Burza połamała stare drzewa, potem z oddali słychać było jęk elektrycznych pił, ale grad na szczęście nie uszkodził samochodów. Wyszliśmy na patio, kiedy przestało padać, bo pojawiła się ta niewidoczna świetlistość w powietrzu, którą wyczuwają moje oczy. Powiedziałem do Agnieszki, zobacz, jak błyszczą te krople na winorośli i na jałowcach, ale ona, nie słysząc mnie – albo nie słuchając – wyskoczyła na trawę przed naszym domem i zaczęła tańczyć boso. Tak kończył się ostatni dzień wakacji. Rumiane buzie storczyków w oranżerii zatęskniły za ciemnym powiewem nawałnicy. Smagane wciąż tylko złotymi strumieniami słońca, aż przytuliły się do szyby dzielącej je od ogrodu, ale nie stało się nic nieoczekiwanego. Tylko to, co dzikie, pieściło się z burzą, a potem, kiedy nagle ustała, oblizywało się z tej gwałtownej, fantasmagorycznej lubieżności.

Zajrzałem do naszej piwniczki wkopanej w ziemię na starą wiejską modłę. Po co tam poszedłem, sam nie wiem, bo przecież powinienem raczej sprawdzić, czy zerwane liście nie zatkały filtra basenu, w którym pływały teraz utopione bąki, osy i kawałki liści jarzębiny otrzęsionych podmuchami wiatru. Wewnątrz piwniczki, której chłód bardzo przydawał się podczas upałów, panował cichy spokój, który w najgorszym wypadku przywoływał strach przed trupim jadem własnego mauzoleum. Deszcz i wicher nawet nie zdmuchnęły kurzu z belek podpierających strop. W tym samym miejscu co zawsze, w rogu lekko zmurszałej framugi, tkwiła pierwsza pajęczyna, a zaraz obok druga, rozpięta luźno na jednej czwartej okienka, które w końcu też przysypałem z zewnątrz ziemią, wiedząc, że piwnica w ogóle nie potrzebuje światła. Teraz to okno było moim ulubionym miejscem, jakbym patrzył na instalację przedstawiającą nasze życie, kiedy coś się zapada nagle tuż przed naszymi oczyma, jakaś kurtyna albo żelazna brama, i nawet jeśli widzimy zarys wyjścia, wiemy, że po drugiej stronie czeka nie przestrzeń ucieczki, ale plomba pułapki. Zapaliłem na chwilę lampę wiszącą u sufitu, zamkniętą poprawnie w klamrę metalowej, kraciastej opaski, aby cokolwiek zobaczyć wewnątrz, kiedy światło wdzierające się z otwartych drzwi stawało się nagle zbyt słabe, żeby oświetlić wnętrze. Przeciąg, kiedy tak stałem z jedną nogą na stopniu poniżej progu, a drugą na trawie, owiewał mi lędźwie i wiedziałem, że muszę albo wejść do środka albo zatrzasnąć drzwi od zewnątrz – w innym przypadku niechybnie czekało mnie zapalenie korzonków albo infekcja kolana. Te cienkie języki niewidocznego cugu potrafią w kilka sekund zawładnąć naszym ciałem i wprawić je w chorobę, tak owiać końcówki nerwów, że cały układ odpornościowy staje się bezradny. Jak języki nocy, które swoimi płomieniami potrafią palić nas w stopy do białego rana, kiedy śpimy i nie śpimy jednocześnie, nazywając to dobrotliwie chwilową bezsennością, choć wiemy, że to sprawy życia i śmierci przetaczają się co noc przez nasze wymiętoszone prześcieradła, a my – jak foki na rożnach złoczyńców – świecimy oczami przed naszą duszą ze wstydu za to, co zrobiliśmy albo czego nie zrobiliśmy, ze strachu przed następnym dniem lub z tęsknoty do tych, których kochamy, lecz którzy jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie są wówczas z nami.

Agnieszka tańczyła, jakby witała się z samą sobą, jakby nie mogła uwierzyć, że jest tutaj, ze mną, że mamy własny dom, że w pokoju na górze bawią się nasze dzieci. Lata wędrówek i wyrzeczeń, chłodnych poranków w bezpańskich miasteczkach Ameryki i Europy, gdzie często było nam ciepło tylko dlatego, że leżeliśmy nadzy wtuleni w siebie, nie zawsze z miłości i pożądania, ale często też z samotności i strachu przed jutrem. Tak, byliśmy dla siebie od początku jakimś fascynującym i nieoczekiwanym objawieniem, tak jakby wcześniej, zanim się poznaliśmy, wokół nie było innych ludzi. Co jest najważniejsze? – zapytała mnie przy pierwszym spotkaniu, a ja odpowiedziałem, że nie wiem, bo kiedy będę już wiedział, wszystko skończy się upadkiem i rozczarowaniem, mądrością, której nikt nie potrzebuje. I tak jest do tej pory, taki mamy kod i rytuał. Kiedy chce mnie zapytać, czy wciąż ją kocham, pyta mnie co jest najważniejsze, a ja odpowiadam, że nie wiem, i zawsze budzi to najpierw zaciekawienie i zdziwienie naszych znajomych, a po kilkunastu razach irytację i złość, że coś ukrywamy przed wszystkimi, że wystrychamy ich na dudka.

