Około południa, na samym środku zaskakująco mało uczęszczanej drogi, pośród pustego krajobrazu pustyni, w scenerii piasku, skwaru i rozkładu, zepsuł nam się samochód.

Wszystko wydarzyło się dość nagle i nieoczekiwanie, bez żadnych zapowiedzi katastrofy – złowróżbnych kłębów dymu, wybuchu pękającej opony, niecierpliwie migającej kontrolki, niepokojącego rzężenia silnika – ot, zwykła, trywialna, inspirowana przypadkiem tragedia dwójki samotnych podróżników, którzy akurat, przecież nie ze swej winy, przejeżdżali przez tę niegościnną, zapomnianą krainę, w okolicznościach, które usprawiedliwiają użycie rzeczownika („tragedia”) na wyrost.

Jako że kompletnie nie znam się na mechanice, to nie miałem pojęcia, co właściwie się stało ani jak się za to zabrać, ograniczyłem się zatem do lakonicznego stwierdzenia oczywistości, to jest, że samochód się zepsuł, tylko że zamiast „samochód” powiedziałem „auto”, „auto się zepsuło”, nie wiem dlaczego; w ogóle przy tym nie myślałem o zaimkach zwrotnych, słowo daję, zrobiłem to („się zepsuł”, „wydarzyło się”, „nie znam się”, „się stało”, „jak się za to zabrać”, „ograniczyłem się”, „samochód się zepsuł”) nieświadomie, to wina mojego pierwszego języka, jak gdyby wszystko stało się poza moim udziałem i kontrolą, jakbym nie miał na nic wpływu, na całe moje życie, włączając w to sytuację, w jakiej się znalazłem (skwar, pustynia, awaria, tragedia).

Ona, to jest moja drobna współpasażerka, żywe wcielenie histerii i zamordyzmu, dwóch cech zarazem najbardziej odstręczających i pociągających, zrezygnowana, wzdychając teatralnie i w ogóle na mnie nie patrząc, jak gdyby to była moja wina, że samochód się zepsuł, a ja nie potrafię, czy wręcz nie chcę go naprawić, odmawiam więc wzięcia odpowiedzialności za stochastyczną naturę wszechrzeczy, wymawiając się własną niewiedzą i inercją, gwałtownym ruchem otworzyła drzwi, przezornie obciągnęła niesforny materiał długiej sukienki w pasy i wysiadła, jakby to cokolwiek zmieniało.

Wyprostowała się powoli, pozwalając promieniom słońca zlizywać kropelki potu ze skóry opalonej na złoto, a wyglądała przy tym jak rodząca się Wenus z obrazu Botticellego, z jednej strony ubierana przez którąś z Hor, a z drugiej czesana przez swawolne Zefiry, choć zdecydowanie – jak sobie nieśmiało przypominam – jest typem kobiety, która w jakiejkolwiek sytuacji, nawet najbardziej intymnej i krępującej, ani myśli uciekać się do pozy Venus pudica, gdyż obca jej skromność i wstyd (kolejne dwie cechy, które mogą być tak odstręczające, jak pociągające, w zależności od kontekstu); być może po prostu nie jest hipokrytką, lecz piękną kobietą świadomą własnej wartości, która nie musi niczego udawać, bo wie, kim jest i na co (choćby i na dezynwolturę) może sobie pozwolić w przypływie zniechęcenia i rozdrażnienia – kto wie (może ona).

