Owszem, prowadzam was na smyczy, ale to dla waszego dobra. Śmierć jest niewolą, drogie dziatki, no bo jak się nie żyje, to się zupełnie nic nie może. A smycz jest życiem. Czyli wolnością. Na smyczy nie wybiegniecie mi na pięciopasmówkę. Ja was pilnuję. Jestem dla was anioł boży. Kojarzycie? Aniele boży, stróżu mój? To ja. Więc nie stawajcie mi tu okoniem. Spacer jest spacer. Nawet w centrum miasta. Wyszliśmy za parkan? Wyszliśmy. Wierzcie mi na słowo. Może gdybyście miały oczka, puszczałbym was wolno. Choć wątpię. Od kiedy narodowa gospodarka doświadcza deficytów mięsa, zdarzają się porwania. Kagańców też już nikt nie pilnuje. Zresztą, nawet latawiec puszcza się na sznurku. A wiecie, co się dzieje z latawcem, jak się zerwie ze sznurka? Oj, no dobrze. Wiem, że nie jesteście latawcem, ale w każdej chwili możecie się nim stać. I wtedy pofruniecie, i poszerzycie grono aniołków. Nie wierzcie tak ślepo – excusez le mot – grawitacji. Był już kiedyś jeden taki anioł. Anioł na smyczy. Często go wspominam. Skończył marnie. Dobrze, że nie mogłyście tego widzieć. No, pijcie grzecznie płyn Lugola, a ja wam wszystko zaraz opowiem.

Było tak. Tamtego dnia coś dziwnego porobiło się z kulą ziemską. Przestała się obracać wokół własnej osi. No i zepsuła się grawitacja. Dlaczego? Nie wiadomo. Wielu dopatrywało się w tym interwencji konkretnie nazwanych i nieujętych w konstytucji żadnego kraju, a na pewno nie naszego, sił wyższych. Wielu winiło tajne, acz jednoznacznie określone i niedarzone powszechną sympatią międzynarodowe organizacje spod znaku oka opatrzności lub kielni i cyrkla, które miały rzekomo prowadzić eksperymenty w pobliżu jądra Ziemi, aby, odwracając kierunek obrotu naszej planety, odwrócić kierunek upływu czasu i móc podróżować w przeszłość. Celem takich podróży, powiadali jedni, miało być skorygowanie losów świata zgodnie z wolą przywódców tajemnego zakonu, inni utrzymywali, że chodzi o kasę, grę na giełdzie, łatwiusią jak zjedzenie kaszki z mleczkiem, jeśli wiadomo, kiedy nastąpi hossa, a kiedy krach. Sceptycy twierdzili, że taka gra to już nie gra, i w ogóle co to za przyjemność, a poza tym przecież ową podróż w przeszłość odbywalibyśmy wszyscy hurtem, my, Ziemianie. Jednak zwolennicy teorii spiskowych zbijali ten argument smutną konstatacją, że owszem, wszyscy, ale nieliczni świadomie, co zresztą niewiele by się różniło od podróży w przyszłość, którą też odbywamy wszyscy razem, choć nie wszyscy świadomie. W każdym razie spiskowcom nie wyszło, czas się nie cofnął i nie stanął w miejscu, za to Ziemia owszem, i to całkiem spektakularnie. 

Przestała wirować, zawisła w przestrzeni wszechświata, martwa jak ciężki, geoidalny pomnik bezgranicznej samotności pod jedynym z nieskończonych nieb. Po prostu płynęliśmy z prądem kosmicznej materii, kołysani jej falowaniem, jak patyk ciśnięty w nurt górskiego potoku.

Konsekwencje tej kuriozalnej niespodzianki dotknęły, co oczywiste, całej planety. Zatrzymały się masy powietrza, zniknął wiatr, chmury uciekły w górę, zamarzły, opadły jak lodowa wata cukrowa, uniosły się znowu, wreszcie znalazły swoje miejsce i osiadły miękko pod niebem. Gdzie w chwili Zatrzymania padał deszcz, tam miało lać po wsze czasy. Rzeki żłobiły nowe koryta, zmieniały bieg, jeziora się rozlewały, inne schły. Gdzie sypał śnieg, tam tworzyły się kilkusetmetrowe zaspy niknące w rozpiętej wysoko popielatej wacie, grzebiące lasy, pola, wsie, miasta, zwierzęta i ludzi, którzy w gigantycznych białych hałdach zaczęli drążyć wielopoziomowe korytarze na podobieństwo mrowisk. Słońce i Księżyc zakotwiczyły się po przeciwnych stronach Ziemi. Kto chciał pozostać przy dzienno-nocnym trybie życia, musiał zamieszkać przy granicy światła. Po jednej stronie tej zgoła niewyimaginowanej linii panowała permanentna ciemność, a po drugiej – jasność. Poza tym na stronę księżycową przesunęły się wody oceanów, więc na jednej półkuli można było zaobserwować wieczny przypływ, na drugiej odpływ (morza po stronie słonecznej odsłoniły liczne naturalne i archeologiczne precjoza, ale wszystkie te strefy dość szybko objęto rządowymi zakazami dostępu. Czy dla naszego bezpieczeństwa? Śmiem wątpić).

Na życie na tym łez padole najmocniej wpłynął fakt, że gdy ustał ruch obrotowy, przestały funkcjonować dotychczasowe prawa grawitacji. Spytacie dlaczego, drogie dziatki. Cóż, skoro źródłem siły przyciągania jest tensor energii-pędu, równanie się rozpadło, kiedy zabrakło pędu. Zresztą nie wiem, ja tu nie jestem od fizyki, tylko od opowieści. Jeśli wyżej nad piękno cenicie prawdę, spytajcie kogoś mądrzejszego, choć wątpię, że znacie.

