Trzy momenty w Paryżu (fragmenty)
Świeczki chylą płoną ukosem
Zatknięte na trumiennych stołach w Café du Néant
Pochylone tchnieniem nęconych ciał
Jak młode topole nad wodami Loary
Oczy pełne miłości
Oczy pełne czernidła
Swoim światłem przeszywają gęstą atmosferę
Wlokąc resztę zwierzęcia za sobą
Opowiadają historie bez słów
I kłamstwa bezużyteczne
Tak czy inaczej
Młodzi kochankowie opakowani w czerń
Po czarne krawaty
I pudrowoniebieskie kołnierzyki, którymi przyprószyli żółte gardła
Jakiego koloru mogły być wasze ciała
Gdy ostatnio odłożyliście je na bok
Tęskna młodość
Trzymanie skaleczonego palca twojej kochanki
W obojętnym płomieniu cienkiej świecy
Syntetyczny symbol ŻYCIA
W tej sztucznej komnacie ŚMIERCI
Kobieta
Jak zwykle
Uśmiecha się z całą odwagą
Jaka tylko była jej dana, by była odważna
Tymczasem wiśnie w brandy
Zgodnie rozkładają się
W migoczących kieliszkach
Wraz z ciałami publiczności
I w danym miejscu
Jest taka jedna
Która
W kręgach światła spływającego wprost na nią
Proroczo rozkwita do czystego rozkładu
Mimo to przed drzwiami czekają już taksówki.
Wszystkie dziewicze oczy tego świata są zrobione ze szkła
Długie rzędy pudełek
Lalek
Opartych o poręcze,
Ściany i filary
Skulonych na półkach
I kompozytowe niemowlęta z wyciągniętymi rękami
Zwisają z sufitu
Wabią
Uśmiechają się
W głębokiej ciszy
Którą przywlókł za sobą kierownik działu
Zanim powędrował na drugi koniec sklepu
Przekomarzać się z ekspedientką
Wszystkie dziewicze oczy tego świata są zrobione ze szkła
Tylko one są na tyle bezczelne
By przejrzeć ludzką duszę na wylot
Nie dostrzegając niczego
Przez kosmyki grzywek
Jedna kokota nosi melonik ze sztuczną kamelią
Druga – opalizujące boa
Bo są ich dwie
Przechodzą obok
Zatroskane usta pierwszej z nich układają się w kreskę
Drugie zakrzywione w nieruchomym uśmiechu
Widzą lalki
Ich wzrok na chwilę gaśnie
Migocze w nim bezwzględna pierwotność
Teraz odwracają
Poszukają się ukradkiem
Niepewne, czy ta druga też zauważyła
Podczas gdy mój jest nierozerwalnie splątany ze wzorem na dywanie
Jak to ze wzrokiem bywa
Płonie ze wstydu
Podejrzawszy wyjątkowo czuły gest.
Wszystkie dziewicze oczy tego świata są zrobione ze szkła.
Borghese, inaczej rzymscy burżuje
Domy tulą dziewice
Drzwi zamknięte na łańcuch
„Zgłąb ulice sercem”
„Przewierć zasłony wzrokiem”
Dziewice bez posagów
Gapią się wbrew oczekiwaniom
Widzą przechodzących mężczyzn
Ich kapelusze nie są naszymi
My chadzamy na spacery
Oni dokądś idą
Oni mogą patrzeć wszędzie
Wzrok mężczyzn zagląda w głąb rzeczy
Nasz wzrok lękliwie wygląda
Większość samych siebie
Oddajemy lustru
Nieco mniej konfesjonałowi
A całą resztę Czasowi
Jest tyle Czasu
Wylewa się ze wszystkiego
Tyle czasu
Dziewice mogą szeptać
„Przezroczysta podomka cała z koronki”
Dziewice mogą piszczeć
„Mój drogi zemdlałabym”
….frrr.…frrr….frrr….
