Urodziłaś się

Za Mizantropocenem Joshuy Clovera i Juliany Spahr

Urodziłaś się
z tą trucizną śpiewającą
w żyłach i wleczesz za sobą
szeroki tren
wojny, gdziekolwiek pójdziesz: kup
żyrandol, powstaną
kolejne huragany, wejdź do sklepu
przez drzwi obrotowe, jeszcze więcej wielko-
okich dzieci zbiera się na granicy. Wiem,
że to nie ty jesteś bezpośrednio odpowiedzialna
za ich śmierć, po prostu
zabiłaś wszystko, co oddychało, a mówiąc „ty”,
mam na myśli
lampy słoneczne,
które nazywamy swoim życiami,
moi drodzy – elegijne,
na autokorekcie, takie musiały
Być, skoro pojawiły się tak późno, gdy świat
szlocha na widok błyszczącego Apple’owskiego
flagowca. To nowy tryb uprawiania poezji
zwany Zachodnią Melancholią. Wyguglujcie,
kliknijcie ten obrazek damskich stóp
w czerwonych
sandałkach Nine West,
model „Melancholy”, hasających do rytmu
grzecznej dziewczynki
Robina Thicke’a. Wiesz, że
nabrałaś na nie ochoty,
mają też zamek na pięcie, tak
seksowne, że już się wyprzedały,
Trochę styl greckiej bogini,
z odkrytymi palcami. Czym jest
melancholia, jak nie
powabem globalnych marek, migotliwym
splunięciem pieśni wprost z toksycznych
wnętrzności moich bohaterów, którymi
jesteście wy – moi drodzy, żywi
i zakochani,
nie pozostaje wam nic,
tylko impreza
na tym pogrzebie
glamowych zespołów z lat 80. i ich prostackiej
mizoginii, tak, każda róża
ma kolce, a każdy kowboj
śpiewa strasznie smutną piosenkę
o starych dobrych czasach
o strzelaninach
in utero. Raz zrodzona
w wojnie, musisz
w niej zamieszkać. Ale my, czyli ja
i buty mojej wewnętrznej zdziry, po prostu
udajemy, że możemy dalej
pozbawiać skrzypłocze
ich pradawnej, szlachetnej krwi.
Przeczytałaś o tym na stronie Uwielbiam,
Kurwa, Naukę, prawda? To nie są żadne kraby,
tylko morskie pająki, stare jak świat,
starsze od dinozaurów, a ich krew potrafi wykryć
najdrobniejszy ślad złowrogich
bakterii na tym plastikowym ustrojstwie,
które zaraz znajdzie się w
w twoim ciele: rozrusznik,
sztuczne cycki, siatka przepuklinowa,
strzykawka.
                        Rozmnażają się w
płytkich morskich wodach każdej wiosny
w zatoce Delaware, nazwanej na cześć Lorda
De la Warr. No więc kraby tłoczą się
w zatoce i rozmnażają się w świetle nowiu
i pełni, w maju i czerwcu,
a zbieracze –
zbieracze wchodzą do wody, łapią za skorupy
i wrzucają je do ciężarówek
wiozą do laboratorium, gdzie laboranci
przywiązują skrzypłocze do stalowych stołów,
wbijają im strzykawkę w serca, pobierają 30% krwi
i posyłają z powrotem do wojen toczących się w wodzie. Litr
chodzi po 15 tysięcy. Brzmi jak historia
wyssana z palca,
ale jest
prawdziwa, tak samo jak nastolatka,
którą kiedyś widziałam w narodowym
zoo, kiedy pokazywała
palcem na każdą smutnawą,
obwisłą fałdę skóry, deklarując:
„To sztuczne”, wyraz, który w slangu
londyńskich gangów występował
w wyrażeniu przysztukować człowiekowi
na wylot, czyli skrzywdzić
go na śmierć, jak mawiał mój tata,
cytując telewizyjne ogłoszenie
o zerwanych liniach wysokiego napięcia w ogrodzie ziemskich Lost
Almost. Stoję na urwisku
z Lukrecjuszem, który patrzy na wrak
wznoszący się w naszą stronę. Oto nadchodzi,
moi drodzy. Pluję
na poezję wraz z Epikurem, w nadziei, że
w zamian ktoś splunie też na mnie.
Wcale nie chciałam pisać wiersza
o skrzypłoczach i sandałach bez palców, ale
już obejrzałam te 20 sekund filmiku na YouTubie, w którym stopy
kręcą się powolutku, bez ustanku, a reklamy smutnawych
obcasów wyskakują mi na tablicy fejs-
bukowej. Fejsbukowy feed – kiedyś
znaczyło to tyle, co „pielęgnować
wygląd drzewa”, i mogłabym to analizować
w nieskończoność, ale nie mogę przestać myśleć
o tym zbieraczu
z rozpikselowanego
filmiku „Nature”, który trzyma przy twarzy
pradawnego morskiego pająka, pra-dinozaura,
mówiąc: „Widzicie?
Są niegroźne”, kiedy zwierzę szczypcami
delikatnie bada kształt jego policzków.
                        Jako rybak mówi o przywileju
