Dążcie do tego, co na niżu, nie na górze.
Na małym stoliczku u szczytu powiększona fotografia zmarłego, świeczka i kwiaty. Kelnerzy przed rozpoczęciem kolacji otrzymali od organizatorki, żony zmarłego, banknoty o wysokim nominale i po butelce wódki. Mają tylko podawać dania i sprzątać, i jeszcze pilnować, żeby do restauracji nie wszedł nikt, kto nie był proszony. Spokrewnionych ze zmarłym jest dziesięć kobiet – córki, matka, teściowa, jakieś ciotki. Reszta to płaczki, które przyszły zjeść i napić się za darmo. Smarki przejadają plastrami łososia. Organizatorka nic nie je, pije ziemniaczaną wódkę i arabską herbatę miętową. Po godzinie, jakby nagle budząc się z żałoby, uderza dłonią w stół. Modlitwa za wolną od ciała duszę! Dwadzieścia kobiet płaczących nad pustymi talerzami, modlących się, amen i kelnerzy przynoszą na prośbę córki mały odtwarzacz płyt. Rozbrzmiewa muzyka, najpierw cicho, później głośniej. Organizatorka zsuwa czarną wstążkę z fotografii, wtula się w wizerunek zmarłego, tańczy. Niech ci, co odeszli, osiągną zbawienie. Na drugi dzień fotografię zmarłego znajduje sprzątaczka w damskiej ubikacji, w koszu na podpaski. Zmarły ma wypalone oczy, podpis szminką mówi CHUJ.
To był dzień upalny, skwarny, kiedy w restauracji wysiadła klimatyzacja. Żadnego sztucznego podmuchu, w którym można znaleźć ukojenie. Na sali było to jeszcze do wytrzymania, przeciąg robił swoje. Zresztą kelnerzy przez cały dzień znikali w łazience; mokre, zimne dłonie przykładane do klatki piersiowej i karku. Żaden z nich nie chciał jednak wchodzić do kuchni, gdzie tuż za progiem otulała ich od stóp do głów druga, nadmiernie potliwa, paląca skóra, cięższe robiły się powieki, cięższe kości, wszystko kurwa miało jakby więcej kilo. Z kuchni dochodziły przekleństwa, z nagich ciał kucharzy, którzy wiązali na głowach szmaty moczone w wiadrze z wodą i lodem. Przekleństwa łączyły się z dźwiękiem pryskającego oleju, którym oblewali wielkie jak cztery dłonie placki z wiórów ziemniaczanych, łączyły się z szumem starych wiatraków wytarganych skądś i ustawionych na szafach. W takie dni – dni pańskie, niedzielne i piękne – świat drażni, a przekleństwa z kuchni wyjątkowo wychodzą na ogród. Kucharze kurwiali i bydlali dalej, bo praca szła bez puenty, sześćdziesiąt stopni przy piecu, przyklejona do ciała koszula, tak nie można dłużej, nie można więcej, jest tłum, jest lód w wysokich szklankach, jest wieczór, jest nadal upał, jest tak, że kiedy wspomnisz ten dzień, ciepło znów cię obleka, jakbyś miał je wytatuowane po drugiej stronie skóry, trzeba tylko tę skórę ostrożnie wywinąć, odsłonić. To jest ten dzień, dzień upalny, skwarny, nie chciałeś, ale on sam się w tobie zapamiętał.
Z prawej, tam się ciebie spodziewają. Jakby tylko na tę stronę świat się przechylał, jakby stamtąd tylko przychodził. I nie ma, że jesteś leworęczny, że wszystko na lewo robisz. Jako kelner musisz dwoma radzić sobie, z równą skutecznością. Więc jeśli byłeś lewy, musisz się uruchomić jako prawy. Mieć dostęp do tej zaciemnionej, nieobecnej, nieruchomej, nieużywanej dotąd strony. Poćwicz z dala od gości, moje dziecko. Jeszcze nie wiesz, jak używa się świata za pomocą ciała. Jak się ten świat chwyta, jak podaje. Wszystko niby wiedziałeś, wszystko od tej twojej lewej strony było jasne. Samo się brało, samo obsługiwało, samo szło. Rzeczywistość była gładką taflą. Do lewej nogi prawa dołączała, niby cień podążała za nią posłusznie. Ale nagle stała się przeciwnikiem, bo nie da się, jak się wcześniej dało, bo z lewej przy stoliku za ciasno, bo z prawej łatwiej sięgać wprost, nie na skos, bo gdzie lewa nie sięgnie, tam może prawa da radę. Już dobrze dziecino, nie bój się tej zaciemnionej, nagle odkrytej tuż obok lewej tej prawej strony. Weź świat raz tak, raz inaczej, weź go wreszcie ze wszystkich kurwa stron.
