łagodnie razi niedospane
powieki, słońce białe zimowe
jodem pachnie niebo nad poniemieckim dworcem
i od zawsze znanym domem
w hali, na blaszanej skrzyni gaśnicy
znaleziona książeczka: „Lisek rozpoznaje kształty”
mijam dywan świerków
żółci się do mnie przez okna pociągu
śmieją się pełne bryły domów
tulą prostymi ścianami
mróz ulicy
nabrzeże, gdzie metaliczny wieżowiec
zlewa się z granatowym morzem
falują żaglówki, łupina horyzontu
kończy się gdzieś za falochronami
przytula u skraju pomarańczowe chmury
biały katamaran, jak wspomnienie z przedszkola
żadnego prztyczka w nos no może
ten głośny chłopak ze smartfonem
ekscytujący się zdjęciami ze studniówek kolegów
poza tym – cisza
pasażer oglądający
przez trzy godziny kurs do gry w squasha
wracam ze spotkania z wynalazcą w czapeczce
w ceglanej wąskiej kamienicy śródmieścia,
licowanej błyskami poranka i wczesnego popołudnia
jak w gąbce rozsiada się życie
fale leniwe opłukują redę
to wszystko ze mnie, to słońce
to ze mnie