puszczania swoich ofiar wolno, ale właściwie
nie wiadomo, ile okazów potrafi przetrwać wykrwawianie
i czy szkodzi ono rozmnażaniu. Jest też cała
osobna historia o ptaku zwanym biegusem rdzawym,
który chyba niedługo wyginie, a jest jednym z najdalej
migrujących stworzeń, od Tierra del Fuego
aż po Arktykę. Po drodze odżywia się zielonkawymi sznurami
skrzypłoczych jaj, które skrzepami leżą wzdłuż brzegów
dokładnie wtedy, gdy ptak potrzebuje paliwa, by dotrzeć do celu.
Myślę, że pojawia się w filmiku tylko dlatego, że
skrzypłocze nie są
zbyt charakterne, mimo że mają dziesięcioro oczu,
a przemysł porównuje je do ludzi oddających
krew, tyle że skrzypłocze są do tego zmuszane i Allison
Argo, reżyserka i narratorka, śpiewnym głosem mówi „Trudno
byłoby dziś wskazać kogoś, kto nie ma długu wdzięczności
wobec skrzypłocza”, a ja myślę o tych wszystkich ludziach
na ziemi, którzy nigdy nie potrzebowali kroplówki
ze specjalistycznymi lekami,
pamiętam też wycieczki nad brzeg Delaware, kiedy
nie miałam jeszcze pojęcia o malutkich larwach skrzypłoczy skaczących
po piaszczystym podłożu, i wycieczki, które co jakiś czas odbywałam
na oddział ratunkowy, oraz brązowo-fioletowe
siniaki po kroplówce na dłoniach i rękach, i skrzypłocze,
które kiedyś widziałam wyrzucone na brzeg East River,
Ale nie zwróciłam na nie uwagi.
                        Chciałam zakończyć ten wiersz zwartą
metaforą o zespole Poison z lat osiemdziesiątych, i o tym jak
z dzisiejszej perspektywy ten czas Zimnej Wojny, która całkiem dosłownie
zapewniła mi wyżywienie, i umalowanych mężczyzn
na ścianie w mojej sypialni, dziś wydaje się jakiś taki
niewinny. Zdaje się, że trucizna o podstępniejszym
działaniu okupuje nas wszystkich, wszystkie stworzenia na planecie,
rośliny, ludzi, zwierzęta, i ta jedna trucizna odpowiada za to, że
trochę jednak pragniemy tej
melancholii, która pozwala nam, żyjącym w zachodnim dostatku,
wygodnie ułożyć się w swoim smutku powodowanym końcem
wszystkiego, co zniszczyliśmy bezwiednie, nieświadomie, to ten
zdawkowy i sprytny cynizm, gapiostwo
tych, którym się
powodzi, to coś, co poeta i badacz Chris Nealon w swoim eseju
Nieskończoność dla marksistów nazywa masochistycznym wstydem
gatunkowym.
            Więc nie wychodzi mi
ten wiersz. Ale porażka też
jest dobrym punktem zaczepienia. Odetchnij
w cieniu krwisto
czerwonej skały wybrzeży i banków
białego człowieka. Pokażę wam, jak dawna
wojna zastygła
w miejscu,
niczym dwóch strzelców toczących
nieskończony pojedynek, z dłońmi na kaburach, ale akurat w tym wypadku
to dwa narody najeżone pociskami, o włos
od odpalenia, stan wyjątkowy – gotowe do wystrzelenia
w kwadrans lub mniej, w stronę ich wszystkich i
nas wszystkich. Moi drodzy, pokażę wam, czym jest strach,
to mniej więcej trzy tysiące dziewięćdziesiąt siedem głowic
bojowych przenoszonych przez pociski balistyczne, jak zwyczaj
zrzucania bomb na zwykłych ludzi rozwinął się w czasie pierwszej wojny światowej,
kiedy Brytyjczycy w latach dwudziestych „porządkowali” sprawy w Iraku,
używając do tego bomb, jak twój cień opada za tobą i wznosi się
na spotkanie z tobą, a ty nigdy nie
oddychałaś żadnym powietrzem
poza tą wojną. Skrzypłocze też o tym wiedzą,
na swój własny sposób, tak samo jak zoo ze swoim archaicznymi
przeżuwaczami i straszliwie
smutnymi szwaczkami sandałów. Nie ma
żadnego wiersza poza tym, stos
popsutych obrazków, w których słońce pada na
martwe drzewa i suchy kamień
nie dźwięczy wodą, tylko
stratą. To czego, nie ma, to, co odcięto,
Jak „sztuczny”, z niemieckiego „Stück”. Czy nie ma
żadnego zakończenia oprócz tego, oprócz tych
popierdolonych strat
wojennych, tego życia w wojnie? Skąd miałabym wiedzieć? Nie jestem
twoją sybillą
w słoiku. Wszyscy będziemy
odpowiedzialni za tę
decyzję – my
cele, my ludzie
z palcami na spuście.
My spóźnieni –
początek.

