We współpracy z Fundacją Oficyna 21 publikujemy fragmenty powieści Czesława Dobka Na ratunek gołębicy, która ukazała się w 1964 roku nakładem londyńskiej Oficyny Poetów i Malarzy. Eksperymentalna proza Dobka jest zjawiskiem fascynującym i osobnym na mapie polskiej literatury XX wieku, szczególnie powstającej na emigracji. Serdecznie zachęcamy do wzięcia udziału w zbiórce na pierwsze krajowe wydanie powieści Dobka.

W celi na suficie mam krajobrazowe plamy wilgoć i brud i cień od pożółkłej żarówki kłębią się jak żywa materia z której mogę układać sobie obrazy jakie tylko zechcę dlaczego nic nie czytasz pytał Donald Macdonald mówią mi że nie czytasz wcale książek zwariujesz patrząc w sufit naprawdę niejeden zwariował w podobny sposób nie chciało mi się mu odpowiadać tak samo jak nie miałem chęci na czytanie po co interesować się czyjąś nieprawdą gdy sam jestem pełen opowieści ilustrowanych plamami na suficie teraz dopiero mogę sobie przypomnieć jak wyglądają ludzie linie zacieków układają się w szczegóły profilu w zmarszczki twarzy w garb Stadelmana w zniekształcone ucho Joego w szczurzy pysk Toma z wieży dźwigu czasem widzę Joannę nie tę z procesu ale dawną otwierającą drzwi mego pokoju tak naturalnie jak gdyby wchodziła do biura porad prawnych czasem wiele wiele osób z jakiejś nieznanej przeszłości tłumy biegnące na przekór na złość nie mogę ich zatrzymać i darmo usiłuję zmienić kąt widzenia wywołać inne krajobrazy innych ludzi kiedy wieczorem pulsuje światło żarówki sufit oddycha przypływem morza wtedy podróżuję tam gdzie nigdy nie pojadę ale wystarczy tylko przekręcić się na bok aby ze ściany wpatrywały się we mnie oczy dwie plamki tak blisko umieszczone siebie jak rozstęp oczodołów tak wpatrzone we mnie jak Edwin gdy mówił nie nie jestem wielebnym księdzem jestem kapłanem przeklętych

czasem ze ściany wyglądają oczy tamte człowieka z parku jednego z pokolenia przeklętych nigdy o nim nie mówiłem Edwinowi nie przyznawałem się przed samym sobą uważałem że nie było w tym mojej winy chłopacy byli winni jeżeli w ogóle doszukiwać się w tym grzechu oni czynili tylko to czego nauczyło ich życie a ja chciałem ich użyć zdawało mi się jak ze wszystkim że można istnieć nie włączając się nie biorąc udziału korzystając tylko z otoczenia w miarę potrzeby chłopacy z Ramony byli potrzebni abym miał tło byłem bez tła bez wspomnień bez środowiska chciałem być Billem z Ramony jak był Joe z Ramony Alek Charlie Peter jak był Tom człowiek z kabiny dźwigu najwyższego w mieście jakże mu zazdrościłem tego wywyższenia kiedy tylko mogłem biegłem tam i zadzierałem głowę ponad rusztowanie olbrzymiego domu żółty przejrzysty żuraw sterczał pośrodku proste ramię wychylało się aż nad ulicę wolno obracał się dźwig niosąc na lince na haku szynę żelazną łańcuch pusty słupy betonowe worki z cementem leniwie wolno obracał się dźwig a na samej górze w szklanej kabince siedział człowiek ponad nim nie było nikogo pod nim mrowisko w którym ja byłem chyba kropką co dzień rano bardzo wcześnie wspinał się po drabinkach szedł w górę malejąc za każdym prawie krokiem a kiedy wracał czynił to tak niechętnie jakby go ściągali za spodnie jakby gotów był wytrysnąć do góry to jest Tom z dźwigu powiedział Joe zobaczyłem małego czarnego nachmurzonego chłopca był tak młody że nie chciałem wierzyć że to on bo powinien wyglądać jak orzeł albo chociaż gołąb miejski wyglądał jak zły czarny foksterier i był ponury jak tam jest Tom? cholernie sam cholernie sam mruczał kiedy miał humor a ponieważ przeważnie go nie miał to tylko wydymał wargi jak do splunięcia znaczyło to idź do cholery nie był hersztem bandą dowodził Alan szczupły i blady jak student teologii podobno Alan był najokrutniejszy ale i on bał się Toma zresztą Alan tylko dlatego miał poważanie że jeździł na Arielu 500 podczas gdy inni mieli tylko zwykłe skutery kupione z drugiej ręki Tom mógłby sobie kupić samochód ale nie miał nic tak jak ja był starszy od innych i forsę puszczał na dziewczyny stały klient Margot nie lubię być sam rozumiesz podsuwał pysk pod sam nos jakby miał gryźć płacę kurwie ile chce ale sam nie lubię spać a kiedy Margot nie było ani żadnej z jej przyjaciółek siedzących w kącie za grajszafą wtedy Tom był groźny chłopaki rzadko przyprowadzali swoje dziewczyny a wtedy uciekali Tomowi z drogi idziesz spać ze mną idziesz spać ze mną powtarzał jak rozkaz daj spokój to prawiczka bronił Alek małej Maureen która wyglądała na dwanaście lat choć miała szesnaście nie zjem jej daj spokój Tom bronił i Joe to nie kurwa wszystkie kurwy Tom sięgał twardą owłosioną ręką myślałem że postępuje jak goryl który zszedł z drzewa powiedziałem Stadelmanowi to nieszczęśliwy człowiek odpowiedział mi zawodowa choroba coś jak hemoroidy u kasjera bankowego sam będę spał płakał Tom i dolewał do kawy koniaku nauczył się tego od Stadelmana który chwalił się że jak był młody to pił kawę tylko z koniakiem Tom ty masz kontynentalne gusta śmiała się Margot sram na kontynentalne gusta piję bo dobre kiedy Toma nie można było uspokoić wtedy występował Alan z projektem jedziemy na cudaków wołał i wszyscy się ożywiali Tom pierwszy naprzód Tomie krzyczał Alan i wyskakiwał z Ramony a wszyscy za nim