Na czym stanąłem? Aha. Krople i płatki śniegu spływały ku ziemi w zwolnionym tempie, wirowały i unosiły się, odrywały od powierzchni planety, tworzyły latające rzeki i zaspy, które splatały się w białe warkocze, zbijały w olbrzymie bałwany. Lżejsze przedmioty poruszone nieostrożną ręką, a także nazbyt żwawe istoty, wzbijały się do niekontrolowanego lotu. Ci, którzy w krytycznym momencie akurat nie znajdowali się pod dachem, albo nie zdążyli się niczego lub nikogo złapać, wylecieli poza stratosferę, a w próżni ich ciała uległy dezintegracji. Na szczęście zanim ci biedacy wybuchli jak dmuchane żaby, zasnęli z braku tlenu, nie cierpieli więc przynajmniej męki, jaką musi być rozerwanie organizmu na molekuły – ich ciała eksplodowały, barwiąc niebo tysiącami czerwonych chmurek, które przypominały obłoczki pozostawiane przez wybuchy pocisków artylerii przeciwlotniczej. W ten sposób zginęły dwa miliardy ludzi, ale nic to. Jeszcze parę zostało.

Moment zatrzymania Ziemi obfitował w niesamowite zdarzenia. Długo by wymieniać. No dobrze, kilka wymienię. Na przykład w mieście Lafayette, w stanie Luizjana, odbywał się akurat pogrzeb znanego trębacza jazzowego. Żegnały go wielotysięczne rzesze fanów. Chwila opuszczania trumny do dołu zbiegła się w czasie z ustaniem grawitacji, ciało trębacza na oczach zszokowanego tłumu powoli wyłoniło się z grobu, po czym uniosło nad głowy żałobników. Gdy minął pierwszy szok wywołany tym, że drobniejsze przedmioty popłynęły nagle w górę, a zwierzęta i dzieci straciły grunt pod nogami, ktoś krzyknął: „Ratujcie mistrza!”, i skoczył za wzbijającą się w przestworza trumną, która znajdowała się już dobrych 50 metrów nad cmentarzem. Szybko do niej doleciał i złapał ją pod pachę (bo mistrz był drobnej budowy), ale na tym nie koniec – mężczyzna odbił się od lastryko tak mocno i dofrunął do trumny z taką prędkością, że nie tylko nie wstrzymał jej ucieczki, ale wręcz zaczął wraz z nią oddalać się ku nieboskłonowi. Wyglądał jak rozbitek, który dryfuje po morzu, uczepiony złamanego masztu. W kimś obudziło się bohaterskie współczucie, doskoczył do człowieka z trumną, złapał go za nogi i cała ta tragiczna konstelacja wzniosła się parę metrów wyżej. Za nimi skoczył następny śmiałek – z takim samym efektem – za nim kolejny, i jeszcze jeden i tak dalej, a każdy, dolatując do coraz dłuższego węża ludzi trzymających i trzymanych za nogi, popychał resztę nieszczęśników ku chmurom. W końcu, gdy ludzkie kłącze unosiło się w powietrzu rozciągnięte w kilkusetmetrową kolumnę, cała konstrukcja opadła nieco pod własnym ciężarem, a nogi ostatniego jej uczestnika znalazły się w zasięgu staruszki, która zawczasu mocno się zakotwiczyła, oplatając uszami torebki krzyż najbliższej mogiły. Solidnie przytwierdzona do grobu, wyciągnęła laseczkę niczym Mojżesz i zahaczyła rączką pasek unoszącego się tuż nad jej głową staruszka, ponoć jej męża. Cały ten korowód przez kilka dni, aż do wstępnego opanowania ogólnoświatowego chaosu, trzymał się na miejscu wyłącznie dzięki heroicznemu wysiłkowi starowiny, której nie drętwiały ręce (później okazało się, że w ten sposób wyleczyła się z ganglionów). Wszystko to z daleka wyglądało jak gigantyczny latawiec puszczany przez maleńką kobietę, którego sznurkiem byli trzymający się za nogi ludzie, zwieńczeniem zaś – trumna z trupem znanego jazzmana.

Ci, którzy przetrwali pierwsze chwile katastrofy, a wśród nich liczni naukowcy i inżynierowie (jak wiadomo wychodzą na świeże powietrze tylko od wielkiego dzwonu), szybko wymyślili i skonstruowali tak zwany „indywidualno-zbiorowy system zabezpieczająco-ochronny”. Polegało to na opleceniu Ziemi gęstą pajęczyną lin z superwytrzymałych tworzyw, do której każdy przytwierdzał karabińczykiem osobistą uprząż, swobodnie przesuwającą się po sieci systemu. Wyglądało to jak odwrócona do góry nogami, globalna, gigantyczna trakcja tramwajowa lub trolejbusowa.

Nie trzeba się rozwodzić, jak bardzo zmieniło się życie Ziemian. To była rewolucja. Niektórzy z początku nie mogli się przyzwyczaić i dostroić do, jak to nazywali, „życia na smyczy”. Utrzymywali, że nowe przepisy są sprzeczne z konstytucją, prawami człowieka; gdzie wolność?, krzyczeli; technologia niesprawdzona, gardłowali; metalowe linki zawierają rakotwórcze pierwiastki, dowodzili; kto na tym zarobi?, dociekali. Z czasem jednak udało się przekonać niemal wszystkich, by dla swojego i społecznego dobra dostosowali się do nowych warunków. Nieprzekonani zaś albo pozostali zamknięci w mieszkaniach – kuriozalne pomniki szurostwa – albo odfrunęli w siną dal, zmieniając się w fajerwerki, ku przestrodze. Tak czy inaczej zmiany na Ziemi nabrały charakteru nie tylko stricte materialnego, lecz także polityczno-społeczno-kulturalnego. Co to znaczy? Niech wam wytłumaczy pani od wosu. I nie wyrywać się tam.