Rzeczy, które kochaliście

Przeżyłam, by was nawiedzać. By prosić
was o włożenie tego najstarszego
kawałka ludzkiego
DNA pod
język – to gówno
znalezione w jaskiniach
wydrążonych przez fale przy Summer
Lake w Oregonie, pomieszane
z lisem, wilkiem i kojotem – zwierzętami, które
zjedli lub których
resztki obsikali. Potrzymajcie i pomyślcie
o rzeczach, które kochacie
najmocniej, które najbardziej pragniecie
mieć w sobie, wymieszanych z
waszymi ekskrementami, gdy ktoś
je wykopie za piętnaście
tysięcy lat. Pomyślcie
o rzeczy, którą tak kochaliście,
że stworzyliście ją w laboratoriach, by żyła
w ciele każdego zwierzęcia, nasyciła
wasze własne, dobrze odkarmione boki, władcy
wszelkiego stworzenia. A więc tak
nazywają się rzeczy, które kochaliście
tak bardzo, że obsikaliście całą ziemię
i wszystkie żywe istoty, które potem zjedliście,
by skupić jak najwyższą dawkę w
waszym perłowo-białym tłuszczu, odnowić
DNA i poprawić ekspresję genów: aldyna, dieldryna, DDT,
mireks, toksafen i TCDD. Heptachlor, heksa-
chlorobenzen i pochodne bifenylu zagnieżdżone w waszych
genach razem z wami, do tego chlordekon i heksa-
chlorocykloheksany. Ślad wszystkiego,
co kochaliście.

W imię miłości

Urodziłam się
z miłości
w laboratorium produkującym broń.
Koniec –
Czyli most
Omega – łączy
małe

rozświetlone pudełka rozmieszczone wzdłuż
klifów. W imię miłości
mężczyźni budzą się
i przechodzą przez
most, by doskonalić
bomby
w imię miłości. Miłość
staje się ciałem
w świecie. I strachem.
Wraz z nim na świat przychodzi
strach, krzyk
rozchodzi się w powietrzu wypuszczonym z płuc
po raz pierwszy. I rozpacz,
chwila zrodzona,
kształt tego,
co nadejdzie, kształt
tego, co widzieli. Stali się
potem uczniami
słońca, by tamten
pożar wolą tu rozpalić. Twórcy
bomb zawsze pałali
wielką miłością – ojcowskie
filary mojego dziecięcego ja
które w kościele modliło się
o lądowanie słońca
by spaliło
wszystko
w imię miłości. W imię strachu
zespawanego miłością.
W imię rozpaczy.

Shout at the Devil

Dziewczyna, która mnie strzyże, stwierdza, że moja czaszka ma ładny kształt – dobrze wiedzieć na wypadek raka. Matka mówi, że wolała dostać raka niż skończyć w Las Vegas. Chodzi jej o miasteczko w New Mexico – tam znajduje się stanowy szpital psychiatryczny. Mówi, że tabletki z estrogenem, które lekarz przepisał jej po menopauzie, utrzymały ją przy zdrowych zmysłach. „Rak ma wiele wspólnego z domem”, czytam na astrology.com. „Jest matczyny, domowy i uwielbia opiekować się innymi”. Słowo „dom” kojarzy się z supermarketem, który w Black Friday ogłasza specjalną promocję na pralki.

