To miała być opowieść o poszukiwaniu ojca w mieście, którego nie ma. Fantasmagoria lub dziennik podróży. Rzecz o atrofii uczuć i rekompensacie w postaci ułudy. Codzienność rzutowana w domenę fikcji. Wtykane tu i ówdzie błyskotki typu: Piranesi substancję Rzymu przeniósł w irracjonalne, żeby przykryć miałkość fabuły albo odciągnąć uwagę od braku wziętych z życia, pełnokrwistych dialogów. Nadmiar symboliki. Metafory zamiast konkretów. Żeby niczego nie nazwać, nie dopowiedzieć. Z wysiłkiem ustanawiane zawiązki fabuły, na przykład taki: przychodzi pocztówka od ojca z zapisaną nazwą miasta i im dłużej próbuję go odnaleźć, tym lepiej rozumiem, że się nie da, bo do miasta o takiej nazwie nie sposób dotrzeć. Nieudane próby skrótu, scedzenia życia do kilku scen. Wyrazistych, zawieszonych w pół gestu: zbliżenie, stop-klatka. Dbałość o puste miejsca, gotowe, by je wypełnić, czym się chce, czym się dysponuje. Ojciec pochylony nad biurkiem, skupiony, kropla potu na czole; ojciec na potężnym konarze, wysoko nade mną, utrzymuje równowagę, zerkając w dół (na mnie zerkając?). Między niemal każdym zdaniem dość miejsca, żeby coś wsunąć, dopowiedzieć, rozwinąć. Oby tylko nie na wysokim c. Nie wpaść po uszy w zmyślenie. Osiągnąć balans między prawdopodobieństwem a konfabulacją. Dyscyplina formalna. Logika zdarzeń. Żadnych niekonsekwencji, detale pod kontrolą. Sporo nakazów. Rozmywanie się żmudnych faktów w swobodnej pracy wyobraźni. Albo na odwrót. Tak pisać o nieistniejącym, jakby się działo, o realnym tak, jakby się śniło. Co mogło z tego wyjść? Do tego podróbka charakterystycznego stylu pisma. Kradzież z premedytacją, ba, z bezczelnym podaniem źródła. Grubymi nićmi szyte sąsiedztwo jawy i przywidzeń. Napuszone obrazy, nieznośne dla kogoś, kto nie był ich częścią. Pamięć, która przeinacza, gloryfikuje. Fikcja, czyli ciągły niedosyt i przyczyna nadmiaru. A przecież miała to być opowieść wartka. Wciągająca. Do cna ograna, przez co łatwo przyswajalna, z tych, co to najlepiej spożyć przed końcem. Mroźne słońce w kuchni, biała ściana w zmarszczkach, odłażąca farba. Tak to opisać, jakby się czuło zimowy promień na twarzy. I bez liryki, jakby promień nie miał w sobie ciepła. Za dużo fałszywych wyborów, nadmiar słów i jednocześnie natrętna myśl: obchodzi to tylko mnie. A miała to być opowieść uniwersalna, bez imion i nazwisk. Która mogła przydarzyć się każdemu – w tym sensie stać się nieobojętna. Akcja bez dopalaczy w postaci spektakularnych zdarzeń. Wyciągane na wierzch wspomnienia miały ułożyć się w fabułę. Może nawet kryminalną: poszukiwanie to przecież w jakiejś mierze śledztwo, opuszczenie to w pewnym sensie zbrodnia. Może na pograniczu fantasy i horroru: odejście to także zniknięcie, rozpłynięcie się w próżni, a horror vacui to horror mrożący krew w żyłach. Nijak się nie udawało. W tym nieudawaniu była zgodność formy i treści. Treść to rozsypujący się świat, nie do poskładania, choćby nie wiem jak się go chciało złożyć do kupy. Forma to nieosiągalna ciągłość: konieczność dzielenia całości na niewielkie segmenty, dające się ogarnąć jednym spojrzeniem, i rozpaczliwe starania, żeby grały ze sobą, nawzajem się oświetlały. A zatem gmach z ruchomych klocków. Jak świat z ruchomych obrazów. Rozmytych, bo pamięć wodzi nas za nos, gra z nami w bierki. Obraz pierwszy z brzegu: słoneczny zimowy poranek, nazajutrz po zniknięciu ojca. Słońce właziło na białą ścianę, z której odchodziła farba, było tak, jak przed jego odejściem. Wymienność słów „zniknięcie” i „odejście”, i może „zaginięcie”, pomyślana jako chwyt. Żeby choć trochę zbliżyć fantazję do opisywanej rzeczywistości. I z bezradności wobec zagadki, jaką wciąż jest dla mnie miejsce pobytu ojca. Czy obraz słońca na ścianie i związane z nim poczucie (zatroszczyć się o celniejsze słowo), że w zasadzie nic się nie zmieniło, przynależy do sfery faktów? Zapewne. Dzień po zniknięciu, zaginięciu czy odejściu ojca nie mieliśmy pewności, że zniknął, zaginął czy odszedł. Niewiele się zmieniło. Dziś czuję to samo, co czułem owego zimowego poranka z promieniem słońca na białej ścianie, ale czy to znaczy, że ojciec nie odszedł? To