chciałem bardzo być taki mocny mieć czarną skórzaną kurtkę z niklowanymi guzami na naramiennikach czarny hełm baniasty ozdobiony czerwonymi skrzydłami Merkurego i skuter albo lepiej motocykl chciałem być twardym brutalnym ujeżdżać na ryczącym motorze grozić przechodniom śmiać się z policjantów bić po mordzie i kopać leżącego ale nie byłem taki właśnie dlatego że chciałem być nie byłem na przekór im wszystkim siedziałem przy stoliku Stadelmana i rozmawiałem o filozofii o mechanizacji życia o Hitlerze i komunistach nie patrz za nimi radził Stadelman ty nie jesteś z ich branży ucz się powiadam ucz się uporządkuj ten śmietnik w głowie czytaj dam ci książki czytaj dasz mu Marksa darł się Joe od bufetu ja ci mówię Bill czytaj Szekspira ja zawsze do snu czytam Szekspira moja matka czytała Biblię doradzał Branstone partner Stadelmana od szachów czytała aż umarła od Biblii się umiera od Szekspira nie ja ci dam książki kiwał głową Stadelman żebyś się uczył nie zasypiał nad nimi nie chciałem książek chciałem życia chciałem porosnąć życiem prawdziwym wrącym życiem

kiedyś zawołał Alan siadaj Bill ze mną zobaczysz cudaków chcesz jechać na cudaki? zapraszał Peter cholerna zabawa Tom patrzył ponuro a Stadelman już wstawał aby protestować dlatego właśnie krzyknąłem jadę do cholery dlaczego chciałem mieć czarną kurtkę być twardy i brutalny wiedziałem że nie potrafię i nie pchałem się ale marzyłem o tym często a kiedy zjawił się Dawid i ruszył z rozbitą butelką na Margot to uciekłem z lokalu ty kurwo krzyczał gdzie moje pieniądze co zrobiłaś z moimi pieniędzmi nic mnie nie obchodzi z kim do łóżka chodziłaś ale gdzie są zarobki gdzie są moje pieniądze twoje pieniądze? jakie twoje pieniądze skończyło się z tobą idź sobie szukaj innej kto cię pilnował? kto cię bronił? nikogo nie będziesz bronił idź sam spaceruj po ulicy teraz nowe prawo nowe metody ja ci dam wrzeszczał ja cię nauczę a Joe uspokój się Dawid ona ma rację jej już nie trzeba protektora wystarczy telefon stała klientela tłumaczyła Margot ot co a coś ty mi pomógł? na cemencie siedziałeś worki dla poczty szyłeś przez dwa lata a teraz chcesz się odgrywać o Jezu wołał Dawid był mały i koślawy krostowaty i kostropaty ale gdy szczerzył zęby w złości wyglądał jak wychudzony kocur plujący z gniewu o Jezu kto mnie do mamra wsadził? kto mnie sypnął? i wtedy złapał butelkę po lemoniadzie uderzył o bar odbił denko i rzucił się na Margot zobaczyłem ostre drzazgi godzące w jej twarz zakryłem oczy i uciekłem biegiem szybko aby nie słyszeć ryku dziewczyny której twarz wbijano na szkło

