli, od przedwojnia aż po lata sześćdziesiąte, kiedy nasze przetułaczone ze Lwowa prababcie zakładały do kościoła koronkowe rękawiczki i kapelusze écru. Zima bywa zaskakująca w mieście ruin. Żywi ludzie zmieniają się w eksponaty. Przynajmniej raz tak się zdarzyło. Pewnej mroźnej nocy oddział opuściła staruszka. Budynek szpitala brązowiał w śniegu jak wielki, nienażarty niedźwiedź. Jelitem korytarza, spokojnie wyruszyła, jak stała – skąpana w słodkim soku demencji. Kto miał pilnować neurologii? Jarzeniówki ze swoim oskarżycielskim blaskiem zazwyczaj onieśmielają, hamując zapał. Ale głowa zawiodła, może światy obróciły się i zaoknie stało się wyzwoleniem. Zimowe noce nie sprzyjają trosce o upierdliwe staruszki, których białe włosy i pergaminowa skóra zlewają się mlecznie z niebiańską bielą śniegu. Prawie dotarła do celu, to trzeba jej przyznać. Przykucnięty posążek oprószony puchem jak cukrem pudrem stanął kilka metrów od kostnicy. Policyjny wóz, parkując, niemal ten kruchy posążek potrącił. Nie zauważono zniknięcia niewidzialnej, prawie ducha – półprzezroczystego, wydzierganego z powietrza. Śmierć zainstalowała się przy szpitalu. Pali oparta o blok skrzydła zakaźnego. Wydmuchuje dym, kłęby tytoniowego chłodu.

Ludzie zwyczajnie nie lubią szpitali. Czy nasze babcie są niewidzialne? Kobiety wokoło, czy przejdą w stan przezroczystości? Starzenie ściera kobiecie twarz, odkształca rysy. Lata – nawarstwiające się płaty miodownika – nie przydają powagi i godności, jak to się dzieje w przypadkach męskich. Ich twarze marszczejąc – szlachetnieją. Niektóre dziewczynki pozostają na zawsze młode. Niedźwiadek nie jest patronem miasta, ale zagrał rolę tragiczną. Miś to dzikie zwierzę. Ulica cmentarna kończy się w budynku szemranego krematorium. Podobno palili szmaty, a ciała wyrzucali do rzadkiego lasku. Kto ich tam wie. Pierwsza żona Pana Krematorium zapiła się z kretesem, spijała perfumy na przyjęciach. Wychlała nawet Fahrenheita mojego dziadka – i była to droga i smutna popijawa w brązowej łazience z dwoma lustrami.

Jeśli wybierzesz szlak żywota twojego, dotrzesz do ufundowanej przez nieutulonych w żalu rodziców spiżowej figury. Bardzo dawno temu, na dobranoc, miś uszatek stanął na całą swoją trzymetrową wysokość. Gęste futro otuliło sukienkę, kilka falbanek, poobijane kolana i dwa niespełna ośmioletnie łokcie. Nie upilnowali misia, jak nie upilnowali staruszki, groza zakwitła. Ludzie zamarli w kręgu. Śmierć mogła stać sobie w tłumie, mogła wstrzymać oddech. Zwierzę przypieczętowało swoją samowolkę, a laleczka ze stopu metali umknęła starzeniu. Tkwi teraz w spokojnej pozie, ze zwieszoną głową, okoloną chłopięco krótkimi włosami, tkwi na grzbiecie pomniejszonej w służbie estetyki bestii. Ojciec dwa razy płacił za pomnik. Jakiś ambitny hasiomaszkietnik zawlókł pierwszego niedźwiedzia i pierwszą córeczkę na złomowisko.

Księżyc–sierp zawisł srogo. Jeszcze nie pierwsza gwiazdka. Barszczyk? Nie, przepraszam, najpierw opłatek. Najlepszego. Corocznego. Lata chude, ze sztuczną, zakurzoną choinką zastąpiły lata pachnące niezdarnie żywymi świerkami. Dwa targi oferowały doniczne cuda, dwa targi na jeden miejski grajdół. Warto było czekać do ostatniej chwili, kiedy wąsaci panowie zwijali interesy, oddawali za pół ceny pięknie rozłożyste drzewa, których gałęzie wystrzeliwały po rozcięciu sznura w poprzek pokoju. Pijemy wino – odświętni, otoczeni sernikiem, pasztetem, tłuszczem świec. Rodzinnie dajemy sobie prezenty, prezentujemy się krochmalnie, na kanapach, na tle bombek. Pasterka w parku. Oddychamy. Toniemy. Pociągamy z jednej butelki. Zdrowie Wawrzynka, zdrowie. Wolelibyśmy zapomnieć, że jesteśmy śmiertelni. Śmierć nieśmiało wygląda zza skarlałego krzaka. Włączamy ją w rundkę, pytamy, jakie plany na ferie. Życzymy sobie najlepszego.



Jagna Wach – pisze scenariusze (w produkcji z ramienia Studia Munka jeden z nich – Po niedzieli). Ogląda to, co nakręcił Nicolas Roeg, jak jeszcze żył. Czasem jeździ na nartach. Sama sobie obcina włosy. Rezyduje w Krakowie, bo wokół Błoń dobrze się kręci kółka na rowerze niemieckiej marki.

Jagoda Jankowska – Projektantka graficzna, ilustratorka, absolwentka UAPu. Łączy tradycyjne techniki ilustracji ze światem cyfrowym. Zajmuje się ilustracją, tworzeniem znaków graficznych i identyfikacji wizualnych, ale lubi też portretować zwierzęta. Kocha kotki i pieski.