struna grzbietowa napięta,
powolna, powierzchnia
wapienna, nierówna
mowa.
poruszenie cieni,
pępowina rośliny,
wklęsła gładkość.
krawędzie domu, kąty.
napisać na ścianie, nie swoje imię.
pozwolić chmurze udawać mech.
przycisnąć ucho do kamienia.
jeśli trzeba, wbić wzrok.
zmieścić głęboki oddech.
robi swoją miarą,
błądząc. trwa dnienie
obrzędu, rozwiera się grono.
anatomia oka, jasno
plami, grabi dachy
ptactwu, ziemię wpiera w owoc.
wciąż wytrzymuję niepewną formę,
zwielokrotniony dźwięk kuli na szynach.
framugę zakreślam ogniem, cienka skórka
posłuszna ręce otwiera głęboki
zaschnięty obwód. trzeba utoczyć przestrzeń,
rękojeść opleść pętlą.
przed nocą strawić owoc i stal,
przystrzyc sobie palce,
naciągniętą skórę zarumienić w żwirze.
Na obrazie zgniła zieleń orchidei
to jej roślinne pragnienie.
Przez nią moje palce rysują obłoki
z soli i prochu.
Jeszcze śnię o stawach i kostkach mydła.
Po tak długim czasie
jak rozpoznać smak guawy
i objawień?
Drzewo nieobecności i zapomnienia
jest dzisiaj gruszlą, z której zobaczyłem raj.
Słowo-cegła
Krzem zmieszany z ciszą
Mur oporowy
Cement zawsze wydziela się w dziele
Zawsze wydzielina
Ten żwir w kościach, w godzinach
Słowo-oratorium
Drzazga, ogień, gwiazdy jedwabiu
Wciąż oczekuję tajemnic wiary
Idę po cichu, strzegąc
Swojego domu strachów.
Dzień przewiduje w algach
Oddech falowania
Punkt widokowy, skała
Morze zużywa ciszę chmur
zawsze
Rozpłód rzeczy
W wodzie z różami
dość cukru i soli
Sześć potopionych łodyg ze stołu
pilnuje ruchu światła w pokoju
Na niemożliwym obrazie oddychają
W migotaniu godzin, śmierć jest między