Cosmina chrząknęła przez sen. Ryjem wypuściła ciepłe powietrze. Skóra na jej ciele wzdrygnęła i powoli opadła, jakby rozbujana. Gdyby wcisnąć rękę między fałdy Cosminy, można by wtopić się w łagodną magmę. Tam jest zapach, tam jest smak. Można by wniknąć do jej środka, wystawać tylko czubkiem pięty, a głową przedzierać się ku różowym organom. W Cosminie wszystko pływało, bo miała nadmiar.

Cosmina chrząknęła jeszcze raz. Jedna z dziewcząt przebudziła się i potarła nosem o sutek, zanim trafiła w niego ustami. Pozostała ósemka spała wtopiona w nadmiar Cosminy. Żadna z nich nie wiedziała, że od trzech godzin są jednym.

Dzieci podrzucono nad ranem, gdy noc jest najgęstsza.

Dzieci wciśnięto maciorze, gdy gospodarze gzili się po obiedzie.

Niemowlęta przypełzły same, prosto z pól rzepaku.

Kwik prosiąt słyszano nad rzeką, oddalał się z nurtem.

Świńskie dzieci zamieniły się w dzieci ludzkie, oto cała prawda.

To świnia urodziła dziewczynki; widziano, jak pies biegał między domami z łożyskiem w pysku.

Te słowa Miron zasłyszał na przedmieściach, pod mokrą chmurą. Kręcił się przy oborze, wpatrzony w kałuże, a głosy mieszkańców spływały na niego wraz z deszczem. Miron krępował się pytać. Następnie spisywał relacje, rewelacje, słowa bez spojrzeń, bez wynurzania się spod płaszcza. Klawisze przewodziły wilgoć, a wilgoć miała wsiąknąć w papier gazety wraz z zapachem stodoły. Powąchał ukradkiem kołnierz bluzy. Obok jego biurka przekuśtykał zecer, brązowa skóra na karku pracowała w rytmie kroków. Miron znał ten koślawy rytm, wiedział, kiedy wziąć oddech, by przez nos wciągnąć zecera w całości, choć po co to robił – nie miał pojęcia. Zecer zniknął za filarem. Miał na imię Jan.

Kiedy Cosmina karmiła młode, śpiewała. Śpiewała o rzece. Z jej piersi płynęło świńskie mleko, krew i trochę ropy, która smakowała jak cierpki sok. Ciepłe wymiona. Twarde wymiona. Dotyk drażnił, racica wierzgała, ale małe głowy nie przestawały pracować. Między dziewczętami przepływały te same płyny. Gdy któraś wciągnęła więcej, druga wysysała mleko prosto z jej brzucha, nie odrywając ust od sutka. Wyciąg z matki napełniał dziewięć ciał, zmienił je w jeden obły twór. Jego członki poruszały się łagodnie, jakby kierował nimi oddech Cosminy. Nic dziwnego, że gospodyni prawie nie dostrzegła noworodków w ciemnym, ciasnym rogu obory.

Kiedy Jan znów mijał biurko Mirona, zwolnił. A może nie, może tak się tylko Mironowi wydawało. Szpotawa stopa wykoślawiła całego zecera. Tułów wyginał się w ślad za chodem, musiało być tak od zawsze, od maleńkości, wygięte plecy nosiły nie tylko Jana, ale i trochę wstydu, trochę uników, trochę samotności po szkole. Jan przeszedł, Miron wciągnął powietrze.

Przeczytał jeszcze raz słowa gospodyni, pani Izabeli. Podrzucała je w powietrze, ku uciesze zgromadzonych, a on złapał porcję dla siebie: gdy podeszła do ciemnego, ciasnego kąta, pachniało, jakby ze świni wyszło coś zjełczałego. Wtedy, na miejscu, Miron węszył, ale wyczuł tylko duchotę, dusze zwierząt skroplone w syrop. Zapach uprzytomnił mu, że jest nie u siebie. Izabela mówiła dużo i szybko, w tej sprawie było tak wiele do powiedzenia. W głowie mieszały mu się wonie i słowa, głos Izabeli i szepty trzody niknęły za mgłą, aż ledwo dotarło do niego, co gospodyni powiedziała na koniec: że ona tej świni w ogóle nie zna.

Mimo to, ledwie za chwilę, gdy pozwolono mu podejść, ujrzał Izabelę u świni. Półleżała wtulona w Cosminę, gładziła jej fałdy, jedną dłoń ułożyła pod pachą, jakby cała chciała się pod nią skryć. Zdawało się, że głowa Izabeli ciąży ku wolnemu sutkowi. Maciora nieufnie wzdrygnęła uchem. Miron przyglądał się, jak rozpływają się razem w sianie, matka, dzieci i obca, ale przysposobiona. Zauważył, że sam nie rozpływa się ani trochę, że żuchwa napina mu się od chcenia, ale połyka je wraz ze śliną, żeby nie wyszło.