Najpierw rozejrzała się niepewnie po okolicy (promienie słońca stawały się coraz bardziej łapczywe, wręcz niepohamowane w podnieceniu), dość zrezygnowana, jak wskazywała jej sylwetka udręczona podróżą, po czym lekko załamała ręce, utkwiła wzrok w jakimś, najpewniej martwym, punkcie, mnie niedostępnym (ani wtedy, ani później), następnie poprawiła luźny pasek sandałów na nagiej stopie oraz krucze włosy w nieładzie, a gdy wszystkie rytuały zostały już odprawione i mogła przestać odgrywać tę dość żałosną, a stylizowaną scenę, wyruszyła (bardziej „wystrzeliła”, to określenie lepiej oddaje dynamikę jej postępowania i niepowściągliwość ruchów) w stronę budynków czy właściwie budynku, majaczących (raczej majaczącego) niewyraźnie w oddali, zapewne – tak to sobie doraźnie tłumaczyłem – by sprowadzić kogoś, kto mógłby pomóc z tym przeklętym samochodem bądź chociaż poratować produktami pierwszej potrzeby albo udzielić informacji, gdzie – przynajmniej w przybliżeniu – się znajdujemy, czy użyczyć telefonu. Na odchodnym poprosiła jeszcze, może nie tyle poprosiła, co poinformowała albo poinstruowała, głosem nieznoszącym sprzeciwu i niepozostawiającym miejsca na wątpliwości, kto tu wydaje dyspozycje, nawet się nie odwracając, choćby i półprofilem, bym czekał na nią na rozstajach. „Czekaj na mnie na rozstajach”, to właśnie powiedziała, tonem pozbawionym słodyczy, brzmiącym groźbą. W tamtym momencie nie zrozumiałem, co właściwie miała na myśli, jednak nie znalazłem w sobie dość odwagi, by zapytać, a ona widocznie nie czuła się w obowiązku wyjaśniać. Pytań miałem zresztą mnóstwo, jednak na żadne się nie zdecydowałem, zapewne wskutek zmęczenia, niewiary w motyw z rozstajami oraz zwyczajnego rozczarowania (i strachu, strachu, strachu!). Osłupiały obserwowałem, jak – odchodząc – staje się coraz mniej wyraźna, aż wreszcie cała jej biało-niebiesko-czarna postać znikła (nie zaniknęła, lecz właśnie znikła, wszystko wydarzyło się w jednym akcie) na horyzoncie, a ja zostałem sam, z niewielkim zapasem wody i jedzenia oraz z własnymi myślami, bez planu ratunku ni ucieczki.

Nie poszedłem od razu na poszukiwanie rozstajów, o których wspomniała, po prawdzie liczyłem zwyczajnie na jej powrót, a poza tym wolałem stracić trochę czasu na lekturze i paleniu, moich dwóm ulubionych zajęciach, a papieros, jakby pod wpływem zbyt wysokiej temperatury powietrza, spalał się szybciej niż zwykle, na pewno szybciej niż powinien, nie zdążyłem się porządnie zaciągnąć, a jego już nie było; przysiągłbym, że wypaliłbym całą paczkę i w ogóle nie odczuł upragnionej suchości w ustach oraz odrętwienia języka, jego kołkowatej sztywności. Niestety nie pamiętam, po jaki tytuł sięgnąłem, w umyśle pozostał jedynie niewyraźny ślad jasnobrązowej okładki z artystycznym motywem helikalnie obranej połówki cytryny o bladym miąższu (czy byłem w stanie zapamiętać tyle szczegółów? przecież równie dobrze mogłem je sobie wymyślić bądź wyśnić) oraz słowa: „Dziewczyna dość niska, ruchliwa, owalna twarz, ciemne brązowe oczy, czarne włosy; prosta biała sukienka w niebieskie pasy, aż po kostki, białe sandały na nagich stopach”.

Chyba nawet zdrzemnąłem się pod naporem tego sugestywnego obrazu, przywodzącego na myśl coś odległego i w tamtej chwili niedostępnego, ewokującego zamierzchłą przeszłość, dodatkowo zmęczony upałem, który niemiłosiernie dawał się we znaki, znacząc mokrymi plamami materiał cienkiej koszuli. Gdy się obudziłem, z bolącym karkiem i piekącą skórą, niepewny, ile czasu upłynęło, o ile rzeczywiście zapadłem w sen, nerwowo spojrzałem na zegarek, było około piętnastej, słońce nadal uparcie grzało, powietrze ciągle było gęste, a ona jeszcze nie wróciła, zakładając oczywiście, że w ogóle zamierzała wracać (nadal nie wierzyłem w te jej rozstaje). Nie mając innego wyboru i jednocześnie pełen nadziei na jakikolwiek sukces („niech się wydarzy cokolwiek, byle tylko się wydarzyło”, powiedziałem sobie), zabrałem książkę oraz kończącą się paczkę papierosów i wyruszyłem jej tropem w stronę licznych zabudowań, nucąc pod nosem znajomą melodię habanery, która w tamtym momencie wydawała się najlepiej oddawać dramaturgię chwili oraz rytm ciężkich kroków.