Żył pewien człowiek, dla którego taki, nomen omen, obrót spraw okazał się niespodziewanym uśmiechem losu. Nie mówię tu rzecz jasna o wszelkiej maści spekulantach, radnych, wójtach i cwaniaczkach, którzy z najdrobniejszych zmian potrafią wycisnąć ładny grosz. Tych było na pęczki i aż przebierali nogami, żeby rzucić się w wir nowych biznesów. Chodzi mi o pewnego archiwistę w wieku średnim, nazwijmy go Zygmundem, bo takie właśnie nosił imię. Zygmund wiódł żywot z gatunku nudnawych. Codziennie kursował przez szarawe miasto między pracą a mieszkaniem dzielonym z kobietą, którą kiedyś kochał (tego nie wiemy na pewno, być może podobnie jak sam zainteresowany) i to nawet z wzajemnością (w to już zupełnie nie wierzę). Od czasu do czasu umawiał się z ludźmi z archiwum, rzadziej z tymi, których znał jeszcze z lat studenckich (tych w pewnym sensie też można nazwać ludźmi z archiwum). Prawie zawsze siedział trochę z boku, rzadko się odzywał, jakby obserwował wszystko z oddalenia, zza szyby: delikatnie uśmiechnięty, nieobecny myślami. Trzeba przyznać, że miał tendencję do nurkowania w odmęty pamięci i fantazji.

A raz było tak: wszyscy siedzieli wokół niskiego, szklanego stolika, rozmawiali. Zygmund słuchał i kiwał głową, albo wydawało mu się, że kiwa głową. Było ciepło, a słowa znajomych układały się w jego umyśle ciasno jak miękkie dachówki, otulały szczelnie jego myśli, i już żaden lodowaty powiew życiowych trosk nie miał szans wcisnąć mu się w mózgowe zwoje. Z łagodnego odrętwienia wyrwało Zygmunda powtórzone pytanie o plany na przyszłość. Niedobre pytanie. Zygmund znał swoją przyszłość – tę, którą zdążył już przeżyć. Nie miał o niej wiele do powiedzenia. Po tej, która miała dopiero nadejść, nie spodziewał się więcej. Żył tak, jak się gra w totolotka. Od dawna nie wierzył, że coś zdziała: porażki, drobne, lecz doznawane regularnie i na wielu frontach, wyzuły go ze złudzeń i marzeń. Mimo wszystko nie żywił do świata żadnych pretensji, nie było w nim złości, zawiści ani frustracji, nie wstydził się myśleć, że jest, kim jest, życzył wszystkim jak najlepiej. Ze stoickim spokojem ciągnął kolejne przegrane losy. Wyznawcy Zen mogliby brać z niego przykład. Na pytanie odpowiedział, że w przyszłość patrzy z ostrożnym optymizmem. Ale nigdy więcej nie spotkał się z tymi ludźmi.

Kiedy zatrzymała się Ziemia, czytał. Czy może akurat Musila? Historia milczy na ten temat. Zygmund poczuł, że delikatnie odrywa się od fotela, a jego spłaszczone pośladki rozprężają się niczym gąbka i przybierają kształt dorodnych pieczarek. Rozejrzał się dokoła i ujrzawszy, co się dzieje z drobnymi przedmiotami w pokoju, z ludźmi za oknem, wreszcie z nim samym, wcale się nie zląkł. Ba, spłynęła na niego cicha radość, gdy przez głowę przemknęła mu myśl: „Koniec świata, umrę, umrzemy; nie spodziewałem się. Dobrze”. Zamknął oczy i, gotów na śmierć, pozwolił ciału unieść się miękko pod sufit, nie walczył. Na szczęście nie miał wentylatora sufitowego. Oczekiwał końca, kołysząc się w rozkosznej nieważkości, delikatniej niż na najwykwintniejszym hamaku, aż zasnął snem głębokim i odprężającym jak sama śmierć.

Gdy się obudził, pierwsze przyszło rozczarowanie. Stary znajomy. Jak zwykle w życiu Zygmunda uczucie nie było gwałtowne, z ócz jego nie popłynęły łez potoki. Ogarnęła go raczej stoicka melancholia, może żal, że śmierć nie jest równie słodka jak sen, w który zapadł kilkanaście godzin wcześniej. I że zgon – tajemnicza, niepokojąca kulminacja życia – ciągle majaczy gdzieś w cieniach przyszłości.

Przez kilka dni nie ruszał się z domu, czekał, aż pogrążony w chaosie świat wróci do normalności. Choć zniszczenia były potężne, a ludzkość zamarła, telewizja nie przestała nadawać. Na nią zawsze można liczyć. Zygmund co prawda nie miał odbiornika, miał za to niedosłyszącą sąsiadkę. Wiedział więc, co w trawie piszczy. Bardzo głośno piszczało, bo wydarzenie było zgoła niekieszonkowe.

Był sam, sądził, że żona albo rozpuknęła się gdzieś na niebie jak tylu innych, albo nie może wrócić. Przeszło mu przez myśl, że może po prostu nie chce. Czas spędzał, czytając – podobno Blanchota – słuchając kaset, wyglądając przez okno. Lubił obserwować, jak mieszkańcy osiedla wyprowadzają psy na spacer: wypuszczali je na smyczach przez okna, wystawiając poza obręb mieszkania tylko jedną rękę, drugą trzymając się kaloryferów i framug. Zwierzęta hasały po ścianach budynków w górę i w dół, załatwiając potrzeby blisko okien głośno protestujących mieszkańców. Czasami psy z sąsiednich budynków próbowały dawnym zwyczajem poganiać się trochę, obwąchać towarzyszom zadki: skakały jeden do drugiego, majestatycznie płynęły przez powietrze (ich uszy falowały wówczas elegancko, szczególnie u wyżłów) i kręciły salta nad chodnikami i latarniami, kołysane własnym ujadaniem i wrzaskiem właścicieli przerażonych, że pupile wyciągną ich przez okna na pewną śmierć. Zazwyczaj jednak niesforne czworonogi nie dolatywały do celu, zawisały w połowie drogi na napiętych jak struny smyczach i patrzyły na siebie zdziwionymi oczami. Psy, których okna dzielił mniejszy dystans, niekiedy spotykały się w locie, ich smycze plątały się i bezradni właściciele czekali, aż zwierzęta jakimś cudem same się uwolnią, godzinami tkwili w oknach z wyciągniętymi rękami, a ptaki wiły gniazda w ich zdrętwiałych dłoniach. Niekiedy dochodziło do przykrych sytuacji. Zmęczeni psiarze uzgadniali wrzaskliwie, że jeden z nich odetnie lub wypuści smycz swojego pupila, a drugi szybko ściągnie oba stworzenia wyczerpane wiszeniem między blokami i zaopiekuje się tym nowym jak swoim. Przynajmniej do czasu, kiedy cała ta sytuacja się uspokoi. Niejedno dziecko długo nie mogło wybaczyć słabości ramion rodzicowi, który zdecydował się na takie rozwiązanie. Zygmund lubił obserwować te sceny – przypominały szermierkę wieloramiennych rycerzy zakutych w szare zbroje i hełmy o wielu wizurach. Poza tym łzy dzieci wydawały mu się ożywcze i prawdziwe.

