Jesień poruszała się niby ciężarówka, do tyłu.
Tej jesieni jabłoń powracała do siebie:
żółte liście, jak wróble, podrywały się
stadkami z ziemi
i przyczepiały do gałęzi,
i zieleniły się,
i znikały w pączkach,
jabłka, jak czerwone baloniki,
wzlatywały z ziemi
i stawały się zielone,
i stawały się zawiązkami na gałęziach.
Tej jesieni ze śladów kopyt
wypełnionych deszczówką
wyrastały konie, krowy,
z kolein – wozy, ciężarówki, furmanki,
z ludzkich śladów – ludzie.
I tylko dziewczęce ślady na żółtym piasku
były puste:
ciągnęły się naprzód.
Nieprzerwanie naprzód.
09.12.1964 w Kijowie
Zatrzyma się pomalowany na czerwono autobus
i znajdę się w labiryncie:
długo, długo będę schodzić po stopniach,
zetrę podeszwy butów
i pójdę szukać szewca,
stąpając bosymi nogami
po zimnych kamieniach,
i jeszcze bardziej zabłądzę.
W rozpaczy przysiądę na schodku,
wyciągnę gazetę i zacznę czytać,
żeby znaleźć wyjście z tego labiryntu.
Potem zobaczę drogowskaz:
odrąbane pół ręki wskazuje kierunek ruchu –
ucieszę się niewymownie, pomyślę, że jestem szczęściarzem,
i znowu pójdę, i jeszcze bardziej,
i jeszcze bardziej zabłądzę.
A potem spotkam dziewczynę,
której powiem: daj napić się wody,
a ona powie: sama zabłądziłam
i dawno nie widziałam studni.
Spojrzę w jej oczy i one
wydadzą mi się dwoma kubkami
z niebieską wodą.
Napiję się z jej oczu niebieskiej wody,
wezmę ją za rękę i we dwoje
pójdziemy szukać wyjścia
i jeszcze bardziej, i jeszcze bardziej,
i jeszcze bardziej zabłądzę.
1965
Ktoś odjeżdża,
a ktoś zostaje w samotności:
wygląda przez okno,
odprowadzając-witając autobusy,
myśląc,
że ona nie jest sama, nie samotna,
bo z zielonego ciała pęd wyrasta,
który z czasem rozkwitnie
czerwonym dziecięcym krzykiem,
ale od tego samotność nie znika,
samotność podwaja się
o czerwony dziecięcy krzyk.
Ktoś odjeżdża,
a ktoś zostaje we dwoje w samotności.
1966
Wszystko wypada mi z rąk
dzisiaj:
przy śniadaniu podnoszę do ust kromkę chleba,
a ona wypada z niepewnej ręki na stół –
kładzie się między nami szerokie pole pszenicy,
szczyptę soli rozsypuję na podłogę –
za szerokim polem pszenicy
wyrasta między nami wysoka góra lodowa,
kubek wody nabieram w wiadrze,
przelewam nieostrożnym ruchem –
za szerokim polem pszenicy,
za wysoką górą lodową
rozlewa się między nami głęboka rzeka.
I jestem już daleko.
Woła mnie głos na kolację,
ale jestem już daleko –
głosu tego nie słyszę,
kolacja na stole marnuje się:
chleb czerstwieje, pleśnieje, staje się ziemią,
sól krystalizuje się w kwarc,
woda wyparowuje niezauważalnie,
w końcu pusty kubek
stoi na stole.
Łódka wyproszona przez ciebie u rybaków,
żeby rzekę głęboką przepłynąć, w drodze powrotnej
tonie na drugim brzegu,
samolot z jednym miejscem, który posyłasz za mną,
żeby przelecieć wysoką górę lodową, w drodze powrotnej
rozbija się, ledwo oderwawszy się od ziemi,
sierp, który wkładasz mi do prawej ręki,
żeby zżąć pole, w drodze powrotnej
rdzewieje nieużywany.
Jestem daleko.
1988
Jeszcze wczoraj za nic bym się nie zgodził na twój wyjazd,
przecież wiesz, jak bolesne byłoby dla mnie patrzenie
na autobus, który odjeżdża,
autobus, zaszklony spojrzeniem moich oczu.
Mała pociecha wiedzieć, że odjeżdżasz nie na zawsze.
A dzisiaj
z radością kładę prawą dłoń jak autobus na drogę,
dłoń unosi się na czterech kółkach,
drzwi się otwierają,
ty wchodzisz do autobusu,
kupujesz bilet,
siadasz koło okna –
i niesie cię moja dłoń do przystanku,
na którym masz wysiąść, skąd ci bliżej do domu.
Kiedy postanowisz wrócić,
wyjdź na ten sam przystanek,
tam na ciebie będzie czekał autobus
z obu moich rąk.
1988
Dzisiaj wypełniam przepowiednię,
którą moja matka usłyszała w mieście na targu,
kiedy chciała się dowiedzieć czegoś o moim losie,
bo takie już niepewne i niepokojące
było moje życie.
Macierzyński niepokój nie zmniejszył się,
ale pojawiła się pewność co do mojej przyszłości:
twojego syna (czyli mnie), kobieto,
czeka daleka droga.
Dzisiaj wypełniam przepowiednię,
a przed oczami mam scenę z nieodległej przeszłości
naszej rodziny: ojciec i matka sprzedają naszą krowę.
Ja nie brałem udziału w tym zamieszaniu,
obojętnie patrzyłem, jak ojciec trzymał krowę
za jeden róg, a matka za drugi –
pomagali nieznajomemu mężczyźnie wiązać postronek,
żeby na nim wyprowadzić krowę z naszego podwórka.
Krowa ryczała,
rodzice starali się nie patrzeć na siebie nawzajem,
bali się spotkać spojrzeniami
i tego dnia, i przez następne dni:
mijali się w milczeniu,
nikogo nie zauważając.
Ale od tego dnia zawsze, kiedy ojciec pojawiał się
na podwórku i ja już mogłem go zobaczyć,
w jego rękach był krowi róg,
tak samo i w matczynych rękach, kiedy
przystawiała motykę do płotu, odwracała się do mnie
i już mogłem zobaczyć jej oczy, był krowi róg.
Dzisiaj wypełniam przepowiednię,
(o której mi matka nie powiedziała, oczywiście) –
wyruszam w daleką drogę:
matka stoi z lewej strony z krowim rogiem,
ojciec stoi z prawej strony z krowim rogiem,
ja stoję pośrodku,
też mógłbym nazbierać łez na niejedną garść,
więc owijam się w skórę naszej sprzedanej krowy,
żeby tego, jeśli bym nie wytrzymał,
nie zauważyli moi rodzice.
czerwiec 1990
Wiersze ukażą się w tomie: Wasyl Hołoborodko, Tęcza na murze, wybór i tłum. Aneta Kamińska, Fundacja Duży Format, Warszawa 2020.