ZASADA CIĄGŁOŚCI

pół milenium temu w Niderlandach powstał 
kafelek tam dziewczynka goni koło gra w koło.

a mnie kapsel ze stołu spada znika za krawędzią
kiedy zagapiam się na to co mówi do mnie
Jan Vos Córka uderza w obręcz i pcha ją, aż się toczy:
Bez końca biegnie tak, choć tchu zabraknie wreszcie.
Wieczność nam pokazuje dziecię w tej obręczy.
Przez pot i czujność zyskujemy to, co wieczne.
nie ty byłaś nią 
nie ty ale 

na przystanku tramwajowym wgapiam się niby w trawę ale
to setki mniszków lekarskich i babki lancetowate 
a na ścianie naszej łazienki kopia ostatecznego sądu 
sprzed pięciuset lat Memmlinga 
i kiedy sram (tak niestety zwyczajnie sram) widzę tam 
te same babki lancetowate i mniszki 
te same.

to mnie mocuje silniej
od unii europejskiej

tak tak
tak

NIEDERLANDY II

realizm to nie czas ani światło wpuszczone przez pędzel ale
co mleczarka 
myśli o nędzy

TEGO ZDJĘCIA NIE WOLNO BYŁO ZROBIĆ? PAMIĘTASZ JE?

przede wszystkim porządnie
przede wszystkim porządnie zasłane łóżko
przy łóżku w jedynie należytym porządku pozostawione 
kapcie

każdy z osobna wielkości może owczych płuc 
może końskich nerek na pewno 
ludzkich stóp. ludzkich. to ważne.

mężczyzna na posłaniu wygląda jak
czyjś dziadek skromny urzędnik 
z tymi kapciami obok. 
co powiedziałby o nich Vincent po
porannej szklance brabandzkiego piwa modlitwie i
odwiedzinach u górników

że praca uszlachetnia 
czy że czyni wolnym.

te kapcie pokryte są suknem w kratę
a kochany dziadzio leży na pryczy jak należy 
i ma pod głową porządnie zwinięty 
koc i koc jest w kratę a
na środku podłogi w tym porządnym 
pomieszczeniu widać plamę 
słońca 
także w kratę


DWADZIEŚCIA PIĘĆ DŁUGICH ZDAŃ

(fragment)

Umierałem. Długo. Jakbym gotował wołowy wywar. Ale ciągle się nie udawało. Przeciągle… Czy to dzięki wątrobie, czy za sprawą serca?

1.

Od czego zacząć, mój boże, od czego zacząć? Czy nie od tego powinienem, że pojechaliśmy po buty? Ważna rzecz buty. Ważna sprawa – mieć w czym być na weselu, skoro trzeba. A przecież zanosiło się na wesele najważniejsze – czy znacie większy, czy znacie ślub ważniejszy od tego z Panem Naszym Jezusem Chrystusem, ślub wspaniały, o glucie z mąki i wody i winie kwaśnym jak uśmiech ministranta? Jechaliśmy. Po buty białe jak ten opłatek. Jak (podobno powinna być) moja dusza. A dusza moja gdzieś się zapodziewała, bo co chwilę byłem wprost okropnie wkurwiony, że to już koniec kwietnia, pogoda świetna, a ja, a my – zamiast łapać i torturować koty, zamiast kaleczyć skórę futbolowej piłki i swoją o żwir placu, jedynego dostępnego nam w celach tak zwanej, rekreacji,, zamiast pluć i łapać – muszę jechać z dziadkami do najbliższego miasta, miasta z prawdziwego zdarzenia, żeby kupić buty białe jak opłatek, jak moja duszyczka. To już wolałbym tę najgorszą w roku porę – na taką podróż… To bym im powiedział, wykrzyczałbym: „Eliocie! Eliocie! A cold coming we had of it”… A tak? – chuja! Lublin przywitał nas rokiem dziewięćdziesiątym. Był naszą jedyną nadzieją, Mekką i Medyną w jednym, miastem tysiąca i jednego zonku. Był Lublin Motorem Lublin. Absalomie! Absalomie! – gdybyś wtedy dodał mi odwagi… 

Buty prawie znaleźliśmy; buty prawie takie, jak być miały; buty prawie białe. Biała była podeszwa, biały otok i podszewka; biała przyszwa, wyściółka, sznurowadła; tylko obłożna, tylko ona niezupełnie była biała… Ktoś ją wymyślił obłożnie na „ciocię” chorą – uzbroił ją w czerwoną lamówkę. Ale decyzja, choć opornie, zapadła – kupujemy. 

