Truskawkowe pole

Nie było lata, jesień szła od wiosny, powtarzałem za Grochowiakiem, patrząc, jak żółć plami jesiony przy drodze. Po co szukać słów, skoro ktoś już je znalazł. Kiedyś ta poetycka fraza niosła tajemnicę, której nie potrafiłem rozgryźć. Dziś ma smak zbyt niecierpliwie zerwanego jabłka, cierpkość niedojrzałej zimówki.

Postarzałe w ciągu ledwie tygodnia słońce przypomina szarą renetę. Przyciśnięte ku ziemi, drepcze po coraz krótszym łuku, już przed czwartą zacieniając prawie całe podwórko. Na ścieżce za płotem przerośnięte trawy i plątanina chwastów obłapują nas za nogi, nie czekają na kolejny pokos, usychają.

Lato od pewnego czasu jest tak krótkie, jakby go wcale nie było. Wcześniej niż się spodziewamy odsłania pociemniałą od potu podszewkę świata.

Czarny kot tamtej zimy uratowany przed śmiercią, która dopadła jego matkę, wspina się na bramę od strony pola z małą myszą w zębach. Pomyśleć, że trzeba było karmić go strzykawką, a potem długo masować brzuch porośnięty meszkiem, bo nie potrafił ani jeść, ani wydalać. Teraz chwyta po kilka ofiar dziennie; ogłupione łakomstwem wychodzą na odkrytą przestrzeń w poszukiwaniu ziaren, którymi żniwa przyprószyły ziemię.

Kot pewnie też czuje, że zimna pora już się czai, bo łapie więcej niż zjada, więc coraz częściej znajdujemy na podwórku szare mysie truchło odłożone na później.

Dawno tu nie byłem. Dziś po grzybobraniu, obfitym, choć zaczęliśmy grubo po południu, wracam ścieżką obok nowego cmentarza wciśniętego między zagajniki. Przez ozdobnie dziurkowany betonowy płot machinalnie liczę groby – już dwadzieścia jeden. Ustawione pod sznurek, tłoczą się przy cmentarnej bramie, jakby zamierzały uciec którejś nocy na stary cmentarz w środku wsi, do krewniaków i znajomych.

Resztę nowej nekropolii zarosły wysokie chwasty. Kołyszą się w symetrycznym porządku, jakby ktoś rozsiał je tam z rozmysłem. Jeszcze jedno takie lato i dzikie ziele ostatecznie zagłuszy krzaki truskawek, uparcie trzymające się swojego miejsca zamienionego w miejsce pochówku.

To były najsłodsze truskawki, jakie jadłem, przynajmniej tak je pamiętam. Nie wiem, co to za odmiana, bo nie przyszło mi do głowy spytać truskawkarza.

Truskawkarzem nazwaliśmy mężczyznę, który na działce sąsiadującej z naszym lasem pojawił się nagle i bez żadnych wstępów wziął się do roboty. Się wziął dosłownie. Od świtu do ostatniego pociągu, a czasem z przerwą tylko na nocne ciemności, orał, karczował, rozsadzał, wyrywał chwasty, które pojawiły się, kiedy jeszcze nie było wiadomo, czy truskawkowe krzaki się przyjmą.

Przyjęły się prawie bez podlewania, bo wodę musiał nosić z daleka, a i to tylko wtedy, gdy strumyk na łące nie wysechł. Wiosny i lata były jednak deszczem łaskawe, przynajmniej zanim krzaki zaczęły owocować. I wtedy, po pierwszym zbiorze, truskawkarz zniknął. Tak jak się pojawił: nagle, bez słowa.

Widzieliśmy go wprawdzie jeszcze kilka razy, przyjeżdżał co jakiś czas, coraz bardziej odległy, i stał nieruchomo, przez godzinę lub dwie patrząc na zielonożółte krzaki. Ale nie zrywał już owoców, nie pochylał się nad ziemią, by wyrwać jej odrastające chwasty, ani razu nie został na noc w barakowozie postawionym na działce. Zniknął ostatecznie, zanim dojrzały ostatnie truskawki.

Następnej wiosny już się nie pojawił, nie było go też latem. Krzaki rozrastały się zadziwiająco szybko, bez pielęgnacji, więc dzikie, rozłożyste. Owocom nie przeszkadzały ani prażące słońce, ani ulewy wypłukujące ziemię z tego, co trzeba i nie trzeba, ani nawet chwasty coraz bezwzględniej zabierające światło.

W końcu pojawiła się wiadomość, że truskawkarz choruje, poważnie i ciężko. Ktoś komuś powiedział. Kto i komu? Wieść z tych, co to zabij, a nie wiadomo, skąd się wzięła. Była też inna wersja, głoszona przez miejscowego mądralę: że truskawkarzowi znudziła się zabawa w ogrodnika, gdy z nieogrodzonego pola znikało ich coraz więcej.