Z trudem korzystał z toalety. Nie pytajcie.

W końcu i jego osiedle objęła sieć linek umożliwiających bezpieczne wychodzenie na dwór. Wraz z nią w domu znów zawitała żona, Dorofa. Czy może zażegnała. Zażegnała wieloletni reumatoidalny ból pożycia, który dość boleśnie powyginał im zaobrączkowane palce. Zatrzymanie zastało ją w mieszkaniu człowieka, który był jej pierwszą miłością, i którego – Zygmund wiedział o tym, tak jak wiedzieli wszyscy znajomi – cały czas kochała. Co robili, nie pytajcie. Dowiecie się w swoim czasie. Teraz, gdy świat niemal dosłownie stanął na głowie, Dorofa spędziła z ukochanym kilkanaście dni, posmakowała, czym mogłoby być życie, i, co zrozumiałe, postanowiła zostawić męża i zamieszkać z podejrzanie niezardzewiałą miłością. Zygmund przyjął jej decyzję ze spokojem. Za oknem przelatywało stado wróbli do góry nogami. Dorofa wyprowadziła się z domu, w którym spędzili razem zbyt wiele lat. Zabrała ze sobą większość mebli, które łatwo przetransportowała do nowego lokum. Rozkosze nieważkości. Sąsiedzi przez parę dni bez zazdrości podziwiali ich fotele, szafy i stół – wszystko zabezpieczone sieciami, żeby nie uciekło Bóg wie gdzie – wyfruwające na sznurach przez okno (co wyglądało jak wagony górskiej kolejki linowej wyłaniające się ze stacji) i spływające spokojnie, miękko ku ziemi. Na dole kilku robotników podpinało sprzęty do głównej sieci transportowej i wysyłało je dalej, w głąb miasta.

Gdyby Zygmund patrzył, widziałby, jak jego meble odpływają w siną dal niczym papierowe lampiony, a razem z nimi Dorofa, i może jego melancholia pociemniałaby o kolejny ton, a może uleciałaby hen wraz z żoną, równie jak ona znudzona nieważkim Zygmundem.

Ale Zygmund tego nie widział, był już zbyt wysoko.

Gdy tylko dociągnięto sieci zabezpieczające do jego mieszkania i wręczono mu osobistą uprząż, wybrał się na pierwszy spacer. Przypiął się do głównej linii, ułożył równolegle do podłoża, odepchnął nogami od ściany i ruszył, głową w przód, na inauguracyjną przechadzkę na smyczy. Z początku czuł się niepewnie: bał się, że wygląda śmiesznie, jak jakiś pająk, szczególnie, gdy głową w dół opuszczał się po ścianie bloku w stronę chodnika (liny biegły wzdłuż piorunochronów, by nie marnować ich w krętych klatkach schodowych). Szybko jednak zauważył, że nie on jeden używał tej techniki. W owym czasie zdecydowana większość poruszała się w systemie zabezpieczającym na dwa sposoby: pierwszy to ten stosowany przez Zygmunda – pozycja horyzontalna, głowa w kierunku ruchu, odpychanie za pomocą nóg i podciąganie za pomocą rąk. Drugi sposób bardziej przypominał tradycyjny chód – należało wpiąć uprząż do liny systemu, ustawić się nad nią okrakiem, prostopadle do podłoża, oprzeć na nim stopy, wyprostować się, ściągnąć pasek łączący własną uprząż z systemem tak, żeby zlikwidować luzy, i ruszyć przed siebie krokiem podobnym do normalnego, tylko trochę przypominającym krok łyżwowy. Różnice stosowanych technik i brak legislacji w tej kwestii doprowadziły do powstania skonfliktowanych stronnictw: łyżwiarzy i pająków. Niekiedy dochodziło między ich przedstawicielami do kolizji. Wtedy łyżwiarze nazywali pająki zacofańcami i ciemnogrodem, pająki nazywały łyżwiarzy obrzydliwymi żukami i dzikusami. Zygmund, oczywiście, zostałby zaklasyfikowany do pająków. Ale te spory wcale go nie interesowały.

Jego pierwszy spacer trwał krótko, ale dał mu do myślenia. W pewnym momencie pajęczej przechadzki niewprawny Zygmund poślizgnął się i puścił linę. Pasek jego uprzęży, około metrowej długości, w sekundę napiął się i uratował go przed niekontrolowanym odlotem, ale ta sekunda wystarczyła, by w głowie archiwisty zrodził się pewien pomysł. Szybko odzyskał panowanie nad sytuacją, obrócił się i ruszył do domu.

Cóż to za koncepcja wprawiła tego stoika w podobną ekscytację? Otóż Zygmund postanowił wydłużyć pasek tak, żeby wznieść się na nim ponad dachy miasta, a może nawet pod same chmury. Znalazł w mieszkaniu mocny sznurek i starą smycz, jedną z tych automatycznych, regulowanych guzikiem. Kiedyś należała do Rokiego, ale Roki zdechł na wściekliznę. Nieładnie, ale teraz odkupił swoje winy: mimowolny, lecz jakże pragmatyczny spadek przydał się Zygmundowi. Zygmund wzmocnił smycz kilkoma blaszkami i połączył ze sznurkiem, ten zaś splótł z uprzężą. Zmęczony inicjatywą (był nieprzyzwyczajony) i kilkugodzinną pracą w stanie nieważkości, postanowił wypróbować konstrukcję następnego dnia.