Wędrówka okazała się bardziej wymagająca i zdecydowanie dłuższa, niż się spodziewałem, nie z powodu fatamorgany i przywidzeń, tylko złudzeń. Człowiekowi wydaje się, że cel znajduje się tuż-tuż, lecz dotarcie do niego zajmuje dwie godziny marszu szybkim krokiem, z krótkimi tylko przerwami na papierosa i kontemplację skwaru, a czas przerw upływa zbyt szybko, tak że trzeba czym prędzej podjąć raz rozpoczętą wyprawę, bo nie ma już odwrotu, pierwszy krok deterministycznie określił ciąg dalszy, choćbyśmy nie chcieli tego przyznać, choćbyśmy nie wiedzieli, dokąd nas powiedzie. Po drodze, mając dużo czasu, oddawałem się niepokojącej skłonności myślenia, niepokojącej, gdyż i moje myśli nie były zbyt pokrzepiające; w końcu znalazłem się w obcym sobie miejscu, in the middle of nowhere, pośrodku tej pustki i wyobcowania, którego rzeczywiście nie da się doświadczyć.

Wspominałem, a jakże, to, co wydarzyło się przed wyprawą, gorączkę przygotowań i początkowy pośpiech, pogoń za uciekającym oraz potrzebę dotarcia na miejsce, cel, którego jeszcze nie zdążyłem poznać. Była to więc podróż w ciemno, zainspirowana jakimś filmem drogi, w którym upływające kilometry znaczą kolejne istotne wydarzenia w życiu, a bohater nie wie, co go czeka u kresu, pewnie śmierć i rozczarowanie brakiem wiecznego życia i sensu, w ogóle by mnie to nie zdziwiło (owszem, jestem stary, zgorzkniały i przywykłem do rozczarowań).

Idąc i rozmyślając, zastanawiałem się, czy – znalazłszy się u celu – będę szedł długimi korytarzami, mijając rozliczne sale oraz galerie, przywodzące na myśl budowle z innej epoki; czy znajdę się w wielkim, luksusowym, barokowym, lecz zarazem posępnym hotelu, w którym kolejne niezliczone korytarze następują po sobie, ciche i opuszczone, wypełnione matową, zimną ornamentacją – drewno, stiuki, gzymsy, marmury, czarne lustra, mroczne obrazy, kolumny, ciężkie draperie, paradne schody, rzeźbione ramy, kolejne drzwi, coraz więcej galerii, korytarze prowadzące do pustych salonów, pokoje ozdobione elementami z innej epoki, westybul pogrążony w ciszy. Nie mogłem sam tego wymyślić, musiałem już gdzieś te obrazy zobaczyć lub przynajmniej o nich usłyszeć – tylko gdzie? Pewien byłem tylko jednego, mianowicie, że nie było to zeszłego roku, na pewno nie w Mariańskich Łaźniach, o ile to cokolwiek wyjaśnia.