Wszystkich truskawek zerwać było jednak nie sposób, chociaż pole bez truskawkarza stawało się z roku na rok bardziej niczyje. Pleniły się truskawkowe krzaki, rodząc owoce coraz mniejsze, wielkości poziomek raczej, ale i coraz słodsze, jakby osłodzić sobie chciały porzucenie. I znów ktoś podrzucił wieść o truskawkarzu, tym razem ostatnią: że umarł. Czas jakiś temu, dodawał ów ktoś dla powagi.

Ktoś inny podpalił w nocy barakowóz, pewnie dlatego, że kotwasiło się w nim – jak mówiła sąsiadka – przeróżne tałatajstwo. A może po prostu lubił patrzeć na ogień, który w nocy pali się najjaśniej. Fragmenty blaszanych ścian, drzwi, kilka kątowników, zawiasy i klamki ktoś zabrał – żeby się nie zmarnowały – reszta rdzewiała i kruszyła się w słońcu, czasem sypiąc czerwonym piaskiem po oczach tych, co zaglądali na opuszczone pole, po truskawki, słodkie do końca.

Nie jestem zresztą pewien, co pojawiło się pierwsze: wiadomość o śmierci truskawkarza czy pożar barakowozu. Chronologia nie jest tu najważniejsza. Tak czy inaczej po kilkunastu latach czerwieniejące pole wykoszono, zgrabiono i ogrodzono betonowym płotem. Z kamieni zbudowano bramę i ołtarz, odbyło się poświęcenie, ale drewniany krzyż zdążył się rozeschnąć, zanim pochowano tu pierwszego nieszczęśnika – widocznie nie znalazło się dla niego miejsce na starym cmentarzu.

Przed pojawieniem się pierwszej mogiły uklepanej z piasku – wszędzie tu tylko szare piachy albo gliniany pył – zanim ksiądz, otrzepawszy zakurzoną sutannę, zaintonował w jesiennym chłodzie pierwsze wieczne odpoczywanie, co odważniejsi albo mniej przejmujący się obyczajem zaglądali na cmentarz, by zrywać niezmiennie słodkie owoce. Po pierwszym pogrzebie wyjadać truskawki z plantacji przemienionej w cmentarz wypadało jednak mniej. Tym mniej, im więcej przybywało grobów.

Dziś nie wypada już wcale. Można tylko przez ozdobny betonowy płot podglądać, jak na truskawkowym polu śmierć gra z nami w oko.

Echo ciszy

Wiejska cisza to poetyzm wymyślony przez egzaltowanych letników. Tak naprawdę jest ona wcale głośna, przynajmniej za dnia. Składa się ze szczeków, ryków, gdakania, okrzyków i głośnej paplaniny, pozdrowień – wywrzeszczanych, bo w pędzie, z szosy w głąb podwórka – przekleństw donośnych, bo do odległych adresatów, gwizdów i treli zagłuszanych wizgiem krajzegi i tępym waleniem siekierą w słabo wysuszone drewno.

Mieszają się też w tę ciszę kościelne dzwony, władczo, nie zważając na porę. I ostrzegawcze sygnały pociągów telepiących się zza zakrętu, buczki przy światłach na przejeździe, warkot motorów pozostawiających oleistą mgłę nad drogą.

Ta głośna cisza różni się jednak od miejskiego zgiełku, bo wszystkie jej dźwięki są osobne, do rozpoznania. Znajomy jest dźwięk siekiery i znamy imię rąbiącego, ba, wiemy nawet, gdzie ścięto drzewo, niezbyt legalnie. Słyszymy, czyja krajzega tak piszczy, że aż bolą zęby, bo przecież każda piszczy inaczej. Wiemy, u kogą pieją koguty i gdaczą perliczki, bo tam kupujemy świeżo zabite ptaki na świąteczny rosół. Wiemy, z której strony nadjeżdżają pociągi, bo jadą do nas z dwóch tylko kierunków, a dzwony biją w naszym kościele, bo innego tu nie ma.

Prawdziwa cisza przychodzi tu dopiero nocą. Czasem tylko prosto w tę ciszę zawyje pies albo bluzgnie Wuja przetrzeźwiały na zimnie.

***

Wuja mieszka w sąsiedniej wsi, na Chałupkach. Do sklepu ma ze trzy kilometry, na starym, rzężącym romecie. Dojechać nietrudno, nawet zimą. Trudniej wrócić. Widzieliśmy to wiele razy.