Dni, kiedy nikogo i nic. Przychodzisz rano, przygotowujesz salę, przebierasz się, sprawdzasz książkę z rezerwacjami, pusto, pada deszcz. Kilka kolejnych godzin nikogo i nic. Co robić, stać i patrzeć przed siebie. To miejsce nie dawniej jak wczoraj przepełnione było głosami, teraz gra muzyka, gra dla siebie samej, czeka. Pomyśleć, że wczoraj nie miałeś na nic czasu. Dzisiaj czas wypełnia wszystko. Niby możesz odpocząć, ale jednak jesteś w pracy, w pogotowiu, jakiś nerw drży jak struna. Dla wielu właścicieli restauracji fakt, że płacą za każdą minutę twojego opierdalania się, jest nie do zniesienia. Nakażą ci coś robić, mimo wszystko. Więc kiedy nie ma gości w restauracji, kelnerzy składają serwety. Wszystkie składają się według tego samego wzoru. Zagiąć materiał na pół, potem jedna czwarta i znów. Obrócenie i zagięcie, i zagięcie. Kończysz, przechodzisz do następnej. Składanie serwet jest odprężające. Kiedy nie ma gości w restauracji, kelnerzy oglądają porno na telefonach komórkowych. Wszystkie ciała działają według tego samego wzoru. Wchodzić w siebie, potem poruszać się i znów poruszać, obracać się i poruszać, i poruszać. Kończysz, przechodzisz do kogoś następnego. Oglądanie porno jest odprężające. Kiedy nie ma gości w restauracji, kelnerzy idą do łazienki i masturbują się. Wszystko przebiega według tego samego wzoru. Ruchy powtarzają się, nie trwa to dłużej niż złożenie trzech serwet. Sperma wsiąka w serwetę, serweta ma kształt kieszeni. Masturbowanie się jest odprężające. Pod koniec dnia wszystkie brudne serwety trafiają do czarnego worka, takiego jak na śmieci. Nazajutrz przychodzą czyste, pachnące jakby zasypką dla noworodków.
Smak śliny i smak kawy, przemieszane, kwaśnawe, zleżałe. Do tego jeszcze smak głodu, pusty, oczekujący, suchy. Te smaki, gdy są połączone, tworzą rodzaj przykrej powłoki wyściełającej wnętrze ust kelnera, od spodu języka po szczyt dziąseł i w ciemną głąb gardła. Nie ma co jeść, to znaczy wszystko wokół jest do jedzenia, ale kelner nie może. Nie może jeść tego, co jest do jedzenia. Obiad dla pracowników będzie, jeśli będzie, za dwie lub trzy godziny. Na razie są te bułki, które daje się na stół na początek, jeszcze przed głównymi daniami, żeby goście mieli czym zająć usta, ręce, żołądek. Żeby nie głodowali na darmo, w oczekiwaniu. Bułki wydają się świeże. Zostały upieczone nad ranem, wyjęte z plastikowego opakowania z zamrażarki. Wieczorem te bułki są do wyrzucenia, ciągną się jak guma, żują bez końca w ustach. Kelnerzy, kiedy mają chwilę, zapychają się nimi, przepychają do żołądka tymi bułkami tę przykrą głodową powłokę. Nie sposób się tym najeść, nie sposób zabić głodu. Głód można tylko zatkać. Jak zatyka się dziurę w nieszczelnym oknie. Moczysz bułkę w ślinie i zaklejasz. Zaklejasz i czekasz. Kelner czuje każdy kęs bułki w żołądku. Czuje jak osuwa się na dno. Czuje jak przywiera do ścian żołądka. Tego żywego jeszcze worka, który w sobie nosi i który w jego ciemnościach dynda na sznurze jelita.
Tabaka to, dla kelnerów, czas wielkiego zapierdolu. Jeżeli masz tabakę, to znaczy, że masz wszystko z głowy. Robisz sobie coś w rodzaju lewatywy głowy. Jesteś oczyszczony, pusty, wywietrzony. Jak dom, w którym otwarto wszystkie drzwi i okna. Kim jesteś. Jestem jazgot, jestem łopot. To dajesz. Tu napitki, tam karty, dzwonią z kuchni, że zupa, barman, czy z kolą, tam wino, gdzie indziej już ręka, znak, że widzisz, wyśmienite, przynieść kubeł z lodem, z kuchni brać, wypierdalać, bierzesz, gorące, serweta, jeszcze bułki, tam gotowi, tam skończyli, posprzątać, cytrynę, cytryna raz, kuchnia dzwoni, zjedli, z dziesiątki już, jeszcze nie, wymienić sztućce, dać łyżki, dajesz. Kim jesteś. Czasownik bez imienia, w trybie zapierdalania, w rodzaju żadnym, w czasie spóźnionym, w liczbie dziesięciu. I to trwa, trwa trzy, pięć godzin. Aż wreszcie się zatrzymujesz. Stajesz, stoisz, nie ruszasz się. Ogólnie cały jesteś na nie. Zamykasz drzwi i okna. Wiatr dudni. Próbuje wciskać się przez szpary. Mogą do ciebie mówić, mogą wołać. Nie.
Wsadź mu w dupę, mocniej, żeby był jak rakieta, odpal. Dzisiejsza kolacja stoi pod znakiem dziczyzny. Ciężkie dania, ciężkie wina, panowie przy stole, opowiadają o swoich myśliwskich dokonaniach. Bo co upolują, to potem trafia na stół. U końca sali restauracyjnej rozwinięto ekran, snop światła wyrzuca kolejne obrazy. Dwóch panów ze strzelbami, ośnieżone lasy i ośnieżone lasy, potem bagna, samochód z napędem na cztery koła, psy i strzelby, same strzelby i jest, wisi na małym dźwigu, długi ślad krwi w śniegu. Ksiądz chrzci, ksiądz modli się, pochylone głowy, ksiądz uśmiecha się w twoją stronę. Ty nas żywić nie przestajesz, pobłogosław, co nam dajesz. Trudno go było upiec, jest nafaszerowany, skóra lśni. Leży na wózku rozciągnięty, sztywny. Coś bym mu jeszcze w dupę wsadził, myśli głośno szef kuchni. Przynieś te zimne ognie, co to zostały z ostatniej imprezy urodzinowej, tę tubkę. I idziesz na salę w niewielkim pochodzie. Po prawej szef kuchni z nożami, z szerokim uśmiechem, wypiętą piersią. Po lewej drugi kelner niesie talerz, na który trafią odcięte płaty mięsa. Pośrodku dzik, w pysku jabłko, z dupy z tubki zimne ognie.