Gdy wreszcie dotarłem do zabudowań, to znaczy jednego domku i jakiejś niepozornej przybudówki, zapadał już duszny zmierzch, słońce zanikało, lecz pozostał po nim rozgrzany, parujący asfalt i stojące powietrze, gęste niczym – za przeproszeniem – wiktoriańska mgła. Budynek bardziej niż dom przypominał działkową altanę, obskurny i rozpadający się, zbity z kilku desek składzik na drewno, miejscami nierealny, szczególnie w okolicach okien. Zbliżyłem się powoli i ostrożnie, zważając na każdy krok, podziwiając przepych marmurowych schodów, zadbane pnącza na elewacji oraz, wreszcie, piękny gotycki krużganek przykryty stropem krzyżowym, z arkadami filarowymi. Nie chciałem przestraszyć potencjalnego lokatora, w końcu przybyłem tylko po to, by poprosić o przysługę i pomoc oraz by zapytać o tę drobną kobietę, która musiała była przybyć wcześniej ode mnie, a teraz być może siedzi obok potencjalnego lokatora i razem piją orzeźwiający alkohol, konwersując na jakiś mało angażujący temat, żartując przy tym i śmiejąc się, gestami tłumacząc niewyjaśnialne; tylko skąd wzięli lód, zachodzę w głowę. Nie chcąc wyjść na wścibskiego impertynenta, nie zajrzałem przez okno, zamiast tego od razu skierowałem się w stronę lichych drzwi i zapukałem lekko, prawdopodobnie w rytm habanery. Nikt nie odpowiedział, więc powtórzyłem próbę, nasłuchując kroków po drugiej stronie, a gdy znów nie otrzymałem żadnej reakcji, zdobywając się na to, na co normalnie w życiu bym się nie zdecydował, nacisnąłem klamkę.

Okazało się, że drzwi nie były zamknięte, więc uchyliłem je nieco i głośno zapowiedziałem swe przybycie, rzucając w pustkę oczywiste pytanie, to znaczy, czy ktoś tam jest. „Czy jest tu ktoś?” – zapytałem. Spodziewałem się ujrzeć swoją kobietę, siedzącą obok obcego mężczyzny i witającą mnie uśmiechami; ona wyjaśnia, kim jestem i przeprasza, że musiałem tyle czekać, nie zauważyła nawet, że się zasiedziała, ale ten miły pan obiecał pomóc z samochodem, więc nie muszę się martwić, mogę usiąść i napić się z nimi orzeźwiającego zimnego alkoholu (skąd wzięli lód – nadal nie wiem).

Wnętrze domku okazało się jednak puste, nikt nie odpowiedział na moje wołanie, więc, ryzykując, a jednocześnie nie mając wyboru, wszedłem, głównie w poszukiwaniu telefonu i zapasów, na pewno nie po to, by kogoś okraść, by zabrać to, co do mnie żadną miarą nie należało. Nie wiedziałem, jak będę się tłumaczył, jeśli ktoś mnie zastanie w tym nie moim domu, myszkującego wśród półek i zaglądającego do lodówki, o ile znajduje się tu jakaś lodówka (w lodówce zaś, czy raczej w wyodrębnionym zamrażalniku, może być lód!). Gdyby nagle wszedł obcy mężczyzna, w myślach przyzwyczaiłem się już nazywać go „potencjalnym lokatorem”, i moja kobieta, on wściekły, już sięga po nóż, pomału, by nie spłoszyć złodzieja, ona jednak od razu rozpoznaje mnie i powstrzymuje go w pół gestu, stara się usprawiedliwić moje wtargnięcie, sami wyszli tylko na chwilę przynieść coś ze składziku, na przykład narzędzia, więc on nie zamykał drzwi, natomiast nie wolno ot tak wchodzić, jak do siebie, dobre wychowanie zobowiązuje nawet na odludziu, więc ja przepraszam, naprawdę nie chciałem, trochę spanikowałem, moja kobieta poszła kilka godzin temu i jeszcze nie wróciła, musiałem udać się na poszukiwania, poza tym kończą mi się papierosy, gdyby był pan łaskaw mnie poczęstować, oczywiście zapłacę, dodatkowo ten nasz samochód stoi w szczerym polu, chciałbym jak najszybciej tam wrócić, dokonać naprawy (przyjrzeć się naprawie) i wyruszyć w dalszą drogę, niezmiernie się nam spieszy, więc jeśli to nie kłopot…