Dopiero przy konfesjonale zrozumiałem swój grzech, zrozumiałem brzemię, karę, stygmat… Najpierw odebrało mi pamięć. Ale jak! Ale jaką! Wstałem z kolan i zapomniałem, zapomniałem, co powiedziała do mnie krata rozmównicy dziesięć sekund temu! Szedłem w wyznaczoną stronę, w kierunku schodów, przed ołtarz, by znowu uklęknąć i ten pierwszy raz, nareszcie, wziąć do ust; ale nie wiedziałem, ale zapomniałem, czym się oczyścić, więc – odwróciłem się… A tam już klęczał, już szeptał następny. Czułem, jak czerwienieje mój stygmat, jak lamówki z cynobrowych przechodzą w szkarłatne. Wytrzymałem, dopytałem. Wieżo dawidowa, wieżo z kości słoniowej, domie złoty. I znikało wszystko – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – masochistyczna przyjemność z przyczepiania sobie do pośladków spinaczy bieliźnianych; dopijanie resztek z kieliszków po wódce; podstawianie domowym kotom do lizania… No, było tego troszkę. I znikało. Za tą wieżą, za tym domem.

2.

Mój boże, jak ma wyglądać piekło, jeśli ma wyglądać, bo jednak ma wyglądać, prawda? Jako dziecko wyobrażałem sobie, że zostanę zanurzony w wielkim, nieskończonym mleku; wszystko będzie białe, bez choćby jednej fałdki; biel będzie ustępowała przed ruchem, ale, ustępując, postąpi zaraz za nim; czysta biel, bez cienia. Było więc moje piekło piekłem Różewicza raczej niż Dantego… „Biel się nie smuci, ani weseli, tylko się bieli…”. Piekło – doskonała nuda, językowa tafla lodu z koszmaru Wittgensteina. Mój boże, czy właśnie to spotka mnie za moje występki, występki których winien jestem faktycznie, ale które nie poczyniły chyba rysy na twojej postaci… Od  czego zacząć, czy nie od występków właśnie? No to proszę!

Dwudziestoletni – siedzieliśmy na jezdni; wieś Zalesie. Dosłownie za siedmioma górami, za siedmioma lasami, mały koniec małego świata; podobno było nas kilku – nie wszystko pamiętam. Siedzenie-myślenie w niemożliwej ciemności, aż ogłuszającej. Długo się z tym oswajałem. Najpierw było to, co pod ręką. Ten asfalt – ciepły, prawie przyjemny. Po pewnym czasie już widzieliśmy nieco. Wyobrażałem sobie, jak wyglądamy z wysokości kilku metrów; leżymy – trochę mięsa. 

Asfalt. Był jak gigantyczna szyna do nasłuchiwania, czy przypadkiem nie nadjeżdża samochód. Ale słuchało się całym ciałem, tym mięsem, sokami i jamami w jego wnętrzu. Zrobiliśmy z siebie pudła rezonansowe; nasze źrenice zastąpiły tęczówki; oddychaliśmy. Drobiny piasku w nierównościach jezdni łapały refleksy światła padającego niewiadomo skąd. Która nas gwiazda przywiodła tu, a która dawała nieco blasku? Czy mogła być to jedna i ta sama? Czy nie wszystkie, wszystkie razem – śmiały się w twarz tej jednej najbliżej naszej wioski (a teraz jakby ślepej i naprawdę niewidocznej)? Czy już wtedy rozpoznaliśmy w tym ironię…? Nie musieliśmy wysilać wyobraźni, żeby we wspomnianych drobinkach móc zobaczyć głazy. Pamiętam, że bardzo poważnie zastanawiałem się wtedy, czy nie są przypadkiem naprawdę pozostałościami. To znaczy – który to kierunek? Czy teraz będą się skawalać w większe części, czy są ostatnim etapem rozdrobnienia. I trochę bałem się, że zaśniemy. Przypomniał mi się wtedy dywan, zwykły dywan,  na którym bawiłem się w domu, kiedy miałem kilka lat. Za mną, w kuchni – matka, a ja na tym dywanie. Mój boże, zależnie od dnia i nastroju – dysponowałem siatką rzek, gór, ulic albo całych miast czy kontynentów. Władałem. Gdzieś przebarwienie po szczenięcych sikach, gdzieś niewidoczny z boskiej perspektywy dorosłych – kawałek samoprzylepnej taśmy. Brałem go w palce i fachowym okiem oceniałem, czy jeszcze do czegoś się przyda… A po chwili przyklejałem go dokładnie w miejscu, z którego został odklejony, dokładnie w tym. Władałem?