Obsesyjnie dotykam małego guza, który pojawił się po wewnętrznej stronie mojej lewej piersi. Bezdzietne kobiety częściej chorują na raka, bo ich piersi są „niedojrzałe”, podaje strona breastcancer.org. Niedojrzałe komórki są bardziej podatne na estrogen oraz działanie chemikaliów, które zaburzają pracę hormonów. „Twoja pierwsza donoszona ciąża sprawi, że tkanki piersiowe dojrzeją i będą rozwijały się w prawidłowy sposób”. Zastanawiam się, czy komórki w moich piersiach wciąż tkwią w fazie nastoletniej. Zastanawiam się, czy to sprawia, że są wrażliwsze na chemikalia, które tak łatwo znaleźć w szamponie, kosmetykach, kremie – służą one między innymi do tego, by na skórze dłużej utrzymywała się słodycz perfum. Na stronie internetowej znajduje się cała lista działań, które kobiety mogą podejmować, by zadbać o siebie i zmniejszyć ryzyko raka. Zawiera te same punkty co zwykle: nie tyj; jedz warzywa; nie pij i nie pal.

Kiedy byłam w gimnazjum, ubierałam się jak metalówa. Metal – bardziej niż New Wave – jakoś pasował do mojej wolno unoszącej się złości, do pragnienia kobiecej siły. Metalowcy nosili obcasy i makijaż, byli moimi idolami. Grubymi warstwami nakładałam niebieski eyeliner, tapirowałam włosy i nosiłam drelichowe spodnie z mnóstwem zamków błyskawicznych. Gdy byłam dwunastolatką, moim hymnem stało się Shout at the Devil zespołu Mötley Crüe – zgrzytliwy riff, gardłowe „Krzycz!” w refrenie i warczenie Vince’a Neila oddawały mój ówczesny stan emocjonalny. Nie zastanawiałam się, kim jest ten diabeł, po prostu chciałam się drzeć i krzyczeć, by sprzeciwić się jakiejś niepokojącej sile.

Odpierałam prawie wszystkie końskie zaloty chłopców z dziewiątej klasy, którym wydawało się, że mój styl nie jest wynikiem buzującej we mnie wściekłości, tylko zdzirowatości, że oznaczał moją gotowość na seks. Chciałam być Vince’em Neilem; Vince’owie Neilowie mojej szkoły chcieli mnie zerżnąć. Jeden z nich nazywał mnie „mleczną mamuśką” przez moje piersi. Inny sam zdecydował, że będzie moim chłopakiem, a na przerwach czekał na mnie przy szafkach i za każdym razem próbował obślinić mi całą twarz. Kiedyś zauważyła nas stara pani Welch, która uczyła WOS-u. Złapała mnie na osobności i wysyczała: „Nie chcę tego widzieć nigdy więcej”. Był, no wiecie, „chodzącym kłopotem”, chłopiec o mieszanym pochodzeniu, z afro w stylu Jimiego Hendrixa. Mnie już dawno przeciśnięto przez filtry rasy i klasy, włożono do szufladki z napisem „dobra dziewczynka”. Jasne, bałam się go, ale dziwna agresja Welch odrzucała mnie jeszcze bardziej. Nie wiedziałam, nie miałam pojęcia, jak głębokie ślady pradawnej, historycznej przemocy nosiło w sobie moje nastoletnie ciało.

*

W kawiarni podnoszę ulotkę, która reklamuje pięćdziesięciodolarowe składki na obiad organizowany przez kolektyw 99Unite, upamiętniający Occupy Wall Street. Ktoś przekreślił cenę i obniżył ją do trzydziestu dwóch dolarów i pięćdziesięciu centów. Od rana jeździłam tam i z powrotem we mgle, myśląc o kupnie jakiegoś środka na mrówki w domu. Tak naprawdę nie chcę ich zabijać. W Podróży w krainę mrówek naukowcy Bert Hölldobler i E. O. Wilson podają, że wykształciły one jeden z najbardziej skomplikowanych i wyrafinowanych systemów społecznych na ziemi. Ich kolonie składają się prawie wyłącznie z samic; samce żyją tylko po to, by się rozmnażać – potem są zabijane albo wyganiane przez samice. Mrówki przeżyły ponad sto milionów lat – o wiele więcej niż ludzie – i rozeszły się po całej planecie, osiedlając się na każdym kontynencie świata i w prawie każdym ekosystemie. Oblazły mi też cały dom – małe, czarne mrówki, zwane mrówkami cukrowymi, prawdopodobnie rdzenny gatunek Tapinoma sessile. Jednym ruchem zmiatam je z klawiatury, gdy piszę. Drepczą w rzędzie brzegiem dywanu, pełno ich też w szafce z jedzeniem. Gdy Sue spała u nas w zeszłym tygodniu, bez ustanku strzepywała z siebie czarne owady. Znosiła to całkiem dobrze, biorąc pod uwagę, jak bardzo nie znosi wszystkiego, co pełza.