niepotrzebnie uciekałem Alan zatrzymał Dawida a Joe schował Margot do swego pokoju wszyscy krzyczeli wtedy i skakali broniąc Margot nawet Tom splunął pod nogi Dawida i powiedział jak jeszcze raz zrobisz taką chryję to cię skopię na śmierć Dawid uciekł z Ramony i nikt go już nie widział wieczorem Margot przyszła do mnie po raz ostatni dała mi dwadzieścia funtów masz nie wiem kiedy przyjdę ten idiota mi żyć nie da ale ty się nie bój nikt o tobie nie powiedział leżała przy mnie i głaskała mnie po piersi żal mi jej było bardzo nie dlatego że mogła być pokaleczona okropnie ale była jak pijak który wychodzi z baru i nie wie gdzie teraz do jakiego domu do jakiej bramy ty się nie bój głaskała mnie a potem całowała jej wargi rozlewały się po całej mojej twarzy było tak nieprzyjemnie że chciałem krzyczeć z obrzydzenia ale żal mi jej było i milczałem Boże jaki ty jesteś płakała sam dziś nie wiem czy nie wyrządzałem jej większej krzywdy niż Dawid ale czy mogłem inaczej poszła sobie i nigdy jej nie zobaczyłem Bill na drugi dzień powiedział Joe nie przejmuj się za bardzo Margot wyłowili z Tamizy skoczyła z mostu? gdzie tam zrzucono ją z brzegu głowę miała rozharataną na amen to Dawid? pytałem Dawida nikt nie złapał ale strzeż się i wtedy oszalałem ze strachu wtedy naprawdę uciekłem ze strachu biegłem w dzień potrącając przechodniów uciekałem po ulicach aż znalazła mnie Joanna a Edwinowi powiedziałem że Enfieldowa mi wymówiła nie powiedziałem o Margot prawdy i nie powiedziałem o tamtej wyprawie na cudaki dwa razy mu skłamałem trzeci raz powiedziałem prawdę i to było najgorsze

z tymi cudakami było przerażające i przyjemne chociaż ja nie byłem winien to Tom i Alan i inni oni to dawno uprawiali a ja tylko raz byłem biernym świadkiem jednak oczy tamtego patrzyły we mnie i nie wiem czy Tom na swej wieży albo Alan w fabryce opon przeżywają takie wspomnienia oczy patrzą tylko we mnie

z początku nie orientowałem się szliśmy przez pusty ciemny park rzędem są szepnął Alan stanęliśmy niedaleko gęstych krzaków wiatr przyniósł smród i poznałem że w krzakach mieści się prewet publiczny jeszcze nie rozumiałem nic tylko drżałem z jakiegoś nieznanego niepokoju

Peter poszedł pierwszy zdjął swoją kurtkę i w koszuli samej w obcisłych jeansach kołysząc się jak kobieta szedł w tamtą stronę za chwilę ktoś był przy nim zatrzymali się rozmawiali ze sobą idziemy szepnął Alan

Tom przez cały czas nic nie mówił ani słowa nie powiedział od początku do końca chociaż to on kopał jęczące ciało kiedy podeszliśmy półkolem ten stojący z Peterem zaczął się cofać zobaczyłem teraz światło u wejścia do klozetu stał tam jakiś mężczyzna oparty o ścianę i palił papierosa czerwony punkcik rozświetlał się w jego dłoni świnia świnia krzyknął Peter chłopacy się rzucili bij świnię ty brudny psie rozpustny koźle wieprzu wołali i otoczyli obcego posypały się razy w jednym momencie leżał na ziemi byłem blisko bardzo blisko słyszałem uderzenia pięści i jęk powalonego widziałem w świetle dalekiej latarni w smudze padającej z klozetu człowieka leżącego przewracającego się machającego rękami broniącego się nogami widziałem że Tom raz po raz kopał go w bok zawzięcie w milczeniu on jeden nie krzyczał nie drwił kopał raz po raz stałem blisko za blisko bo właśnie na mnie spojrzał człowiek z ziemi to były cholernie smutne oczy jak u psa nie przerażone nie złe nie oszalałe z bólu smutne takie jak u Margot gdy prosiła abym ją pocałował jak u Edwina kiedy mówił jestem kapłanem przeklętych