Asfalt komunikował, że Rafał jeszcze nie śpi. Czułem ciężar okolicznych domów. A „psy ujadały na kuli, modlił się zabierz ten kielich”.

Przez kilka godzin nie przejechał ani jeden samochód. Dzisiaj nie wiem, czy wybraliśmy właściwą, czy niewłaściwą wieś. 

3.

Biedny Patryku, a pamiętasz trzęsienie ziemi, które przeżyłeś kilka lat później, w innej, oj, w innej przestrzeni; trzęsienie nie mniej grzeszne, nie pobłażliwszego potępienia oczekujące, ale trzęsienie może mniej mroczne, może pogodne? Takie głosy słyszę niemal co dzień i nie wiem, czy ja do siebie, z drugiej (ale z jakiej, z której drugiej?) strony mówię, czy to już jednak naprawdę mówisz do mnie, mój boże… Pamiętam, oczywiście – jakże mógłbym zapomnieć – nawet na środkach przeciwbólowych, kontrolnych terapiach i odwiedzinach w rodzinach – chcę, czy nie – pamiętam. Pamiętam aż za dobrze; pamiętam, aż się boję. Czekałem w kawiarni. Z nudów wyobrażałem sobie, że coś czytam, ale raczej gapiłem się na uchylne okno w suficie. A właściwie na ścianę, którą było widać za tym oknem. No i piłem herbatę. I tak: wyobrażenie, okno, herbata. W kawiarni było prawie pusto. Kila osób na dole, a tu, na czymś w rodzaju antresoli, dwa stoliki ode mnie, jakaś dziewczyna. I tyle.

Więc siedzę. Zaczynam podziwiać kawiarniany stolik. Zaczynam mieć bardzo poważne wrażenie, że puste krzesło naprzeciwko gapi się na mnie.

Podszedłem do tej dziewczyny. Podszedłem do niej, jakbym podchodził do wulkanu; jakbym stawał na skraju krateru – niczego o nim nie wiedząc. Owszem, ruchałbym, ale nie o to chodzi – bo ileż jest podobnych! (Lub inaczej – ile jest takich, których naprawdę i na pewno: nie?). Choć nie sposób zaprzeczyć, że ją chętnie, że tę – bez wątpienia… 

Podszedłem i zapytałem, czy mnie poczęstuje papierosem. Odpowiedziała, że nie ma problemu i żebym sobie skręcił. Kłopot, bo ja ostatni raz skręcałem papierosa kilka lat wcześniej. Jakiś wstyd czy może zakłopotanie… W  każdym razie coś musi być, gdy się na czyichś oczach, obcych, w dodatku kobiecych, nie umie skręcić papierosa. Od razu sobie to wyobraziłem: jak drżącymi palcami, prosząc o trzecią bibułkę, piątą minutę próbuję skręcić coś, choć już mi się odechciało. Najchętniej – wycofałbym się, nigdy o to nie prosił; a już najlepiej – na wszelki wypadek – w ogóle nie narodził… Więc pytam, czy ona może by…?

Paląc tego papierosa, nie mogłem przestać myśleć o jej ślinie. Tym skrętem cudownym wkładała swój język do moich ust. Lizała się ze mną po prostu. Kilka minut później wyszła z kawiarni. Dalej – krzesło, herbata, czekanie. Pomyślałem: tak się nie robi. Tego się nie robi – nie znika się tak. Ale nic się nie stało. Nie rozstąpiła się ziemia. Nie wyparowały wody. Ogień pozostał ciepły. Wiatr łagodny.



Patryk Czarkowski (ur. 1982 w Białej Podlaskiej) – poeta, autor opowiadań. Publikował m. in. w „8. Arkuszu Odry”, „biBLiotece”, „Frazie”, „Tlenie Literackiem” i „Zeszytach Literackich”. Autor dwóch książek poetyckich: Precyzja roślin (Universitas, Kraków 2015) i Czekamy (WBPiCAK, Poznań 2017). Mieszka w Krakowie.

Weronika Szczurko (ur. 1994) – autorka kolaży, ilustracji prasowych, plakatów. Jej prace pojawiły się min. w kwartalniku „Przekrój” i magazynie „Wysokie Obcasy Extra” oraz na Targach Plakatu. Swoje kolaże publikuje na Instagramie pod nazwą Słowa Ilustrowane.