Opróżniam szafki z zapasami. Ciemne mrówcze kropki pływają w miodzie. Kolonie składają się z tysięcy samic i królowej, która w przypadku tego gatunku składa jedno jajo dziennie. Zdaje się, że mieszkają w ścianach i masowo z nich wypełzają, gdy okruszki i zacieki stają się już bardzo widoczne. Słyszałam o wioskach w Afryce, w których ludzie po prostu ustępują przed najbardziej krwiożerczymi mrówkami. Pozwalają im zaprowadzić wiosenne porządki, a te zjadają wszystko, co stanie im na drodze.

Jakaś nowa książka podaje, że ludzie żyjący na wsi są najszczęśliwsi. Może i tak, jeśli uda ci się wybrać osoby, które będą mieszkały w tej samej wsi co ty. Wolę anonimowość od śmierci na stosie za swoje perwersje. Podczas niedawnej plagi mrówek akurat nocowała u nas Juliana. Mrówki najchętniej gromadziły się w gabinecie, który służył jej za sypialnię – chyba ze względu na moje niechlujstwo. Nie potrafię zatrzymać swoich procesów produkcyjnych tylko po to, by posilić ciało, więc pozwalam resztkom jedzenia spadać na podłogę, kiedy gapię się w ekran komputera, wymieniając pracę intelektualną za pieniądze. Posłałam mrówczą przynętę na panele i niedługo potem czarne ciała skupiły się wokół niej, tworząc pierścień – ostatnia mrówcza wieczerza. Później Juliana i Joshua Clover napisali w Mizantropocenie: „Pieprzyć wszystkich, którzy kiedyś kupili wielkie opakowanie trucizny na mrówki, bo mrówki mają społeczny żołądek, a ty jesteś samolubnym skurwysynem, skoro nie chcesz im oddać tych jakże drobnych ilości jedzenia, które równo podzielą między siebie”.

Oczywiście mają rację, ale Jen jest zawzięta w tej kwestii. Mówi, że nie myśli o tym jak o zabijaniu, lecz jak o przycinaniu pędów tego super-organizmu, jakim jest kolonia mrówek. Podoba mi się to porównanie – ma w sobie pewien urok, sugeruje, że troszczymy się o mrówki, dbając o nie tak, by kolonia przybrała atrakcyjny kształt – ale nie przekonuje mnie. „Zdaje się, że masz tu sytuację, którą trzeba opanować”, rzuciła Sue najbardziej stanowczym głosem, jaki potrafiła z siebie wykrzesać. Prawie nie było w nim słychać histerii. Lindsay twierdzi, że odstręcza je cynamon, a Laura poleca mi ocet. Brian z kolei odkrył, że najlepiej działa na nie pył kredowy, bo nie lubią po nim chodzić – blokuje ich receptory chemiczne. Ale pył kredowy? Czy to jest coś, co akademicy mogą po prostu zmieść z podłogi do torby? Jak widać, skonsultowałam się z kilkoma poetami w tej kwestii, panie mrówki z przyszłości. Wiem, że przeżyjecie ten drobny, morderczy antrakt ludzki.