uciekaj za mną wołał Charlie ciągnęli mnie za rękawy marynarki a ja patrzyłem na leżącego człowieka policjant wrzasnął Alan i powlekli mnie prawie siłą niedaleko stanęliśmy koło drzew rzeczywiście szedł policjant myślałem że do nas ale on jakby nas nie widział kierował się prosto w stronę ustępu człowiek z ziemi zerwał się i zaczął uciekać zamiast szukać opieki zamiast skarżyć się wskazywać na nas szczuć na nas on uciekał a chłopaki się śmieli policjant nie gonił podszedł do tego który stał oparty o ścianę i mówił coś do niego czasem jest ich więcej znacznie więcej powiedział do mnie Charlie nie boicie się jak jest ich dużo to mogą was zbić oni? zaśmiał się pogardliwie Alan oni palcem nie ruszą cała heca w tym że oni się nie bronią paskudna robota paskudna zgodził się Charlie nigdy bym nie poszedł na to tylko dla Toma nic nie rozumiałem zupełnie nic wtedy nie rozumiałem pociłem się z podniecenia siłą panowałem nad sobą żeby nie dotknąć ramienia Toma który stał obok mnie sapał i pluł w trawę zdawało mi się że byłem na skraju czegoś co za chwilę może wybuchnąć jak gorący gejzer a kiedy po raz pierwszy rozmawiałem z Edwinem chciałem mu powiedzieć że mi kogoś przypomina ale nie powiedziałem jego oczy patrzyły na mnie tak samo jak oczy tego człowieka z ziemi ręce mi się spociły pod stołem jednak nie powiedziałem i nigdy nie zdobyłem się na powiedzenie aż wszystko się odkryło wszystko wtedy gdy dowiedziałem się że

* * *

Powinienem był od razu nabrać podejrzeń ale spotkanie właśnie takiego człowieka który nie potrzebuje zarabiać na życie który może cały swój czas poświęcić przyjemnościom studiom pogoni za doznaniem spotkanie człowieka bogatego jak w powieści było moim marzeniem i ten bogacz miał mnie wziąć pod swoją opiekę otworzyć mi świat łatwy i ciekawy to było jak w moim śnie którego nie pamiętałem dokładnie a który tylko przeczuwałem kiedy pierwszy raz zobaczyłem mieszkanie Edwina stwierdziłem że tak wygląda jak w powieści Saganki jak na filmie kolorowym jak na wystawie nowoczesnych mebli właśnie w takim mieszkaniu powinno się siadać na dywanie i pić mieszaninę alkoholu z wysokiej szklanki i rozmawiać o sztuce o Kafce o Klee o Picassie o dramacie Osborne’a a Edwin mówił o sobie ciągle o sobie aż w moim mózgu powstał obraz człowieka zaszczutego zagonionego spotkasz u mnie różnych ludzi skarżył się nie bronię nikomu schronienia nie żałuję kieliszka dżinu ale im nie wierz każdy człowiek stara się innego oszukać my ludzie przeklęci ścigani przez prawo nie wierzymy nikomu dopiero kiedyś gdy naprawdę wyzwolimy się gdy zamknięci we własnym gronie poczujemy się bezpieczni będzie czas na przyjaźń i na szczerość teraz nie wierz nikomu spotkasz i takich którzy tu przychodząc będą starali się powiedzieć ci że jestem złym człowiekiem nie wierz im i wtedy spojrzał smutno po ścianach pokoju jakby robił przegląd obrazów i tapet i szafki z książkami i półek i lustra w grubych barokowych ramach i dwóch waz ze smokami i biurka pod płaszczyznami kotar aksamitnych i foteli i mnie wreszcie nie wierz nawet mnie nie wierz piłem dżin z sokiem i zastanawiałem się dlaczego nie przemawia do mnie jego smutek ani jego odwoływanie się do tragedii ludzi zgubionych i przeklętych

dopiero później oceniłem właściwie jego szczerość później to znaczy obcując sam na sam z plamą na suficie mojej celi wtedy mnie więcej nudził zajmował mnie przejmował podniecał swoimi opowiadaniami o doświadczeniach mocniejszych krwistych wnet czułem jak żar oblewa mnie od środka jak ciało moje zaczyna pęcznieć współistnieć z jego opowiadaniem brać udział a w głowie wzniecał się sam z siebie szum jakbym wypił wiele wiele dżinów to były jego doświadczenia jego poznawanie inności tak jak ja gdy obejmował mnie wstręt przy dotykaniu wzbierających piersi Margot gdy zamykałem oczy przed widokiem rozdętego miękkiego ciała na obrazie Rubensa gdy dusił mnie zapach potu w kolejce podziemnej i parzyła wklęsłość sąsiadki spychanej na mnie przez bierny tłum

