Nie mogłem oddychać
za nas dwoje. Przestraszyłem się,
cofnąłem ręce, po raz pierwszy.
Wbiegłem w śmierć.
A potem ona wbiegła we mnie.
Przejeżdżamy przez przejazd kolejowy,
szkliste pomarańczowe światła na torach,
budyneczku dróżniczki. Ślęczy nad stolikiem,
widać tylko upięty kok. Po co się rozwodzić?
A po co się żenić – odpowiadam. Krótki
śmiech i cisza. We wstecznym widzę, że opada
szlaban. Bursztyn lamp, bursztyn lamp.
Znów zaczynam od jej słów: zobaczysz,
jak mnie zabraknie. Co wtedy zrobię? Położę się
na długo spać, a wcześniej wyrzucę przez okno
wszystkie książki, podrę wiersze?
Słowa mieszkają w śmierci, której tu nie ma,
leżę, oglądamy telewizję. Może kupię ci farbę
na siwienie włosów? I nowy ręcznik, który przed
użyciem wypiorę, by nie ślizgał się po twarzy.
Jeszcze nie zasnąłem, a już śnię. Zamykam oczy,
przed zaśnięciem słyszę, jak przełącza na inny program –
wiedziałem, że ośmiornica ma niebieską krew,
ale zapomniałem, że ma trzy serca.
Oboje kończymy czytać książki, ja – pamiętnik
sprzed wielu lat, Kalina Chłopców z Placu Broni.
Oho – to już ten moment; zaczyna łkać. Po chwili
woła, bym ją uśpił. Idę, kładę dłoń na jej plecach
i staję się miłością. Która szeptem dziecięcego
oddechu nawołuje we mnie Boga.
To, co z niego zostało.
Odmrażam lodówkę i odnajduję w niej
pojemniki, które miesiącami leżały tam w lodzie:
jagody zebrane w Bieszczadach przez moją byłą żonę,
ulepione przez nią pierogi; ślady opuszków
w twardym cieście. Są też truskawki, z których mieliśmy
gotować córce kompot. Jasny, oblany słońcem dzień.
Muszę wybrać świat, gdzie mogę żyć. Żeby dalej
oddychać. Nastawiam więc wodę na kompot, zanoszę
go do Kaliny, która chce każde z nas narysować jako
postać z baśni. Wybieram Blaszanego Drwala.
Tego, co przemierza obce ziemie, mając nadzieję,
że tajemniczy czarnoksiężnik ofiaruje mu serce.