*

Podczas sympozjum imienia Alice Notley w Oakland, Cathy Wagner wygłosiła referat o domach. Powiedziała: „Domy są negatywnymi przestrzeniami wyrzeźbionymi z czasu przyszłego, który mogliśmy byli spędzić inaczej”, a ja poczułam się, jakby ktoś dźgnął mnie w pierś, albo jakbym najadła się boraksu – zaschło mi w ustach i rozbolał mnie brzuch. Drogie mrówki, czy boraks tak właśnie działa? Okazuje się, że nikt dokładnie nie wie, w jaki sposób boraks zabija mrówki. Sprawia, że umierają z głodu, bo zaburza ich procesy trawienne, ale dokładny „mechanizm” pozostaje tajemnicą. Może eliminuje bakterie jelitowe, których mrówki potrzebują do trawienia, dokładnie tak jak my. Mrówki jedzą słodką papkę, ale nie są w stanie wchłonąć żadnych składników odżywczych. Boraks działa na społeczny żołądek mrówek – owady zjadają środek, po czym wracają do gniazda, by zwrócić pożywienie dla sióstr, i wszystkie umierają. Czasami mrówka umiera, zanim zdąży pokonać tę drogę, i wtedy patrzę, jak inna z pozorną czułością bada smaki i zapachy wokół ciała, a potem zbiera je z ziemi, by zanieść je do gniazda. Mrówki nie potrafią stwierdzić, że ich siostra zmarła, dopóki nie zacznie śmierdzieć, i zostawiają trupy poza gniazdem. Może ta mrówka po prostu chce odzyskać nieruchomy kawałek samej siebie – tak jakbyś odcięła sobie palec i chciała go odzyskać. Wiem, antropomorfizuję, patrzę na świat z własnej, białej, queerowej, niereprodukcyjnej perspektywy robotnicy-trutnicy.

Kiedyś słyszałam, jak pewien guru permakultury porównuje dom do nawozu o spowolnionym działaniu, gdy budynek powoli się rozpada i trafia z powrotem do ziemi. Porównanie miało wywołać przerażenie u słuchaczy, biorąc po uwagę wszystkie toksyny, które znajdują się w przeciętnym domu – ołowiana farba, azbestowe płytki, drewniane podłogi nasączone poliuretanem, wybielacze do toalet i do zębów, środki owadobójcze. Pomyślcie o wszystkich tych opakowaniach z toksycznymi substancjami, rozsianych po całej ziemi. Ale człowiek też jest nawozem o spowolnionym działaniu – każdy z nas wchłania trucizny, a z naszych ciał wyciekają one z powrotem do świata.

[…]

*

Za kilka dni polecę na Hawaje, żeby czytać ekopoezję. Podróż nie byłaby możliwa bez silników odrzutowych, które wyplują z siebie płonące gazy, lecąc nad 2592 milami nieprzerwanego oceanu aż do najbardziej odosobnionego zakątka ludzkości na tej planecie. W gazetce hawajskich linii lotniczych, „Hana Hou!”, czyli „Zrób to jeszcze raz!”, przeczytam o inwazji mrówek. Na Hawajach nie ma endemicznych mrówek, a mimo to na archipelagu rozwinęło się już 58 różnych gatunków, z czego cztery należą do najbardziej inwazyjnych: żółta szalona mrówka, mrówka argentyńska, mrówka wielkogłowa i mrówka ognista. Z artykułu dowiem się, że najgroźniejszym gatunkiem jest ten ostatni. Pięćdziesiąty pierwszy stan Ameryki stworzył specjalną agencję, zwaną Ant Lab, do zwalczenia tego drobniutkiego owada, tak małego, że jest ledwo widoczny gołym okiem. W artykule pojawia się cytat z dyrektora jednostki, autralijskiego entomologa Casa Vanderwoude’a: „Moją jedyną pasją jest ogromna nienawiść, którą czuję wobec tego gatunku… to już czysto osobista sprawa”.

Mrówka ognista wylądowała na Hawajach w 1999 roku wraz z ładunkiem drzew palmowych z Florydy. Naukowcy prześledzili tę wędrówkę tylko dzięki temu, że wszystkie królowe są klonami pierwszej, tak samo jak wszystkie samce są klonami jednego ojca, wobec czego wystarczyło porównać mrówcze geny. Kolonie mrówek ognistych powstają wokół królowych, ale zamiast rywalizować ze sobą, jak większość gatunków, mrówki ogniste współpracują ze sobą i tworzą superkolonie. Mrówki ogniste z Hawajów są klonami tych z Florydy – razem tworzą jedną wielką kolonię, która rozciąga się na cztery tysiące mil.