Chociaż Ziemia nie obracała się wokół własnej osi, a Słońce zatrzymało się na niebie, wskazówki zegarów, napędzone sprężynami, bateriami i energią atomową, nie zatrzymały się przecież. Gdy zachody i wschody przestały podpowiadać, kiedy się budzić, a kiedy zasypiać, na mechanicznych czasomierzach spoczęła odpowiedzialność za funkcjonowanie świata. Zygmund położył się o dziesiątej, budzik nastawił na ósmą. O czym śnił, można tylko zgadywać.

Dzień był piękny, taki sam, jak kilkanaście poprzednich, ten sam, co kilkanaście poprzednich. Niebo rdzawe, słońce niskie, cienie czarne. Pierwszy raz od dawna Zygmund poczuł coś w rodzaju ekscytacji, aż sam się zdziwił. „To dziś”.

Przypiął linkę do kaloryfera, sprawdził uprząż i wyskoczył przez okno. Zatrzymał się kilkanaście metrów nad najwyższymi budynkami osiedla. Rozejrzał się dookoła, spojrzał w dół. Zobaczył połać szarych dachów, las anten, malutkich ludzi poruszających się szlakami lin komunikacyjnych; wyglądali jak paciorki nawlekające się na nieskończenie długi rzemyk. Kiedy tak patrzył na nich z wysoka, wydawali mu się piękni. Wzniósł się wyżej, lecz po kilkudziesięciu metrach wyczerpał zapas linki. Zatrzymał się z gwałtownym szarpnięciem. Zapewne poczuł się jak pies łańcuchowy, gdy nie może dziabnąć dziecka, które przeskoczyło przez parkan po piłkę. Wiedział już, że na tym nie poprzestanie; chciał, żeby świat w dole oddalił się od niego jeszcze bardziej. Chciał wydłużyć smycz tak, żeby przestała być smyczą.

Przez kilka dni kupował i montował kolejne elementy konstrukcji, która miała umożliwić przynajmniej kilkukilometrowy spacer w pionie. Gdy uznał, że dzieło jest gotowe, bez mitręgi wyruszył w przestworza. Kipiał determinacją.

Nad osiedlem kłębiły się kalafiorowate, różowe cumulusy. Milutko. Ich podstawa znajdowała się na wysokości około dwóch kilometrów. Zygmund zatrzymał się kilkanaście metrów pod jednym z baranków i jeszcze raz spojrzał na Ziemię, ale szybko ruszył dalej i zniknął w brzuszysku chmury. Jedynym śladem świadczącym o tym, że Zygmund w ogóle gdzieś tam lewitował, była długa i cienka stalowa linka łącząca obłok z jego mieszkaniem. Patrząc na chmurkę na uwięzi, wszystkie dzieci w okolicy zastanawiały się, czy archiwista wróci, trzymając pod pachą kurę znoszącą złote jajka. Bardzo chciały ją zobaczyć, ale bały się olbrzyma, który, rozeźlony kradzieżą, mógłby przecież zsunąć się na ziemię po linie Zygmunda niczym strażak po rurze. Z okien wypatrywały powrotu sąsiada, drżąc z emocji. Na próżno. Zygmund nie wracał całymi godzinami – nie wracał tak długo, że zauważyli to w końcu nawet dorośli i w odruchu godnej pochwały społecznej empatii postanowili sprawdzić, co się dzieje z zaginionym. Wspólnymi siłami nawinęli linę na bęben pralki. Po kilku minutach powolnego kręcenia z chmury wyłoniło się bezwładne ciało mężczyzny. Jeszcze oddychał. Dorośli uznali, że pomogli marzycielowi, a wręcz uratowali mu życie. Jedno z dwojga było zresztą prawdą.

W szpitalu okazało się, że archiwista przekroczył granicę, powyżej której stężenie tlenu w powietrzu jest zbyt niskie. Na szczęście, gdy tylko stracił przytomność, jego palec zsunął się z guzika wypuszczającego smycz, a on sam zatrzymał się i bezwładnie zawisł w powietrzu. Nie uratowałby się jednak, gdyby nie dwie gęsi tybetańskie, które, zmęczone długim lotem na wysokim pułapie, przysiadły na nim, żeby odpocząć. Ingerencję ptaków stwierdzono na podstawie odchodów znalezionych na ubraniu archiwisty. A zatem kolejny raz w historii ludzkości gęsi popisały się akcją ratunkową w wielkim stylu. Dynamiczne lądowanie ciężkich ptaków pchnęło ciało w stronę Ziemi, gdzie stężenie tlenu wzrosło na tyle, żeby Zygmund przetrwał, ale nie na tyle, żeby odzyskał przytomność. Po tygodniowej rekonwalescencji został wypisany do domu. A teraz zapamiętajcie, dzieci – niedobory tlenu prowadzą do uszkodzeń mózgu.

Gdy Zygmund leżał w szpitalu, otoczony troskliwą opieką pielęgniarek, podpięty do skomplikowanej sieci rurek i kabli, nie opuszczało go wspomnienie epifanii, jakiej doznał, wynurzając się po drugiej stronie chmur, gdy od fioletowego nieba nie oddzielała go żadna bariera. Nie widział miasta, ludzi, dawnego życia. Nic oprócz czystej przestrzeni i dywanu białych obłoków. Nawet kiedy zaczęło mu ciemnieć przed oczami, nie przestał wydłużać smyczy. Nie mógł. Wreszcie odkrył coś prawdziwie pięknego: spokój. Zrozumiał, że jego dotychczasowa egzystencja była drogą, którą musiał pokonać, by znaleźć się w tym miejscu. Doszedł do tego zupełnie sam, nigdy nie słuchał internetowych motywatorów. Nie czuł, że się dusi, przeciwnie, czuł tylko, że miękko rozpływa się w rzadkim powietrzu. Chociaż jego życie na Ziemi nie było złe, a przynajmniej on sam nie myślał o nim w taki sposób, wiedział, że nie chce do niego wracać.