Nikt jednak nie zaskoczył mnie, gdy – obchodząc wszystkie pięć pokoi – przeczesywałem półki w poszukiwaniu czegokolwiek przydatnego. Niczego rzecz jasna nie znalazłem. Natrafiłem za to na niewielkie pomieszczenie, chyba łazienkę, jedyne, w którym wisiało lustro, niezbyt duże, ale wystarczająco, bym mógł się w nim przypadkowo przejrzeć; można powiedzieć, że złapało mój profil, a przynajmniej prowizorycznie założyłem, że ta twarz należy do mnie. Byłem doprawdy zaskoczony widokiem rozmytym na brudnej tafli szkła, gdyż wydawałem się sobie młodszy, niż się spodziewałem, żadnych siwych włosów, żadnych zmarszczek, to muszą być, pomyślałem, lata pięćdziesiąte, najlepsze czasy Brubecka i Colemana, dziki makkartyzm bierze ofiarę z Chaplina i Arthura Millera, na ekranach kin wyświetlają coś Hitchcocka albo któryś z lepszych filmów z Brando, może Na nabrzeżach lub Tramwaj zwany pożądaniem. Wtedy moją uwagę zwrócił piętrzący się stosik winyli, z przykuwającą wzrok i dobrze mi znaną okładką Tutu Milesa Davisa; pamiętałem, że był to dość kontrowersyjny album, kontrowersyjny, ponieważ nazbyt elektroniczny jak na dobrze zdefiniowane gusta jazzowych purystów. Poważna i zamyślona twarz muzyka en face, patrzącego w dal, gdzieś powyżej obiektywu, wynurzająca się z ciemności tła niczym z wanny napełnionej wodą barwioną atramentem mątwy. Hebanowa wieża, pomyślałem o tej twarzy, będącej paradoksalnie jedynym jasnym punktem; szeroki nos, wielkie usta i zbyt oddalone od siebie duże oczy, prawe jeszcze dobrze widoczne, lewe ginące w mroku. Twarz skupiona i dumna, niewdzięcząca się do odbiorcy, raczej wykuta niż po prostu uchwycona w bezruchu, twarz kogoś, kto zna swoją wartość i pochodzenie oraz obnosi się z nimi, o ile z pochodzeniem można się obnosić, na pewno można być niego dumnym.

Tak więc nie mogą to być lata pięćdziesiąte, uzmysłowiłem sobie nagle, jeszcze trochę zaaferowany podziwianym niemym obliczem, w końcu Tutu powstanie dopiero w osiemdziesiątym szóstym, z drugiej strony jestem przecież jednak zbyt młody, a przynajmniej wyglądam zbyt młodo jak na tę okładkę i tę postać. Ostrożnie wziąłem płytę do ręki, szukając wskazówek, a tak naprawdę to licząc na łut szczęścia. Odnalazłem tylko trochę wyblakłą dedykację, nakreśloną pewną ręką: „For Desmond”. Więc tak ma na imię gospodarz tego miejsca, a możliwe, poprawiłem się, że tak miał na imię, zanim nie umarł albo po prostu się nie wyprowadził. Gdyby się jednak wyprowadził, to czy zostawiłby za sobą Tutu Milesa? Byłoby to możliwe tylko gdyby pakował się w pośpiechu albo po prostu musiał wyjść bez pakowania, bardziej więc uciekał niż wyjeżdżał. Zastanawiałem się też, kto napisał dedykację – sam Miles czy może ktoś, kto Desmonda obdarował tą płytą. Niewykluczone zresztą, że jej ostatni właściciel inaczej miał na imię, a Desmond to ktoś z przeszłości, kto tę płytę otrzymał przed właścicielem domku. Jednak czy ktokolwiek pisze dedykację na nienowej płycie? Najczęściej unikamy takich rzeczy, dając komuś prezent, jakkolwiek by było, używany, przeczytany albo chociaż przekartkowany lub, jak w tym wypadku, przesłuchany. Tak więc Desmond mógł być pierwszym jej właścicielem, a mój nieobecny gospodarz drugim, trzecim bądź następnym w kolejności. A może, pomyślałem, to jednak są lata pięćdziesiąte, okres współpracy Davisa z wytwórniami Prestige, Blue Note i Debut, czas Miles Davis Quartet, Blue Moods, Walkin’ czy Cookin’ with the Miles Davis Quintet, i Tutu jeszcze nie powstało, ta okładka zaś tylko przypadkiem tamtą przypomina, więc jest to okładka bądź jakiegoś innego albumu, bądź – co bardziej prawdopodobne – albumu jeszcze niezrealizowanego. Nie mam na myśli konkretnej płyty, lecz jej ideę, to jest nie coś, co sprzedało się w takiej a takiej liczbie egzemplarzy i powstało we współpracy przede wszystkim z Marcusem Millerem, ale też Michałem Urbaniakiem, tylko coś, co miało być Tutu i – inspirowane rhythm and blues oraz funky, przeładowane syntezatorami, sekwencerami i automatami perkusyjnymi – miało wzburzyć co bardziej konserwatywnych słuchaczy, a mnie przywodzić na myśl, zarówno jeśli chodzi o stylistykę, jak i wywołane zamieszanie, Bitches Brew z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego. Chcę ją nawet odsłuchać i sprawdzić, czy to ta właśnie płyta (Tutu Milesa), ale nigdzie nie znajduję gramofonu, mogę więc sobie tylko wyobrażać dźwięki, raz subtelne, to znów dzikie, w przeróżnych aranżacjach, czasem bardzo przypominające choćby Full Nelson, tytułowe Tutu lub Tomaas, to znów pozostające w hardbopowej estetyce Walkin’ albo Round Midnight. Gubiąc się w domysłach, odkładam nie swoją własność na jej miejsce, tam, gdzie spoczywała nie wiem jak długo i gdzie, tak mi się wydaje, powinna pozostać, a odkładając ją, postanawiam opuścić domek. Tak, czas wracać.