Po kilku godzinach przesiedzianych przed sklepem nie pomagał nawet pijacki upór. Wuja próbował pedałować, po kilkanaście metrów, zygzakiem, kłócąc się z prawem ciążenia. W końcu przegrywał, zsiadał z roweru albo walił się w zarośnięty rów i zasypiał. Miał szczęście, też pijackie, nigdy niczego nawet nie zwichnął.

Budził się po godzinie, dwóch, otrząsał jak pies po kąpieli i ruszał dalej. Dziwiliśmy się, że nie mylił kierunków, sen był przecież zbyt krótki, by go otrzeźwić. Nigdy jednak nie zawracał, żeby się dopić, jakby te kilka godzin przed sklepem nie było nałogiem, lecz dobrze przepracowaną dniówką.

Gdy padał śnieg, w styczniu i w lutym, Wuja pojawiał się rzadziej. Najczęściej prowadził rower, było zbyt ślisko, by jechać, nawet zygzakiem. Ale zimą też prawie nie trzeźwiał. Można było napić się przed sklepem, bo właściciel część ławek z letniego ogródka wstawiał pod zadaszenie, we wnękę między zapleczem a wielkim domem, który sobie z tego sklepu postawił. Trzy ściany łącznika dawały osłonę przed wiatrem, jeśli akurat nie wiał z czwartej.

Wuja rzadko korzystał z tej wygody. Lubił posiedzieć przed sklepem, ale latem, gdy dnia więcej i można spotkać więcej ludzi. Nie żeby pogadać, nikt go zresztą nie słuchał i mało kto rozumiał. Wystarczyło, że pogapił się na znajomych i nieznajomych, od czasu do czasu rzucając cichym bluzgiem. Jednak gdy robiło się zbyt zimno, kupował kilka piw na zapas i wracał.

Może pamiętał, że kiedyś zimą o mało nie zasnął na zawsze, pijany. Wpadł do rowu, ścięta mrozem powierzchnia wody pękła, a on przymarzł do kierownicy roweru, której nie wypuścił z rąk. Piwo z rozbitych butelek zabrudziło śnieg na żółto i może dlatego śpiący pijak wywoływał u przejeżdżających obrzydzenie. Nawet nie zwalniali.

Ale znów miał szczęście, bo wywrócił się koło domu Danki, naszej sąsiadki, jakoś tam z nim spokrewnionej, która i bez pokrewieństwa nie zostawiłaby nikogo w potrzebie. Razem z mężem zaciągnęli Wuję do domu, rozebrali ze śmierdzących gałganów, niezdejmowanych od lat, spalili je i dali czyste ubranie. Wcześniej półprzytomnego wsadzili do gorącej wody. Zapachu mydła nie mógł pozbyć się długo. Mdliło go jak po jakimś wynalazku.

– Przecież ta cholera nawet wiadra i łańcucha nie ma przy studni, wody chyba wcale nie używa – opowiadała potem sąsiadka. – Wuja się trochę stawiał, ale słaby jest, na samym alkoholu żyje, to w końcu nawet dał się ogolić. Tylko w lustro spojrzeć nie chciał.

***

Była ta zimowa kąpiel jak chrzest, dała mu nie tylko drugie życie, ale i imię, to wtedy został Wują. Wuja to, Wuja tamto, opowiadała Danka i tak się przykleiło, mocniej niż niezdejmowane przez lata łachy. To wtedy odkryliśmy, że nawet nie wiemy, jak Wuja ma naprawdę na imię.

W ogóle wiedzieliśmy o nim niewiele. Tyle, że matka przysyła mu pieniądze z Ameryki, że chciała go zabrać ze sobą, gdy przyjechała kilka lat temu. Wuja wtedy nawet wytrzymał bez picia, ale wyjechać nie chciał, wolał pić na miejscu.

Miał podobno jakieś mieszkanie w Szydłowcu, które w końcu sprzedał, podobno pół darmo. W swoją starą drewnianą chałupę wstawił sobie wtedy plastikowe okna. Białe implanty, jak znak z innego świata wklejony w podwórko zarośnięte po kolana trawą i chwastami, z rozwaloną stodołą odsłaniająca ugór, furtką wiszącą na jednym zawiasie obok bramy z zardzewiałą kłódką bez klucza, wrzuconego może do studni razem z wiadrem i łańcuchem.

Wuja jak każdy, miał jakąś przeszłość, życiorys, chociaż swoją historię zapomniał albo miał ją gdzieś. Żył w dziś, od drzemki do drzemki, od pragnienia do pragnienia.

Żył bez pamięci, ale nie potrafił żyć bez słuchacza, któremu mógłby bełkotać swoje ćwierćzdania i półbluzgi. Sam ich już pewnie nie rozumiał. Słuchacz też nie musiał, nie musiał nawet być człowiekiem. Na ludzi Wuja mógł liczyć, jedynie dopóki stawiał, czyli gdzieś tak do połowy miesiąca.