Kim jest świńska matka? Zapisał i skasował. Tajemnicza świnia matką dzieci. Kto podrzucił noworodki? Jak smakuje świńskie mleko?

Kolejne zdarzenia Miron mógł spisać już nie z kradzionej relacji, a z pamięci. Stał się świadkiem. Po wszystkim chciał poprosić Izabelę, aby potwierdziła na wszelki wypadek: czy wydarzyło się to, co się wydarzyło? Czy on, człowiek nieobyty z trzodą, naprawdę widział to, co wydawało mu się, że widział? Izabela odpowiedziałaby: tak. Ale Miron krępował się pytać. 

Maciora nie chce oddać dzieci. Wściekła świnia broni noworodków. Niemowlęta zakładnikami maciory. Locha odgryzła palec policjantowi. Władze pokonane przez maciorę.  

Było to drugie podejście, by odebrać jej dzieci. Za pierwszym razem, jeszcze zanim na miejsce przybył Miron, próbowała Izabela. Powiedziała tylko tyle: że próbowała. Nie wspomniała nic o ryku, którym Cosmina poraża jak klątwą. Nic o tym, że gdy świnia poderwała się na racice, dzieci odpadły od sutków i czerwieniały z rozpaczy. Że szaleństwo wyłazi przez ryj, ale miota całym świńskim ciałem, że zżyma, wykręca, wierzga, rozsierdza, że rozrywa gardło i tętnice, ale utyka w oczach i w nich wrze. Gdy próbował opisać te wypadki, zrozumiał, dlaczego Izabela ujęła je w jednym słowie. Wspomniał więc tylko o rannym policjancie i decyzji, aby dzieci tymczasowo zostawić przy maciorze. Zapatrzył się w filar, przy którym niedawno kuśtykał Jan, ale widział coś innego. Widział, jak świnia spokojnie wraca do ciasnego kąta, układa się przy dziewięciu różowych ciałach i znów pompuje w nie pokarm. Miron zamknął ten obraz pod powiekami jak w szkatułce. Nasłuchiwał koślawego kroku. Brakowało go.

W śpiącej Cosminie pływało dziewięć dziewcząt. Wszystkie śniły ten sam sen, wsączał się wraz z mlekiem, mleko niosło ciepły haj. Dziewięć córek miało dla siebie Cosminę w nadmiarze, aż ulewało się z ust. Dziewięć sióstr nie potrzebowało niczego prócz ciepłych fałd, leżeć ciało w ciało. Zapach Cosminy, ziemisty, wilgotny, i odrobina tego, czego one miały w nadmiarze, choćby kropla, choćby otarcie skóry o skórę – tyle by Mironowi wystarczyło. I żeby nie musiał pytać. Wstał od biurka. Usiadł. Wstał. Choćby kropla. Zabrał kluczyki i ruszył korytarzem do wyjścia. Artykuł nie trafi w porę do druku, nie trafi do druku w ogóle. Ale za to będzie choćby kropla, choćby otarcie skóry o skórę. Kiedy szarpnął za klamkę i otworzył drzwi, z rozpędu wpadł prosto w zecera.

Jan nie cofnął się mimo naporu. Miron chciał zanurkować pod płaszcz, zawrócić, spłoszony, ale kawałek Mirona został przy Janie, jakby ten go chwycił za nitkę z rękawa i przyciągnął. Stali więc. Miron przechylił głowę, by widzieć jego twarz, ugiął kolano, żeby przylgnąć do koślawego ciała. Oddech Jana pachniał czarną kawą. Na policzkach ślady po goleniu, które chciałoby się ukoić. Przy szyi tętniło ciepło, unosiło się na miękkiej skórze. Między ramionami nadmiar, można by zatopić się w niego jak w łagodnej magmie. Tam jest zapach, tam jest smak. Miron zrobił krok w tył. Wyminął Jana i trącił go ramieniem.

Na miejscu nie było już wielu ludzi. Wszedł do środka, pachniało tym, co wcześniej, ale jakby mniej. Izabela coś mamrotała, bawiąc się nerwowo łańcuszkiem, rozmówcy patrzyli w ziemię. W ciemnym ciasnym kącie leżało tylko siano, czarne od krwi.



Elżbieta Łapczyńska – autorka książki Bestiariusz nowohucki nagrodzonej Nagrodą Conrada, nominowanej do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody literackiej Gdynia, Literackiej Nagrody m.st. Warszawy oraz Paszportów „Polityki”. Stypendystka Miasta Krakowa w dziedzinie teatru, laureatka Międzynarodowego Konkursu na Dramat Współczesny o Tematyce Żydowskiej, półfinalistka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Próbowała sił w komiksie, literaturze dziecięcej i reżyserii teledysków. Z wykształcenia filozofka.

Julia Fukiet (ur. 1997) – studentka Wydziału Grafiki ASP w Warszawie. Czasem rysuje, ale głównie ogląda filmy i się objada. Hobbystycznie gra na cymbałkach.