tak jak ja Edwin drżał gdy po raz pierwszy dotknął ręki kolegi w szkolnej ławce gdy pierwszy raz w przyjaźni objął go za ramiona cóż to jest kobieta? pytał patrząc w przestrzeń poza ściany swego pokoju mechanizm do rodzenia przyrząd do rozmnażania czy wiesz że jeżeli nie zatamujemy przyrostu naturalnego za dwieście lat na tej planecie dla człowieka będzie tyle miejsca ile masz go dzisiaj w kinie za kilka szylingów? za tysiąc lat ziemia będzie kulą oblepioną miękką miazgą ludzką śluzem lepkim i drgającym w walce o miejsce na skorupie ten obraz lecącej w przestrzeni kuli żywego mięsa przyprawiał o mdłości ile razy go wspomniałem akt miłości opiewany przez poetów prowadzi tylko do galarety człowiek zwierzę człowiek jak pies biegnący za suką przez ulice miasta człowiek śliniący się przed fotografiami w gablotkach nocnych klubów człowiek pocący się w przedsionku burdelu człowiek… tyle było wstrętu w tych obrazach tyle bólu że wierzyłem mu szczerze byłem po jego stronie z nim chciałem powstać wyciągnąć rękę powiedzieć że czuję tak samo

w tej chwili spojrzał na mnie oczyma człowieka z parku leżącego na ziemi bez jęku przyjmującego kopniaki Toma płaczliwego żałosnego zwierzęcia uciekłem z tego pokoju z tego domu od tej opowieści dlaczego ciągle uciekałem? zdawało mi się że zdążam do czegoś że wreszcie jestem z czymś zespolony należę jestem wrosłem szczęśliwy niby drzewo mocne bo trzymające się korzeniami głębi ciepłej gleby tak szczęśliwy byłem gdy Edwin obejmował mnie ramieniem z prośbą i radością gdy w kole młodych chłopaków siedziałem na dywanie pijąc dżin z lodem gdy zabierałem głos w dyskusji burzącej cały świat gdy odkrywałem nowego boga coraz to innego gdy patrzono na mnie z zazdrością jako na wyróżnionego jak na najbliższego najbardziej zaufanego na pierwszego

potem przyszła noc oświetlona czerwonym błyskiem lampki noc gorąca przejmująca niewoląca i przerażająca i uciekałem znowu po ciemnych ulicach upokorzony wykorzystany brudny jak oblany lepkim ciepłym mlekiem uciekałem aby znów powrócić upokorzony jeszcze głębiej przerażony mocniej dotknięty boleśniej

co ci jest? pytała Joanna gdyby ona umiała mnie zrozumieć może wszystko skończyłoby się inaczej ale świat Joanny był światem uporządkowanym realnym określonym przykazaniami opisanym encyklopedią wymalowany przez Delacroix co ci jest? i zaraz sięgała do torebki w której miała aspirynę i vegantin ten drugi na większe bóle niż zwykłe zaziębienie Joanna miała lekarstwo na wszystko tylko nie na moją chorobę bałem się jej od pierwszego dnia obawiałem się bo mogła mnie zniszczyć upokorzyć bardziej niż sąd niż Macdonald niż powieszenie za szyję aż do zgonu ale ona pomijała ten temat jakby odgadła o co mi chodzi nigdy nie powiedziała słowa którego się bałem jak lekarz z chorym postępowała spokojnie nie wspominając mu o raku w wątrobie teraz pójdziemy na spacer teraz wypijemy kakao teraz posłuchamy bajki o czerwonym kapturku teraz tak w koło powinienem był się zbuntować wygnać ją z mego pokoju który był jej pokojem jej obrazek nad łóżkiem jej serwetka jej patelnie jej czajnik jej talerz na chleb jej książka przy łóżku zdawało się że mnie urabia wedle swojej modły ale przecież musiała odejść pożegnać mnie od drzwi podniesieniem ręki i uśmiechem i odejść na jedną noc na jeden dzień aby znowu wrócić z tym samym uśmiechem i tą samą stanowczością

dlaczego od niej nie uciekłem? czy tylko dlatego że się bałem czy że czułem się przy niej spokojny jak dziecko usypiające w takt bajki? mogłem wyjść tak samo jak z Ramony mogłem nie zostawić swego adresu i kto wie czy w tak wielkim mieście natrafilibyśmy na siebie nie uczyniłem tego ze względów egoistycznych Żo mówiłem do niej leżąc na tapczanie i patrząc jak myje garnek nad zlewem po zaimprowizowanej kolacji dla niej nie istniały przepisy pani Winter ona umiała i z tą babą dojść do porozumienia i gotowała na małym kółku przedziwne potrawy Żo ty powinnaś odejść ode mnie jestem dla ciebie nieszczęściem mówiłem dla żartu chyba wtedy bo przecież nie wierzę w proroków jesteś głupi nie robię niczego dla ciebie ani dla siebie tego wymaga sytuacja przyjdzie dzień że zrozumiesz i to będzie moja zapłata jestem twoim nieszczęściem Żo odejdź ode mnie nie bredź na wszystko miała stanowczą odpowiedź nie bredź nie wygłupiaj się bądź mężczyzną postępuj jak człowiek