Ale nie byli mu potrzebni. Mógł zbluzgać rower, kępę trawy, dziurę w jezdni albo kamień w krzakach przy drodze. Tak to przynajmniej wyglądało. Wykrzykiwał nienawiść albo cierpliwie coś tłumaczył, machając i wygrażając pięściami. Miał swoje porachunki, ale z kim, tego też nie można było zrozumieć. Ci jego niewidoczni słuchacze zawsze byli gdzieś obok, nisko przy ziemi. Krzycząc, nigdy nie patrzył w niebo.

Nie wiadomo, krzywda jakaś w nim grała czy odrzucenie, fakt, że gdy na przykład spotykał dwie siostry często jeżdżące rowerami po okolicy, ożywiał się jak nigdy i wrzeszczał za nimi „lesby!”, nieoczekiwanie wyraźnie. Albo tylko mruczał pod nosem, jeśli siostry jechały akurat z tym grubym facetem patrzącym zwykle spode łba. Możliwe, że kobiet nie lubił szczególnie.

***

Suka słuchała go na pewno. Nieduża, niemłoda, z czarną sierścią skręconą w baranek, siwiejącą bródką przy pysku. Łaziła za nim ze trzy lata. Karmili ją zwykle sąsiedzi, pijany Wuja przeklinał, odganiał, udając, że schyla się po kamienie. Biegła pół kroku za rowerem albo dwa kroki przed nim, gdy wracał, chybocząc się i rozjeżdżając na boki. Czasem, gdy zasiedział się przed sklepem albo zasnął po drodze, wracała na Chałupki sama, by po jakimś czasie znów przybiec, po niego. 

Nigdy nie widziałem, by Wuja psa zawołał albo pogłaskał, ale mówił do niej czasem jakoś inaczej, ciszej niż do świata.

Była wierna, jak to pies. Nawet gdy przez miesiąc siedział za jazdę po pijaku – zimą, więc chwalił sobie ciepło i jedzenie, jakoś wytrzymał bez picia – suka nie odchodziła daleko od pustego domu, tyle tylko, by zajrzeć do misek, które ludzie wystawiali jej przy drodze.

Siwiała i usychała, biegała za nim z coraz większym trudem. Zostawała z tyłu, trochę nawet zwalniał, zatrzymywał się, może zresztą był zbyt pijany i musiał robić sobie przerwy. Gdy truchtała na sztywniejących łapach, całkiem już posiwiała, wyglądała jak stworzenie nie z tej ziemi, jakby za chwilę miała odbić się od asfaltu po raz ostatni i zniknąć.

W końcu zniknęła naprawdę, ale nikt z sąsiadów nie widział jej martwej. Może Wuja zakopał ją na podwórku albo za stodołą, chociaż – czy miał jakiś szpadel i czy miałby siłę kopać? Możliwe, że czując swój czas, zaszyła się gdzieś w zaroślach, jak to robią dzikie zwierzęta. Ale zdechła na pewno, bo inaczej nie zostawiłaby Wui.

Zdałem sobie wtedy sprawę, że nigdy nie słyszałem, by szczekała, nawet wtedy, gdy wiejskie psy ujadały na jej widok jak wściekłe. Nikt nie słyszał jej szczeku. Była najcichszym fragmentem wiejskiej ciszy i zniknęła bezgłośnie jak spadające gwiazdy.

***

Podobno dociera do nas także światło gwiazd dawno umarłych, wygasłych gdzieś we wszechświecie. Gdy widzimy ich blask, one już nie istnieją. Światło jest wtedy jak wiadomość, jak ostatnia wola odczytana po śmierci.

Myślę, że Wuja bluźni tak wniebogłosy, bo już tę wiadomość zrozumiał.


Tomasz Tyczyński
Nieuzasadnione
poczucie szczęścia

Nisza, 2023



Tomasz Tyczyński (1960–?) – polonista, literaturą zajmował się jako badacz w poważnym instytucie poważnej Akademii, potem krytyk i dziennikarz, a na koniec kurator Muzeum Witolda Gombrowicza. Współpomysłodawca i współtwórca Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza.

Karolina Lubaszko (ur. 1994) – ilustrator i grafik, Warszawa. Ukończona Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie z wyróżnieniem rektorskim w specjalizacjach: Projektowanie plakatu i grafika wydawnicza oraz Grafika warsztatowa. Plakaty, ilustracje oraz grafiki wydawnicze głównie przy użyciu techniki sitodruku. Szkicowniki w każdym wolnym momencie. Prace są docenieniem prostych sytuacji i zwykłych, codziennych obiektów. Publikuje w dwóch miejscach: BEHANCE INSTAGRAM