Po powrocie ze szpitala natychmiast wypuścił się nad chmury. Tym razem ostrożniej – godzinami balansował na niewidzialnej granicy oddechu. Coraz bardziej przyzwyczajał organizm do zmniejszonych dawek tlenu, do niskich temperatur; wznosił się coraz wyżej. Codziennie dłużej i dłużej pozostawał w powietrzu. Początkowo wracał tylko po to, by uzupełnić prowiant, lecz w końcu zrezygnował nawet z tego – nawiązał kontakt z firmą cateringową, która najpierw raz dziennie, a później coraz rzadziej wysyłała mu na sznurku koszyk z jedzeniem. Czasem docierał pusty, bo po drodze opróżniały go ptaki lub psy, które zerwały się właścicielom ze smyczy, wyskoczyły niefrasobliwie przez okno w pogoni za jakimś smakowitym zapachem i teraz krążyły w przestrzeni, głodne i zagubione. To jednak zupełnie nie przeszkadzało Zygmundowi – pod wpływem nowych warunków jego organizm przestał potrzebować pożywienia. Minął czas i minęło jeszcze więcej czasu. Kiedy tylko Zygmund zorientował się, że nie musi już jeść i wystarczą mu minimalne ilości tlenu, zerwał kontakt z powierzchnią.

Uwiązany na wielokilometrowym stalowym sznurze kołysał się wysoko nad Ziemią, tuż pod próżnią, na poziomie nieosiągalnym dla innych istot. W temperaturze –55 stopni, bez tlenu, pożywienia, a wkrótce też ubrań, których zdecydował się pozbyć ze względów praktycznych, zapomniał o ludziach, tam, w dole, a ludzie zapomnieli o nim tam, w górze.

Czas płynął, a on unosił się nagi, obserwując niezmienny pejzaż chmur i gwiazd. Od czasu do czasu widział w oddali nieostrożnego człowieka lub zwierzę zamieniających się w krwawy obłoczek. Niekiedy całkiem blisko przelatywały przedmioty wypuszczone przez kogoś gdzieś daleko i dawno, niewczesne jak światło martwych gwiazd. Jaka jest jednak szansa, że z nieskończoności punktów na sferze cokolwiek kiedykolwiek przeleci akurat przez ten, w którym się człowiek znajduje? Zygmund był sam i było mu dobrze, bardzo dobrze. Nie wiedział już nic o Ziemi i ludziach. Nie chciał niczego o nich wiedzieć.

Minęło sporo czasu i minęło jeszcze więcej czasu. Jednak pewnego dnia nastąpił przełom. Naukowcy ogłosili, że sejsmografy odnotowały silne drgania, równomiernie rozkładające się pod płaszczem całej planety – wkrótce Ziemia znów zacznie się obracać. W samą porę! Owszem, bezruch pomógł wielu (choć, szczerze mówiąc, do głowy przychodzą mi raczej ponure przykłady, choćby krokodyli czających się na bawoły tuż pod powierzchnią wody, ludzi i innych zwierząt udających trupy podczas ataku niedźwiedzia, i w ogóle same gardłowe sprawy), lecz zaszkodził bardzo wielu, w tym Ziemi. Ta bowiem, bidulka, kiedy tylko strzelił gorset grawitacji, jęła pęcznieć, z początku niezauważalnie, lecz potem coraz potężnej, aż w końcu góry poczęły odłamywać się u podstaw, wody oceanów lejami piąć ku kosmosowi, atmosfera rzedła. Krótko mówiąc, Ziemia zaczynała się rozpadać.

Wiadomość błyskawicznie obiegła świat, który natychmiast podjął przygotowania do powrotu starej, dobrej grawitacji. Pracy było co niemiara, bo ludzie przyzwyczaili się do nowego trybu życia. Trzeba było zdemontować podniebne magazyny towarów, wiszące nad miastami niczym gigantyczne balerony, ewakuować mieszkańców ulopodobnych osiedli wybudowanych w rekordowym tempie z superlekkich materiałów, ściągnąć na powierzchnię wszystko, co unosiło się nad głowami ludzi, a lada chwila mogło spaść i zgnieść ich na mamałygę. Jak okiem sięgnąć, na Ziemi wrzała praca. Wreszcie, na dobę przed przewidywanym wznowieniem ruchu, wszystko było gotowe. Świat zamarł w oczekiwaniu i niepewności. Tylko na osiedlu, na którym niegdyś mieszkał Zygmund, panował rozgardiasz.

Archiwista już od dawna prowadził astralną egzystencję w całkowitym oderwaniu od przyziemnej rzeczywistości. Otoczony błękitem, fioletem, czernią i czerwienią, liczył gwiazdy, obracał się powoli na szczycie swojej liny i nie interesował niczym, co dotyczyło świata, który pozostawił pod sobą. Nieruchome morze chmur przesłaniało mu powierzchnię planety, nie widział gorączkowych przygotowań do powrotu grawitacji. Sam jednak nie pozostał niezauważony.

Tego, że Zygmund ciągle trwa gdzieś tam, na niebie, nie zauważyli wcale ci, którzy byli najbliżej, czyli sąsiedzi, o nie. Pionowa linia, wyrastająca z jednego z okien bloku a niknąca wysoko w chmurze tak bardzo wrosła w krajobraz, że nawet kiedy wszystko inne ściągnięto na ziemię, nikt z osiedla nie zorientował się, że o jednej smyczy zapomniano. Musiał interweniować dopiero jeden ze specjalnych patroli weryfikacyjnych, które sprawdzały, czy wszystkie przedmioty i ludzie są zabezpieczeni przed upadkiem. Funkcjonariusze z konsternacją stwierdzili, że ktoś lub coś wciąż się unosi, i to karygodnie wysoko. Przeprowadzili krótkie dochodzenie wśród mieszkańców bloku i ustalili, że na końcu nici wisi człowiek. Nie była to do końca prawda, ale i tak spisali się nieźle jak na urzędników.

