Biały dom z pracownią
To było interesujące.
W żywej lipie wystrugano spiczastą bryłę kapliczki. Wewnątrz znajdowała się połączona z pniem trójwymiarowa figurka Jezusa strapionego.
– Myślisz, że Jezus będzie rósł razem z drzewem? – zapytała.
– No, to byłoby dopiero coś wspaniałego – pomyślałem.
– Musimy przyjechać za rok, sprawdzić, czy urósł.
– Aha – odpowiedziałem. – Może przyjedziemy.
Furtka otworzyła się i starsza kobieta zaprosiła nas do środka.
– W pracowni jest tego więcej – powiedziała.
Dom w porównaniu do innych wyglądał jak bryłka alabastru wrzucona w kopiec węgla. W ogrodzie rosły olbrzymie różowe malwy. Na podwórzu wolno pasł się koń.
Pracownia miała z piętnaście metrów długości i z pięć szerokości. Na ścianach wisiały długie półki. Na niektórych stały figurki Jezusa: strapionego, krzyżowanego, składanego do grobu. Wszystkie zbyt przygnębiające. Większość półek zajmowały jednak ptaki – niebieskie, zielone, żółte, pomarańczowe – z długimi szyjami i nogami, z kolorowymi pióropuszami oraz czerwonymi dziobami. Były ich tysiące. Między nimi, nie dotykając żadnego, przechadzały się koty.
– Przez ostatnie lata mąż struga ich po kilkanaście każdego dnia – wyjaśniła i wzięła na ręce niewielkiego biało–rudego kota. Wyglądał na zmęczonego. – Kilka dni temu urodziła. Mamy trzy małe. Śpią w warsztacie.
Weszliśmy do niego. W środku stało krzesło, niewielka tokarka oraz skórzany kozioł, na którym leżało siodło. Posłanie dla kotów było puste.
– Wszystkie ptaki są na sprzedaż – dodała.
– A Jezusy? – zapytałem.
– One nie. I koty też nie.
– To zrozumiałe.
Kupiliśmy dwie figurki ptaków: jeden niebieski w białe kropki, a drugi turkusowy w czarne.
– Żartujemy z mężem, że chcielibyśmy odwiedzić wszystkie miejsca, w których znajdują się jego ptaki – rozpromieniła się.
– Hm… – przytaknąłem uprzejmie.
Pożegnaliśmy się.
– Miła kobieta, prawda? – powiedziała, gdy wsiadaliśmy do samochodu.
– Tak. Bardzo miła.
Ptaki ustawione na desce rozdzielczej spoglądały w niebo.
Patrzyłem na Jezusa w lipowej kapliczce – naprawdę dobry. Jego ból był prawdziwy i znajomy.
– Jedźmy stąd – powiedziałem, przekręcając kluczyk.
I szybko odjechaliśmy.
Gdzieś zawsze ktoś walczy
Dopadli go na długiej przerwie.
Nikt, kto nie widział czegoś podobnego, nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak okrutni potrafią być trzynastolatkowie, gdy pozwolisz im poczuć, że są silniejsi od ciebie.
Wytarzali go w psim gównie, później próbowali obsikać, ale zdołał uciec. Gdy znów go dorwali, czterech złapało go za ręce i nogi, a piąty próbował ściągnąć mu spodnie.
– No, pokaż, co tam masz – śmiali się.
Nikt nie nadszedł z pomocą. Dotknąć go – to byłby koniec. Słabość jest zaraźliwa, do tego trudno ją wyleczyć.
– Do kurwy nędzy! Trzymajcie mocniej!
Wydawało się, że wszystko przesądzone, ale krzyknął. Jego ryk to była ciężarówka wpadająca w przechodniów. Ocean, który postanowił pochłonąć kontynent.
Zbladł. Usta mu zsiniały. Przewracał oczami. Pięścią rozbił jednemu z nich nos, inny tak mocno oberwał kolanem w brzuch, że aż zaczął rzygać. Reszta rozbiegła się i nie zamierzała wracać.
To było wielkie zwycięstwo. Trochę mu zajęło, zanim z niego ochłonął.
Spojrzał na mnie. Coś sobie przypomniał. Wziął plecak, rozpiął zamek i wyciągnął słoik. W środku znajdował się chrząszcz. Siedział zakopany w ziemi blisko szkła.
– Za piątaka możesz go mieć – powiedział.
Zbierałem takie piękności. Ten był rzadki i chroniony. Lubiłem je rozmnażać. Potem wypuszczałem na wolność.
– W porządku – zgodziłem się.
Nie odmawia się człowiekowi, którego właśnie uzdrowił obłęd.
Chrząszcz był wielkości kciuka i nie ruszał się. Wystawiłem go na słońce. Niechętnie machnął czułkami. Później – wybudzony i lśniący – wygrzebał się na powierzchnię.
Ta sama stara śpiewka
Mówię wam, duchy są wszędzie.
Widzę je, gdy biorę prysznic, a mój rozpłaszczony tyłek odbija się na pleksi. Skaczą po prażonej kukurydzy. Nawiedzają moje butelki z piwem. Odzywają się w ścianach. Ten dźwięk, jaki wydają – nie pomylisz go z żadnym innym.
Nachodzą mnie duchy ojca i matki, dziadków, kilku sąsiadów i te, których tak łatwo nie rozpoznaję. Moi rodzice wciąż żyją, dziadkowie zaś – w połowie. I jeśli myślisz, że mówię o zjawach, to się grubo mylisz.
Duchy to coś, czego inni nie mogą spakować tobie do torby, ale potrafią do głowy. Odnajdujesz to w sposobie, w jaki przymierzasz kapelusz albo kopiesz dołek w ziemi. Znajdujesz to między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia, gdy chorujesz na raka jelita grubego, jak wszyscy inni mężczyźni w rodzinie. Żona zauważa to w tobie i zwykle wychodzi z tego wielkie rozczarowanie.
– Za dużo się cofasz – mówi. – Zupełnie jak twój ojciec.
To prawda, nie zadaję zbyt wielu ciosów, ale trzymam gardę. Dzięki temu mogę pochwalić się niezbyt długą listą złamanych serc, a i moje łamało się niezbyt często.
Duchy przechadzają się po mojej szyi. Przepływają pod pachami. Wodzą palcami wzdłuż żył. Mokry zrywam się z koszmarów, wtedy sądzę, że należę do nich.
A kiedy w środku nocy, po obejrzanym horrorze, odprowadzam żonę do łazienki, widzę jej wdzięczność i myślę, że duchy jednak należą do mnie.