Niektóre badania wskazują, że mrówki ogniste klonują się, żeby przetrwać w tym, co Hölldobbler i Wilson nazywają „zmiennokształtnym wrakiem stworzonym przez ludzi”. W rdzennych lasach środkowej i południowej Ameryki mrówki z gatunku Tasmania auropunctata rozmnażają się płciowo i nie dominują w ekosystemach. Ale kiedy ludzie przenoszą je do innych miejsc, mrówki te zaczynają tworzyć klony i przejmują kontrolę w nowym środowisku. W niektórych rejonach tropikalnych okrywają wszystko „żywym, mrówczym kocem”.

Jedną z kluczowych strategii w wojnie przeciwko mrówkom ognistym na Hawajach to „Bait and Blast”, nęć i wal – gospodarzom pokazuje się, jak przyciągać robotnice specjalnym kleikiem, którym pokrywają drzewa, rośliny i ziemię, a po kilku tygodniach wybijać je środkami owadobójczymi. Powtarzać w nieskończoność.

*

Bycie kobietą oraz żywym organizmem to dwa czynniki, które znacząco zwiększają ryzyko zachorowania na raka piersi – zdaniem badaczy z Dr. Susan Love Research Foundation. To dlatego, że nikt nie rozumie, jakie uszkodzenia i zbiegi okoliczności sprawiają, że dochodzi do klonowania i dominacji niektórych komórek. Z reguły mówi się o genetyce, stylu życia i o statusie reprodukcyjnym. Często pomija się zaś fakt, że setki przemysłowych chemikaliów przyspieszają rozwój raka albo zaburzają działanie hormonów, co też prowadzi do zmian nowotworowych. Z fabryk wylewają się miliardy litrów substancji takich jak ftalany. Są niewidzialne dla człowieka – nie da się ich dostrzec, skosztować lub powąchać – ale są wszędzie.

Ftalany są przezroczystymi płynami o konsystencji syropu, które produkuje się za grosze poprzez rozbijanie molekuł organicznych paliw kopalnych – gazu ziemnego i ropy – i wtłaczanie ich w nowe formy. Twardy, łamliwy plastik potrafią zamienić w miękkie, elastyczne przedmioty na każdą potrzebę: gumową kaczuszkę, worek na krew, dildo. Ftalany nadają się do produkcji folii kanapkowej, płytek podłogowych, ubrań, spreju do włosów, butów, dachówek, wnętrz samochodowych, cewników, farb ściennych, kabli elektrycznych, pestycydów, zeszytów i ekoskóry, a stosowane w kosmetykach, perfumach i kremach zapewniają produktom trwałość.

Cząsteczki ftalanów, które wnikają do ciała, są w powietrzu, jedzeniu i dotykanych przez nas rzeczach. Amerykańskie badanie przeprowadzone na 2636 osobach w wieku 6+ wykazało, że ftalany znajdują się w moczu każdego pacjenta. W moczu kobiet było więcej ftalanów używanych do produkcji żeli pod prysznic, szamponów i kosmetyków. Inne badania odkryły powiązania między ftalanami a „anomaliami reprodukcyjnymi” u niemowląt płci męskiej, takimi jak mniejsza odległość między odbytem a genitaliami – oznaka „feminizacji”, której skutkiem jest zmniejszona liczebność plemników w dorosłym życiu. Chemikalia zmieniają płód przez krew matki.

Ftalany trudno badać, bo znajdują się wszędzie w laboratorium – to zjawisko, które naukowcy nazywają problemem „ftalanowego przesycenia”. Pewnemu naukowcowi, Alainowi Lenoirowi, wydawało się, że w badaniach nad mrówkami ma do czynienia z tym zjawiskiem. Chciał dowiedzieć się, jak mrówki używają czułek, by rozpoznać niektóre zapachy na innych mrówkach. Każda mrówka, którą badał, była oblepiona ftalanami. Był niemal pewny, że wina leży po stronie sprzętu, więc postanowił zbadać mrówki z całego świata, trzymając je z dala od laboratoryjnego plastiku. Okazało się, że mrówki z Burkina Faso, Egiptu, Grecji, Węgier, Maroku i Hiszpanii były nie tylko oblepione ftalanami, ale i skażone nimi od wewnątrz.

*

Pisać o śmierci to pisać o wszystkich, podkreśla Anne Boyer w eseju Siostrzana śmierć. Polemizuje z tezą Susan Sontag, która twierdziła, że – w przeciwieństwie do mężczyzn – kobiety nie umierają za siebie nawzajem. „Siostrzana śmierć”, pisze Boyer, „nie polega na tym, że kobiety umierają za siebie nawzajem, lecz na tym, że kobiety umierają na bycie kobietą”. Według Boyer zdanie „W 2014 roku, w wieku 40 lat, stwierdzono u mnie raka piersi” ma charakter ideologiczny.