Członkini patrolu przypięła do liny własną uprząż i odbiła się z parapetu mieszkania melancholijnego uciekiniera. Po chwili gapie stracili ją z oczu. Wróciła po godzinie, do powrotu grawitacji zostało około jedenastu. Okazało się, że Zygmund jest zbyt wysoko i nie da się do niego dotrzeć bez tlenu. Zanim sprowadzono specjalistyczny sprzęt do działania na dużych wysokościach, minęły dwie godziny. Pozostało dziewięć. Odziana w skafander i wyposażona w butlę z tlenem specjalistka ruszyła w górę. Po dwóch godzinach przyniosła złą wiadomość: archiwista kategorycznie odmówił powrotu na ziemię. Po krótkiej naradzie wyprawiono w górę kolejnego wysłannika. Kiedy ten prowadził negocjacje, posłano po żonę Zygmunda (rozwodu nie wzięli) w nadziei, że Dorofa zdoła go skłonić, by zstąpił między ludzi. Czas uciekał, negocjatorzy rwali włosy z głowy. Kobieta natychmiast udała się do męża. Eskortował ją członek patrolu. Zniknęli na dłużej – aż trzy godziny czekano, zanim wyłonili się z chmur. We dwoje. Tłum gapiów jęknął z zawodu. Do małżeńskiej paruzji nie doszło. Zygmund nie chciał słyszeć o porzuceniu przestworzy. Nawet nie rozpoznał żony, zresztą z wzajemnością, bo wyglądał niesamowicie. Po latach bez jedzenia i oddychania (żywił się chyba przez fotosyntezę, a może filtrował jakiś podniebny plankton – nie jestem biologiem, nie wiem) nagi na mrozie, upodobnił się do podziemnych ryb, ślepych i na wpół przezroczystych. Długa broda i włosy w stanie nieważkości unosiły się dookoła jego głowy niczym aureola, upodabniając go do topielca lub Boga z obrazów Blake’a, czarne cienie kładły się w szczelinach jego wychudłego ciała, od dołu bił czerwony blask słońca. Na tej podstawie stwierdzono, że nie może być poczytalny i że najwidoczniej wystąpiły u niego poważne zmiany neurologiczne. Postanowiono nie brać pod uwagę jego zdania i ściągnąć go siłą. Została godzina.

Po raz drugi w historii rozpoczęto nawijanie smyczy archiwisty na bęben pralki. Operacja postępowała powoli, bo sztywna, stalowa linka stawiała duży opór. Nie pomogły też protesty bojowo nastawionych neofitów kultu podniebnej wolności na smyczy, którzy sprzeciwiali się łamaniu woli swego patrona. 23 minuty przed powrotem grawitacji Ziemia znowu zaczęła się obracać. Wszystko, co pozbawione oparcia, spadło. Ludzie poprzewracali się, zaskoczeni nagłym zwiększeniem własnej masy. Lina archiwisty wygięła się w długi łuk, po czym, ku przerażeniu obserwatorów, jęła bezwładnie opadać, skręcając się pod blokiem w podejrzanie regularne ósemki, które niebezpiecznie przypominały symbol nieskończoności. W końcu z chmury wysunął się koniec liny. Pusty. Zygmund odczepił się, gdy tylko poczuł, że ściągają go ku Ziemi. Znajdował się wtedy jeszcze na granicy atmosfery, tam, gdzie nawet przy starej grawitacji biegł skraj nieważkości – dlatego nie spadł. Ekipa, która próbowała go uratować, szybko pogodziła się z myślą, że odpłynął w kosmos albo zleciał nie wiadomo gdzie. Może spalił się jak iskra Perseidów. Ktoś tam pomyślał życzenie, które nigdy się nie spełniło, choć czekał całe życie. Może to rzeczywiście za wstawiennictwem Zygmunda. W tym przełomowym momencie wszyscy musieli zająć się przeorganizowaniem życia, powrót do normalności nie był łatwy. O archiwiście po raz kolejny zapomniano, a linę zwędził lokalny złomiarz.

Pierwsze tygodnie nowej-starej normalności przyniosły niemal tyle samo niespodzianek co te, które nastąpiły po Zatrzymaniu. Zdarzało się, że wcześnie rano nie całkiem jeszcze rozbudzeni ludzie odruchowo wychodzili z domów przez okna. Starcy, którzy wcześniej poruszali się równie lekko jak wszyscy, teraz znów narzekali na stawy i bóle mięśniowe. Producenci maści przeciwko reumatyzmowi odetchnęli z ulgą. Wiele samochodów i innych maszyn po długim bezruchu w ogóle nie chciało odpalić. Większość i tak wyfrunęła w kosmos. Karygodne spóźnienia do pracy i szkoły stały się smutną normą. Słynna była historia nastolatka, który w dniu Zatrzymania napisał list pożegnalny, informujący najbliższych, że postanowił ze sobą skończyć, skacząc z dziesiątego piętra. Gdy frunął na spotkanie ze śmiercią, między piątym a czwartym piętrem zaskoczyła go zmiana grawitacji i nie doleciał do twardego chodnika. Chłopak, teraz już dorosły mężczyzna, został poddany terapii i wydawało się, że pogodził się z życiem, jednak gdy planeta ruszyła, wyciągnął skądś kopię starego listu i ponownie skoczył z okna. Tym razem dopiął swego. Wydarzenie to było szeroko komentowane w mediach i na forach filozoficznych. Mimo równie przykrych incydentów, a może właśnie dzięki nim, życie Ziemian wracało powoli do normy.

I kiedy wszystko szło już dawnym torem, pojawiły się dziwne problemy. Telefonie komórkowe, systemy telewizyjne, słowem: technologie, które przepuszczały sygnał przez satelity, okresowo przestawały działać. Dochodził z nich cichy szmer i jakieś nucenie. Najgorsze były jednak awarie internetu. Ludzkość szalała, zakupy się gubiły, zasięgi spadały, sieci społeczne się rwały. Świat drżał w posadach. Początkowo nie znajdowano przyczyny tego zjawiska, jednak po długich i skrupulatnych obserwacjach przestrzeni kosmicznej, zestawionych z obszarową analizą zakłóceń, stwierdzono, że występują one wtedy, gdy nad danym miejscem przelatuje dziwny, humanoidalny obiekt.