Co ona tańczy? Jaki taniec wymyśliła dla siebie, kiedy kołysze się tego popołudnia z półprzymkniętymi oczami niczym piękność Botticellego w szale zapomnienia? Może przypomina sobie nasze ucieczki z różnych miast Ameryki rankiem, kiedy w latach dziewięćdziesiątych porzucaliśmy nagle wszystko, mieszkania z niezapłaconym czynszem, przypadkowych znajomych, pracę w restauracjach, sklepach warzywnych, na budowach, w pralniach, kawiarniach, cukierniach i wskakując do pustych autobusów albo pociągów przemierzaliśmy stan za stanem wsłuchując się tylko w bicie własnych serc, w pobrzękiwanie czasu nad naszymi głowami, który delikatnym drżeniem swoich dzwonków oznajmiał kolejne śmierci chwil, które przeciekały nam przez palce, przewiewały przez włosy, uchodziły nozdrzami, wyparowywały w niebyt ze snów. I Slow Train Coming Dylana, którego słuchaliśmy równolegle z dwóch różnych żółtych walkmenów włączanych w tej samej sekundzie, aby przypadkiem nie rozjechały się poszczególne kawałki, aby być razem podczas słuchania i gapienia się w uciekający krajobraz za szybą, aby odczuwać w taki sam sposób upływający dzień. Młodość jest romantyczna, bo wszystko przyjmuje naturalnie i sprawiedliwie, daje szansę temu, co dobre i złe, wzniosłe i nudne, nie potępia Kaina i nie wywyższa Abla, z taką samą radością czyta Platona i Arystotelesa, choć jest przecież między nimi przepaść, której później, w dojrzałym wieku, nie da się albo nie chce się przeskakiwać. Ta sama przepaść między dziewczyną a chłopakiem nie stanowi wówczas najmniejszego obciążenia, tak jak zmoknięcie w ulewie wyzwala energię i powoduje długi, głośny, radosny śmiech. Ten śmiech kiedyś później niewidocznie zaczyna ginąć, zamienia się we wspomnienie, w refleksję, różę sentymentu albo żądło pamięci. Dzwony słyszane w odwiedzanych miejscach przestają oznaczać zwycięstwo aniołów nad demonami, bardziej przypominają o smutnym zapachu pogrzebowych kwiatów albo o zdradzie, której możemy paść ofiarą albo której jesteśmy sprawcami.

Agnieszka już nie tańczy, chodzi bosymi stopami po mokrej trawie, paznokcie ma umalowane na jaskrawoczerwony kolor, z ud zwisa jej luźna, prześwitująca, długa spódnica. Wyobrażam sobie jej całe ciało schowane w tych falbanach materiału, wiotkie, szczupłe, nie poddające się natręctwu wolniejszej przemiany materii, tłuszczu, zniekształceniu. Przypominam sobie wiersz przyjaciela, kiedy – myśląc czule o swojej żonie – pisał o wyżłobieniach na jej skórze w miejscu, gdzie do ciała przylega guma majtek, stanika i rajstop, o tej mapie dziwnych rysunków pozostawionych na nagle rozebranej kobiecie, które po jakimś czasie znikają jak wodny rysunek z wysuszonej kartki papieru.

Agnieszka jest dla niego tak niezrozumiała jak ta przepaść między przeciwstawnymi filozofiami, między cukrem a solą, między światłem a cieniem. Zdaję sobie sprawę, że moja kobieta, a może i wszystkie kobiety, jest jak Zalew Wiślany wymieszany słodką i słoną wodą. Nagły napływ morskiej wody powoduje w niej gwałtowność i złość, gniew, bezprzyczynową negację, zamknięcie ramion, krzyk i pretensję, złe milczenie. Napływ świeżej, słodkiej wody wszystkie te bariery odblokowuje, Agnieszka staje się istotą na powrót łagodną, dostępną, szukającą czułości i porozumienia. Tego nie wie się w wieku dwudziestu kilku lat. Nie wie się, że jako mężczyzna żyje się potem razem w dwudzielnej fali zmiennych frontów swoje partnerki, wybranej, ukochanej. Ta dwudzielność jest zresztą dla mężczyzny zabójcza, prędzej czy później wykańcza go. Nie jesteśmy w stanie współpracować z fazami księżyca, w naszych żyłach musi płynąć albo słodka, albo słona woda.

Mówię jej o tym, że tak właśnie pomyślałem, i widzę, jak uśmiecha się do samej siebie, a mnie odpowiada: przynieś mi wina.