Podróż powrotna do samochodu zajęła mi wiele dni, podczas których nie odczuwałem głodu ani zmęczenia, jednak co jakiś czas, powodowany rozsądkiem bądź urojoną potrzebą, musiałem spać na poboczu. Nie czułem się jednak senny czy znużony, po prostu natychmiast zasypiałem, a sen zawsze trwał tylko sekundę, tak że niemal od razu byłem gotowy do dalszej drogi, nie wiedziałbym nawet, że zasnąłem, gdyby nie zmiany dobowe, przede wszystkim pozycja słońca, które znajdowało się w zenicie w tym samym momencie, w którym otwierałem oczy. Gdy, oglądając się za siebie, nie dostrzegałem już zarysów pałacyku, który odwiedziłem, zacząłem się niepokoić, ponieważ przeczuwałem, że nie mogę już tam wrócić, że miejsce to przestało istnieć w chwili, w której je opuściłem. Mogę iść tylko przed siebie, teraz już rozumiem, ponieważ pojęcie kierunku utraciło swoje znaczenie i – dokądkolwiek bym się udał – zawsze będę zmierzał przed siebie. Przeczuwałem jednak, że idę w dobrą stronę. Miałem rację: po wielu dniach, może nawet miesiącach, trafiłem do celu, to jest w pobliże rozstajów, o których mówiła moja kobieta, właśnie wyłaniająca się z mroku, więc podchodzę bliżej, to na pewno tutaj. W oddali dostrzegam sylwetkę, na pewno kobiecą, macha do mnie ręką, wygląda na trochę zniecierpliwioną, jak gdyby musiała stać nie wiadomo ile, to musi być ona, czeka na mnie, tak jak obiecała. Im bardziej się zbliżam, tym lepiej ją widzę, dziewczynę dość niską, ruchliwą, owalna twarz, ciemne brązowe oczy, czarne włosy; prosta biała sukienka w niebieskie pasy, aż po kostki, białe sandały na nagich stopach, zupełnie jak w tej książce, którą akurat wtedy czytałem.



Adrian Krysiak – mieszka i pracuje w Poznaniu. W wolnym czasie frenetycznie czyta i słucha jazzu, bo lubi. Pisze, bo może. Ma słabość do eksperymentalnej prozy i metafikcji. Dodatkowo laureat konkursu na sztukę awangardową w ramach obchodów stulecia awangardy w Polsce (organizator: Teatr Nowy im. K. Dejmka w Łodzi).

Kinga Bartnicka (ur. 1995) — absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych UMK w Toruniu. Zajmuje się projektowaniem graficznym a w wolnych chwilach rysuje.