I tak przypomniano sobie o Zygmundzie. To jego aura tłumiła wszelkie ziemskie sygnały.

Od kiedy archiwista odpiął się od liny, która trzymała go na granicy atmosfery, fruwał wokół Ziemi niczym sztuczny – a może właśnie naturalny – satelita. Jeśli ktoś miał teleskop, tak jak różni wojeryści lub naukowcy ze słynnego biegunowego Miasta Teleskopów, mógł w pogodne noce zobaczyć jego sylwetkę sunącą na tle srebrnej tarczy księżyca. Trzeba przyznać, że od kiedy planeta znów zaczęła się obracać, życie na progu kosmosu spodobało mu się jeszcze bardziej. Pływał nad światem swobodnie i elegancko jak meduza, gnany wiatrowymi prądami niczym węgorz wędrujący do Morza Sargassowego. Doskonale samotny, obserwował Ziemię z góry, gwiazdy z dołu, a Ziemia i gwiazdy, zbyt odległe, by dostrzec ich szczegóły, zdawały mu się jeszcze piękniejsze. Niestety, nawet tam, na granicy świata, nie udało mu się ukryć, uciec przed uczynnymi bliźnimi.

Telekomunikacyjni giganci odnotowywali straty. Miliarderzy i miliarderki rwali włosy z głów, szarpali wąsiska, obgryzali paznokcie. Sztab kryzysowy kapitału przeprowadził burzę mózgów. Niezbyt owocną. Wymyślili, że odwrócą kota ogonem i wykorzystają Zygmunda w reklamach. Dorofa wytoczyła im procesy o bezprawne użycie wizerunku i dołączyła do grona miliarderów. Problem postanowiono rozwiązać tradycyjnymi metodami.

Specjalnie desygnowana międzynarodowa komisja ds. Zygmunda nadała do niego komunikat. W imieniu całej ludzkości prosiła, żeby zgodził się na wysłanie wahadłowca w celu przetransportowania go na Ziemię. Zygmund wiedział, że obserwują go miliony teleskopów. Machnął ręką na znak niezgody. Komisja zaproponowała, że wypłaci mu gigantyczne pieniądze, a NASA nieodpłatnie udostępni kabinę nieważkości, jeśli archiwista zaakceptuje ich prośbę. Ten był jednak uparty, za nic nie chciał opuścić kosmicznego eremu. Gdy negocjacje nie przyniosły skutku, zdecydowano się na krok ostateczny. Wystosowano ultimatum: albo Zygmund zstąpi na Ziemię i będzie żył jak człowiek, albo zostanie podjęta przeciwko niemu akcja militarna. Archiwista nie odpowiedział, odwrócił się i skierował wzrok ku gwiazdom.

Nadszedł sądny dzień. ONZ, UE, USA, NASA, NATO, OUBZ, a także prywatne korporacje, których nazwy i tak w gruncie rzeczy znaczą to samo, podjęły uchwałę o wysłaniu sił powietrznych w celu zlikwidowania obiektu uniemożliwiającego normalne funkcjonowanie globalnej społeczności. Z bazy lotnictwa wojskowego w Ramstein poderwano międzynarodową eskadrę myśliwską.

Tego dnia Zygmund unosił się akurat nad Zatoką Fińską. Pięknie wyglądały ławice cumulusów unoszące się nad ciemnoniebieskim morzem. Kontemplował ich układ.

Samoloty odpaliły rakiety kilka kilometrów przed celem i zawróciły do bazy. Żaden z pilotów nie widział eksplozji. Coś słyszeli, ale nie chcieli o tym mówić. Następnego dnia dzieci bawiące się w okolicy miasteczka Hanko znalazły bladą, prawie przezroczystą ludzką dłoń, jednak nie zdążyły jej nikomu pokazać – rozpuściła się w słonecznych promieniach, a w słoiku, w który ją włożyły, pozostał tylko obłoczek delikatnej pary. Tyle co nic.

Sprawa zestrzelenia archiwisty wzbudziła globalne protesty. Długo dyskutowano, czy świat miał prawo zabić niewinnego w gruncie rzeczy człowieka. Anioła. Aby załagodzić sytuację, jego imieniem nazwano jakąś gwiazdę, tak bardzo oddaloną od Ziemi, że jakby nieistniejącą. W sumie pasowało. Oburzenie, choć zrazu silne, ostygło, szczególnie że internet znów zaczął działać. Archiwista Zygmund – powtórzę to po raz trzeci i ostatni – odszedł w zapomnienie.

No i jak, dziateczki, podobała się historia? Nie bardzo? Sami jesteście nudni. Zaraz, a gdzie Mareczek? No nic, nieważne. Zaczekajcie tu i bądźcie grzeczne. Ja pójdę coś…

Tak, to one, widzi pan? Ładnie wypełniłem im brzuszki piękną opowieścią, będą palce lizać. Jaką? O tamtym wariacie Zygmundzie. No, ja też nie, ale dzieciaki uwierzą we wszystko. Słowo daję. Nie, spokojnie, nic nie widzą, urodziły się bez gałek ocznych. Za tego najtłustszego? Dwadzieścia. Miło się z panem robi interesy.



Mateusz Kłodecki tłumacz, autor kilku opowiadań. Wkrótce nakładem wydawnictwa ArtRage ukaże się jego debiutancka powieść.

Paulina Woźniczka (ur. 1996) – absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach na wydziale Projektowania Graficznego. Ilustratorka, fanka brudzenia się farbą przy sitodruku. Swoje ilustracje przenosi do życia w kolektywie @make.larmo. Inspiruje ją wszystko co dziwne i na pograniczu. Badaczka snów z powołania.