…. „A wtedy mężczyzna –”
Nasz chichot idzie na marne
Bo nie mamy posagów.
Wpajano nam
Że miłość jest bóstwem
Białym o miękkich skrzydłach
Nikt nie krzyczy
Dziewice na sprzedaż
Ale gdzie podziały się nasze monety
Na zakup nabywcy
Miłość jest bóstwem
Małżeństwo – drogie
Świat szumi dobrze
Strzeżonymi tajemnicami
Natura szeroko rozkłada ręce
Robiąc nam miejsce
Miejsce dla nas wszystkich
Ktoś, kto nigdy nie był
dziewicą
Zaryglował drzwi
Powiesił zasłony w naszych oknach
Spójrz na przechodzących mężczyzn
Oni dokądś idą
Ciała jak chwasty
Kiełkują na słońcu
Tyle ciała na świecie
Wędruje jak chce
Kryje się go trochę w zasłonach
Pulsuje do nocy
Przynęta dla gwiazd
Pokryjcie je złotem
I znoście do domów
Cisnąc do koszuli na piersi
Do przyćmionego światła
Ryglujcie drzwi
Cisnąc dziewice, które
Mogłyby drapać
My Anglicy jesteśmy szarą plamą
Wśród gorączkowego
zamieszania, które spowija życie włoskich miast
Rozpala ulicę w górę stromo
Wyżej jeszcze wyżej aż do bramy
Uwieńczonej
freskiem z zabójcą smoków
Biodra kobiet kołyszą się
Pośród pełzających dzieci, które produkują
A kościół zderza się z barakami
Gdzie
Szarość maszerujących mężczyzn
Spływa przez kamienną szarość
Na wpół zgniłe pomarańcze są sprzedawane za pół ceny
ochryple reklamowane jako pęknięte głowy
PĘKNIĘTE GŁOWY u golibrody
Matowe lustra
I Matko Boska uchroń nasze kochanki przed ujrzeniem nas takich jakimi widzimy się sami
Golenie
LODY
Lizanie jest większe od ust
Buty od stóp
Chlip Chlap i ciągnący się sznurek
A promienie słoneczne padają pod ostrym kątem
Rozcinają wszystko na pół
Słońce grzeje złożone dłonie
Suchotniczki
Porzuconej na ulicy jej krzesło jest złamane
A ona zastanawia się, jak się mamy
Bo idziemy prędkim tempem
Strzał z armaty w samo południe
Rozpędził gołębie sąsiada
Zapach kuchennych spraw
Unosi się znad szczęśliwszych domów
Okrutnie drażni kalekiego kocura
Skrywającego się
W stolarskich wiórach
Przed trzema chłopcami
– Jeden z nich trzyma pręt –
Mimo wszystko
Zrodzeni z ludzkich rodziców
Płaczą, gdy zamknie się ich w ciemności
Płynne plamy nieba
Suną wśród dachów
Między krzywymi nogami
Rwą się łaty ulicy
Przerywają trzaski
Zielonych okiennic
Z których
Kawałki ciał
Różnie wysunięte
Mieszają wzrok z rwetesem
Bo nie bardzo jest co robić
Sztuczne poszewki
Z wielkimi inicjałami
Już wygładzone
W małżeńskich łożach
Błysk dziewiczej porcelany
Najuważniej odkurzony
Wyrzucono już
Wszystko i cokolwiek
Co mogło skazić intymność
ZA OKNO
Na sam środek ulicy.
Upiornie jęczy czkająca lokomotywa
I grzechocze za nią drewniany ogon
Gdy mknie ku jazzowemu zachodowi słońca…
Góry szpalerem
wyznaczają ostańce dzikiej samotności
pod nieludzko upalnym niebem
Zieleń zwija się w suszy
wznosi spieczone błaganie
rozwierając pękniętą ziemię
okaleczone kaktusy
i garbate palmy
roztrząsają popioły świtu.