Joanna chodziła do kościoła i umiała na pamięć dziesięć przykazań i jeszcze inne rzeczy nie rzucała mi nimi w twarz postępowała jak mądry proboszcz powoli pomału oswajała mnie z rzeczami o których istnieniu nie wiedziałem trzeba kochać ludzi jakich ludzi? z ulicy czy tych których spotykamy w swoim pokoju o zmroku? nie bądź cyniczny trzeba kochać człowieka każdego złego czy dobrego czy on mi za to zapłaci? tak otrzymasz zapłatę w takiej chwili kiedy okaże się najbardziej potrzebna niezbędna czy mam go obejmować kochając całować nie wygłupiaj się wystarczy wiedzieć że kochasz że gdyby zaszła potrzeba oddałbyś mu wszystko co masz i co cenisz i czekałbym na zapłatę do chwili kiedy ktoś uzna że czas przyszedł? tak i umarłbym z głodu bez tych moich najbardziej drogich rzeczy? nawet gdybyś umierał wiedziałbyś że nie jesteś sam nie jestem sam krzyczałem aby zagłuszyć jej oskarżenie nie jestem sam niech ci się nie zdaje że zostanę sam ale ona miała rację zostałem sam czy dlatego że nie kochałem Joanny pani Winterowej Margot ludzi na ulicy i ludzi w barze i ludzi w ogonku do kina? zostałem sam z wyboru odtrąciłem wszystko raz miałem sposobność wstąpienia na drogę którą otwierała Joanna ale nie zrobiłem kroku o którym marzyłem

przed naszym biurem rozbierali dom mordowali go w sposób zimny i okrutny stary olbrzymi dom w którym schodzili się starzy i bogaci panowie pewnego dnia na zebraniu owego szanownego klubu postanowiono dom zwalić zabić go i wykorzenić z fundamentami więc ogłoszono wszem dokoła że nadchodzi koniec owego domu w oknach pojawiły się afisze o licytacji i dom jak ślepiec z bielmem objawił wszystkim że umiera z powodu wyroków sił wyższych panowie bogowie klubowi postanowili przyjechali kupcy i zaczęli chodzić przesuwając się poza zaplutymi oknami zdjęto z nich cynerarie i portier w liberii przebrał się w tweedowy żakiet potem nastąpiła licytacja i wywożono małymi i dużymi samochodami miski porcelanowe fotele wiktoriańskie sędziwe pisuary zasłużone portrety a potem przywieziono rury mnóstwo żelaznych rur z których chłopcy w zasmolonych koszulach budowali rusztowanie ten stary czarny dom miał tysiące filarów balasków gzymsów i występów i schowków w których gnieździły się gołębie właśnie na gzymsie drugiego piętra mała ciemna prawie czarna gołębica zajęła kącik na swoje gniazdo zakrzątnęła się zagospodarowała i zasiadła na jajkach ledwo ją było widać tylko ciemny łebek sterczał z mroku zakamarka gołąb większy i cięższy chodził po gzymsie pilnując gołębicy i odganiając inne gołębie a chłopcy wznosili rusztowanie z rur żelaznych coraz wyżej i wyżej gołębica wychylała się z gniazda i kręciła łebkiem jakby nie wierząc że chłopcy sięgną aż jej gniazda gołąb dreptał zaniepokojony po gzymsie chłopcy jak małpy w zoo wspinali się po kratach kołysząc się na rękach przerzucali się z rury na rurę wciągali na sznurach nowe człony przyśrubowywali nowe złącza i zbliżali się do gniazda nikt tego nie widział tylko ja chciałem biec tam i zatrzymać okrucieństwo zbliżające się do gołębi