A ja szukam dla siebie miejsca, kiedy wieczór już tężeje w ogrodzie, rozpalam kilka gazowych lampek, których urok widzieliśmy jeszcze w Nowym Jorku, gdzie na niektórych ulicach tak właśnie wyglądały miejskie latarnie. Agnieszka bardzo je lubiła i podczas każdego spaceru, kiedy wracali do domu z kina, pokazywała mu wesoły, gazowy ognik wiszący samotnie u powały ciemnogranatowego nieba. Więc szukam sobie miejsca i nie mogę znaleźć. Ona zaraz wypije swoje wino i pójdzie do dzieci na górę urządzać kąpiel i toaletę, odprawiać pełne szczęścia obrzędy dobrej matki. Wchodzę raz jeszcze, znów nie wiadomo po co, do ogrodowej piwniczki. Otwieram drzwi i widzę tylko mrok. Tak będzie wyglądać nasza przyszłość, myślę, i od razu czuję wyrzuty sumienia, że w chwili tak czystej, pięknej i bezpiecznej moje myśli stoją przy śmierci. Jest obecna w każdym zakątku tego ogrodu, tego domu. Razem z nami podróżuje i myśli, kocha i odpoczywa, płacze i narzeka. Razem z Agnieszką przewijała dzieci, kiedy były małe i kąpała je, karmiła, całowała w czoło przed snem. Razem z nią jechała samochodem na zakupy do sklepu, sadziła bratki obok werandy, plewiła. Wstawała rano, kiedy trzeba było podawać leki na gorączkę i pokrzykiwała z rozkoszy, kiedy życie było prostą namiętnością i miłością. Stała za nią w upale marokańskiej plaży, kiedy nieoczekiwanie młodzi chłopcy przynieśli za pół darmo schłodzony, biały melon i daktyle; było jej tak samo gorąco i duszno w kreteńskiej zatoce, kiedy wieczorem z wyspy uleciał cały wiatr i trzeba było usiąść nocą w płytkim morzu, aby resztki tlenu wyłapywać z ledwie ruszających się fal. Rozmawiała razem z nią z przyjaciółkami o planowanym remoncie domu, o najlepszych ekipach budowlanych, o nowym architekcie wnętrz, który potrafi połączyć style i nie wziąć za dużo. Przebierała się razem w nią w modnych butikach przymierzając setki bluzek, koszul, swetrów, spodni, spódnic, płaszczy, butów, torebek i czapek, szali i rękawiczek. Rumieniła się za nią, kiedy obcierała błotnik nowo kupionego samochodu o słupek bramy sąsiada albo kiedy próbowała oczarować policjanta, który wlepiał jej zasłużony mandat za wymuszenie pierwszeństwa. Stała przy niej jak wryta, kiedy po kąpieli, naga, rozczesywała wodospad swoich grubych, długich włosów przed lustrem. Trzymała ją za rękę, kiedy płakała na pogrzebie ojca i uśmiechała się, kiedy przez lata przywoziła na grób dziesiątki wieńców ze świeżych białych róż. Biła brawo, kiedy w swojej firmie osiągała kolejne sukcesy, płakała, kiedy uratowała przed zawałem kolegę, który upadł podczas tańca i trzeba go było resuscytować przez kilkanaście minut, bo ledwie jedna osoba z całego tłumku była w stanie cokolwiek pomóc. 

Stałem już w ciemności ogrodu i patrzyłem na jej profil w podświetlonym oknie sypialni. Woda z opadłego deszczu parowała białymi oparami. Ledwie mogły się przez nie przebić ćmy i nocne muszki.

Cały czas miałem wyrzuty sumienia, że zamiast być tam razem z nią w środku, stałem na zewnątrz i wyczekiwałem, aż ta, która tak bardzo się do wszystkiego, co nasze, przywiązała, wyjdzie w końcu na chwilę do ogrodu zaczerpnąć wilgotnego, sycącego powietrza, a ja, nie zważając na intymny charakter tej chwili, znów będę z nią walczył do rana najlepszym nożem, najostrzejszym hakiem jaki mam.



Jacek Napiórkowski (ur. 1966 w Rzeszowie) – polski poeta, prozaik i tłumacz. Redaktor Naczelny kwartalnika literackiego „Nowa Okolica Poetów”. Absolwent The City University of New York (USA) i University of Hull (Anglia).

Gusia Szlachciak (ur. 1999)  –  fascynuje ją wszechobecny absurd i rzeczy niemożliwe. W wolnym czasie wycina kolaże, a na co dzień studiuje architekturę na Politechnice Warszawskiej. W swoich pracach bawi się skojarzeniami, buduje surrealistyczne światy i zaprasza do własnych snów. Ilustracje i grafiki projektuje już od kilku lat, wykorzystując stare gazety oraz albumy z antykwariatów, dając im w ten sposób drugie życie.