[…]

*

Kilka lat po gimnazjalnym epizodzie z „mleczną mamuśką” dowiedziałam się o internowaniu Amerykanów japońskiego pochodzenia podczas drugiej wojny światowej. Ta wiadomość mnie zmroziła. Po raz pierwszy w swoim wygodnym życiu zrozumiałam, że mój rząd czyni zło. Poczułam, że podstawy mojej tożsamości ulegają nieznacznemu przesunięciu – trudno było uwierzyć, że tak długo nie zdawałam sobie sprawy z podstawowych faktów. Nie pamiętam za to momentu, w którym „dowiedziałam się” o tym, że rząd amerykański spuścił bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki, i że moje własne miasto istniało tylko po to, by te bomby mogły powstać – ta myśl po prostu zawsze była gdzieś z tyłu głowy. Jeśli masz religijne wychowanie tak jak ja, nie dowiadujesz się nagle, że istnieje bóg. To po prostu świadomość, którą nosisz w sobie od zawsze. Pamiętam za to, jakie nam prawiono kazania: bomby atomowe uratowały wiele żyć, skracając wojnę. Bomby atomowe uratowały wiele żyć. Te słowa były szybą, przez którą oglądaliśmy świat z naszych domów, oddychając rześkim, górskim powietrzem, pijąc wodę, która przemywała nasze komórki.

[…]

*

Podczas dyskusji, która zamknęła sympozjum, ktoś zapytał Notley o schronienie. Jedną z jej najpopularniejszych książek poetyckich są Tajemnice małych domów, gdzie po kolei pisze ona o każdym miejscu, w którym mieszkała. Odpowiedziała wtedy, że chciała napisać o swoich domach, bo zawsze były wątłe. Sztuka polega na tym, żeby sprawdzić, jak wątły może być dom, zanim się rozpadnie – stwierdziła.

Później zreferowałam te słowa Cathy. Odpisała: „re: jak wątłym można być, nie tracąc schronienia – to tak samo trafne w przypadku duszy, jak i domu”.

Wiele razy wracałam do tej myśli. Nie jestem pewna, co ona oznacza – żyć w najwątlejszym domu, z najwątlejszą duszą. W wierszu Notley opisuje swoje dzieci jako „prąd atomów… w żadnym razie ciało z mojego ciała”. Pisze tak: „Potrzebuję ich słów do swoich wierszy, by mówiły w imieniu / domu, który razem tworzymy, wątłego i silnego / chwiejnego”. Ta przerzutnia została mi w głowie: silnego-chwiejnego – dwa zlutowane ze sobą słowa, jakby ktoś bez przerwy wypowiadał je na głos… „ten rodzaj / chwiejności, która ułatwia trzymanie kursu”.

I dociera do mnie. Dom musi być wątły. Dzięki temu będzie nieskończony – otwarty na luki i pęknięcia i wszystko, co przez nie płynie. A dusza? Wyraz fragile, wątły, pojawił się w angielszczyźnie dosyć późno, od łacińskiego wyrazu frangere, złamać się. Oznaczał „podatność na grzech”, „słabość moralną”. Z kolei sin, „grzech”, ma ten sam pradawny rdzeń co „być”. Pozwól diabłu, temu staremu oskarżycielowi, wejść do środka – boska zasada. Nie pozwól wprowadzić się w błąd, bądź wszystkim na raz. Bądź przezroczysta, jak sieć, która składa się prawie z samej pustki. Bądź drogą, która nie jest ścieżką wojenną.



Allison Cobb – amerykańska poetka i aktywistka, autorka kilku książek, w tym zbioru esejów i wierszy After We All Died (Gdy było już po nas, 2016) oraz Plastic: An Autobiography (Plastik: autobiografia, 2021). Pracuje dla organizacji środowiskowej Environmental Defense Fund. Mieszka w Portland.

Joanna Piechura – pisze, tłumaczy, redaguje „Wizje” i magazyn „MINT”. Doktorantka UW. Ostatnio współtłumaczyła antologię nowej poezji amerykańskiej Odmiany łapania tchu (2022).

Maciej Tadeusz Bykowski (ur. 1997) — student grafiki na University of Reading. Motto: „Placet experiri”.