powinienem był przemówić do rozumu robotnikom przedyskutować z przedsiębiorcą

w nocy śniło mi się że skaczę po szczeblach żółtej drabiny że wspinam się na rury aż staję przed gniazdem aby je osłonić zabronić zniszczenia ciemnej smukłej gołębicy pomóc gołębiowi w tym śnie byłem w moim życiu najbliżej jakiejś mocnej prawdy nieraz powtarzałem go oglądałem go z bliska jak książkę brałem go powtórnie do ręki i wiedziałem że był tak piękny jak i przerażający z góry sprzed gniazda gołębiego widziałem ulicę jak dno studni pod nogami widziałem ludzi punkciki i żuczki samochodów i okna mego biura i chodnik po którym chodziłem codziennie z góry patrzyłem i oblewałem się potem ze strachu i podziwiałem siebie za to że z nogami wpartymi w żelazne rury bronię gniazda gołębiego

pewnego dnia robotnicy doszli do gołębi młody chłopak dźwignął się po same gniazdo gołąb zaczął bić skrzydłami na alarm tupał przestraszony na gzymsie ale gdy ręce chłopca wyciągnęły się ku niemu uleciał na dach domu a robotnik młody zajrzał do gniazda ujął gołębicę i podniósł ją do góry nie broniła się chciałem krzyknąć z oburzenia otworzyłem usta ale to nie mój głos zabrzmiał na rusztowaniu to starszy robotnik zawołał na chłopca który puścił gołębicę i ta podfrunęła znów do gniazda i zasiadła w głębi zakamarka tak że stąd z dołu tylko jej głowę było widać i gołąb wrócił na gzyms gotów do obrony opuściłem głowę ze wstydu że nie pobiegłem z krzykiem z obroną tak jak sobie postanowiłem zbudziwszy się po bolesnym śnie bałem się cały czas że znów ktoś tam przyjdzie że wyrzuci gołębie jajka strąci na bruk i zakamarek gzymsu wymiecie ze świata gołębiego z mojego bolesnego świata

działo się znacznie gorzej dom walono od środka płachtami zasłonięto rusztowanie zawieszono jakby zielonymi spleśniałymi żaglami i od wnętrza niszczono przyjechała sprężarka i macki rur ze zgęszczonym powietrzem sięgnęły przez wybite okna do ciemnych trzewi zastukały świdry kurz podniósł się ponad zrywany dach wgryzano się od boku zostawiając ścianę gołębi w spokoju drganie domu ryk sprężarki terkot świdrów huk padających ścian i darcie belek sufitów nie przerażało gołębi ciemny łebek gołębicy wciąż widziałem z dołu i podziwiałem gołębia który jak żołnierz na niebezpiecznym posterunku maszerował po gzymsie tam i z powrotem tam i z powrotem podnosząc łapki wysoko i dumnie i trzepocząc gniewnie skrzydłami gotów do walki

i znów nie mogłem spać budzony widzeniem samotnej ściany wzniesiony wiele dziesiątków metrów ponad miastem na ścianie niepodtrzymywany niczym stoję sam bezbronny zasłaniając gniazdo i czarne piórka gładkiej milczącej proszącej oczami gołębicy

chodź Edwin pokażę ci prawdziwy dramat powiedziałem gdyśmy się spotkali w przerwie obiadowej nie zobaczył w tym nic strasznego zwykłe dzieje powiedział za dużo w tym mieście gołębi mogłem go zabić za obojętność mogłem się odwrócić i odejść na zawsze za to że on właśnie on zaszczuły człowiek przeklęty i przeklętych chroniący nie zobaczył nic w ciemnej gołębicy nie odszedłem od niego uciekłem od gołębicy nie miałem odwagi jej ratować i uciekłem po prostu nie wróciłem do biura napisałem że nie mogę ze względów ze względów ze względów rodzinnych nie skłamałem chodziło o rodzinę gołębi czy wiesz pochwaliłem się Joannie ocaliłem parę gołębi jakim kosztem? pracy w biurze nie przejmuj się znajdę inną pracę jest za wiele w tym mieście gołębi za mało zacząłem się śmiać jakby udało mi się wymyślić dowcip to nie był żart jeszcze teraz gdy plama na suficie wyrasta jak ściana rozbieranego domu i kiedy widzę gołębia broniącego gołębicy boję się tego obrazu słyszę jak wali się cała ściana uderza w nią olbrzymia gruszka cementowa zawieszona na dziobie dźwigu uderza w nią ciężkim łbem i ściana wali się na ulicę na moje biuro na mnie a ja nie mam skrzydeł gołębia ja jak gołębica uwięziony w załomie gzymsu padam na asfalt i umieram pod dymiącą lawiną gruzu razem z gołębicą

Joanno dlaczego nie rozumiałaś? ją obchodziła tylko sprawa posady

cóż to za straszny zapach? spytał mnie Edwin nie słuchał mojej skargi nie widział nic a nic w tym obrazie jego nagle zaniepokoił zapach perfum

wiem że nie powinienem był kłaść głowy na sukni Joanny nie powinienem mój płacz uznała za co innego mój ból pojęła jako przebłysk odrodzenia wedle jej przepisu objęła mnie opiekuńczo i pozwoliła płakać no dobrze mówiła no dobrze przecież nic się nie stało jeszcze całe życie przed tobą znajdziesz inną posadę na pewno lepszą wszędzie cię przyjmą z twoim świadectwem jeszcze czas na wszystko nie płacz nasiąkałem jej perfumami zapach który nazywał się Wieczorem Paryskim tani i szablonowy zapach przenikał moje ubranie moją skórę

czymże tak do diabła pachniesz? krzyczał Edwin jak kobieta jak kurwa jak dziewka tupał ze złości nogami a ja się roześmiałem na cały głos z tryumfem był o mnie zazdrosny bał się o mnie więc nie jestem nikim jeżeli uważasz że ci nie odpowiada zapach mogę odejść wynoś się krzyknął wynoś się i nie wracaj tutaj nie wróciłem to on przyszedł do mnie jakby nic się nie stało przyszedł do mego pokoju nie pierwszy raz ale teraz jakby dopiero zauważył obcość i dziwność mieszkania widziałem jak pociąga nosem wietrząc Wieczór Paryski uśmiechałem się do siebie przed godziną wyszła stąd Joanna udawał że niczego nie zauważa przyjdź jutro wieczór chyba się nie gniewasz? był uprzejmy poprawny bardzo arystokratyczny tak jak nakazywało wykształcenie i wychowanie oksfordzkie przyjdź będzie kilku ciekawych przyjaciół pamiętasz Johna-Patricka? będę cię oczekiwał nie Edwinie nie przyjdę powiedziałem spokojnie bo zdawało mi się że mogę sobie pozwolić na ten spokój wobec niego patrzył na mnie po raz pierwszy zimnym wyrachowanym spojrzeniem jak- by taksował mnie wedle mojej wagi to już nie był dawny Edwin z naszych spotkań na ławce na skwerku to nie był miękki gorący natarczywy Edwin ani tkliwy kładący rękę na ramieniu i mówiący jesteś miłym głuptaskiem ani żaden z Edwinów których znałem powiedział twardo radzę ci przyjść pamiętaj że z kręgu do któregoś się dostał nie ma wyjścia chyba z pomocą policji przestraszyłem się widziałem znów ciemny park i wściekłą gromadę chłopców w czarnych kurtkach polujących na cudaki widziałem policjanta podnoszącego człowieka z ziemi widziałem nagłówki w pismach dręczące spojrzenia sędziego widziałem sąd takim jakim wiem dziś że nie jest a jednak nie poszedłem tam postanowiłem uciec znowu uciec zaszyć się w szerokim świecie odłączyć od wszystkich wiedziałem że będę musiał znowu zaczynać od pierwszego szczebla drabiny rodzić się na nowo i szukać nowej legendy



Czesław Dobek – prozaik, poeta, publicysta, dziennikarz radiowy. Urodził się w 1910 roku w Ostrołęce. Ukończył Wyższą Szkołę Dziennikarską w Warszawie. W 1939 roku brał udział w kampanii wrześniowej na Polesiu, gdzie został uwięziony przez NKWD i skąd następnie wywieziono go w głąb Związku Radzieckiego. Po amnestii 1941 roku przedostał się do Armii Andersa. Uczestniczył w kampanii na Bliskim Wschodzie i walkach na froncie włoskim. Brał udział w bitwie pod Monte Cassino. Po zakończeniu II wojny światowej osiadł początkowo w Glasgow, skąd następnie przeniósł się do Londynu. Pracował jako krawiec i jako agent ubezpieczeniowy. Szybko jednak nawiązał też współpracę z najważniejszymi czasopismami emigracji. Wiersze, opowiadania, reportaże, felietony i recenzje publikował m.in. w londyńskich „Wiadomościach”, „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”, „Oficynie Poetów” i paryskiej „Kulturze”. W 1968 roku przeprowadził się do Monachium i związał się z Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa, dla której przygotowywał audycje literackie i kulturalne. Zmarł w Monachium w 1973 roku. Wydał powieści Na ratunek gołębicy (1964), Skała nad jeziorem (1969) oraz zbiór opowiadań Drugi rzut i inne opowiadania (1968). Pozostaje twórcą niemal całkowicie zapomnianym, jak gdyby wciąż skazanym na polityczną i artystyczną banicję.