raczej świadectwo, że nie było go nigdy. Choć siedział niedaleko, przeważnie tuż za zamkniętymi drzwiami. To miała być opowieść o stracie, a okazało się, że nikt niczego nie stracił. Kolejna przyczyna fiaska. Jak może poruszać historia o kimś, kto niczego nie czuje? Jeśli poruszać musi; ale może wówczas miałaby większe szanse przykuć czyjąś uwagę. Swoją drogą, gdybym niczego nie czuł, czy chciałoby mi się do tego wracać, nieustannie rozkładać na czynniki pierwsze? Skłonność do rozdzielania włosa na czworo, komplikowania rzeczy prostych, też utrudniła sprawę. Już na początku meandrujące zdania, które sobie przeczą, zamiast wytyczać czytelnikowi prosty dukt, kluczą tak, że nie ma jasności co do przebiegu zdarzeń. Co zresztą ściśle odpowiada pracy mojej pamięci, zdefektowanej pamięci, która plącze akcję. A zatem w dodatku nieumiejętność prowadzenia fabuły, szeregowania zdarzeń. Bo przecież nie wystarczy powiedzieć, że wszystko zaczęło się w przeddzień zimowego poranka z jasnym promieniem na ścianie, z której odłaziła farba, układając się w twarzopodobne, chimeropodobne kształty. I że dopiero kolejnego poranka, kiedy ojciec nie wrócił na noc po raz drugi, zagościła w nas myśl, że coś się stało; zdarzało się bowiem, że jedną noc spędzał poza domem, dwóch nigdy. Wszystko, co było potem, nie jest łatwe do ułożenia. Być może dlatego ta opowieść nie może się udać. Za sprawą pamięci, która stawia opór wobec braku wydarzeń, kiedy wszystkie dni są podobne do siebie, dzień płynnie przechodzi w noc, a z nocy robi się dzień. A może dlatego, że później wiele się działo. Wędrówka do miasta, którego nie ma, była długa i pełna niejasnych wydarzeń. A to, co stało się potem, przysłoniło to, co działo się wcześniej. O ile brak wydarzeń można określić jako „dzianie się”. Jak ktoś naczytał się fabuł, które zrobiły na nim wrażenie, to ma potem, a przynajmniej może mieć, nie lada kłopot z oddzieleniem ich od spoistej bryły codzienności. Tym bardziej jeśli codzienność nie ma tak jaskrawych barw, jak promień na ścianie pewnego mroźnego poranka, promień (powtarzam, bo wkracza tu zdanie wielokrotnie złożone, których miałem unikać, a przynajmniej nie mnożyć, jako że ich obecność, natrętny rytm, pokrętna składnia, zapętlająca i spowalniająca fabułę, może być przyczyną nie tylko znużenia, ale co gorsza, powoduje, że początek akapitu traci związek z jego końcem), który mógł pochodzić z jednej z licznych lektur, odbywanych namiętnie, jednej z wielu napoczętych i niedokończonych lektur. Nie musiał być światłem realnego słońca na realnej ścianie; nie jestem pewien, czy tamten zimowy poranek był słoneczny, czy raczej stalowosiny. Być może wmówiłem sobie promień. Jak ktoś pozbawiony ostrej (świeżej?) pamięci może opowiadać historię, która ma jeśli nie posmak prawdy, to choć obietnicę prawdopodobieństwa, bez czego trudno zdobyć czyjąś uwagę. Tym bardziej kiedy się nie wie, dokąd prowadzi narracja. I co chwila przyplątuje się dygresja, jak ta, że gdyby opowieść mogła się udać, pasowałby do niej tytuł O poranku. To o tej porze dnia (nieważne, czy słonecznej, czy chmurnej) rozegrało się wszystko, choć nie zdarzyło się nic. Chcę powiedzieć, że była to pora, która zogniskowała w sobie to, co się wydarzyło, i to, co miało nastąpić. Albo tak mi się teraz wydaje. Albo chcę, żeby tak było. Jeśliby sprowadzić tę opowieść do jednej sceny, byłby to obraz poranka po zniknięciu ojca, na długo przed rozpoczęciem poszukiwań, ujęcie chwili, w której jeszcze nie mogłem wiedzieć, że ojciec odszedł na dobre (na dobre czy na długo, czy na zawsze?), a przecież już wówczas wiedziałem, a raczej tylko przeczuwałem, że tym razem (podejmował próby wcześniej) odszedł naprawdę. Nie czułem żalu. Ani ulgi. Tamten poranek gromadzi wszystkie sprzeczne myśli, odczucia i ich brak, dlatego chciałbym ustanowić go punktem kulminacyjnym, choć na dobrą sprawę opowieść należałoby zacząć dużo później. Ewentualnie, co właściwe niektórym fabułom, powinna zawierać nieustanne i przewidywalne retrospekcje, które odsłaniają motywy, przybliżają środowisko, wskazują czynniki, które miały wpływ, miały duży albo największy wpływ. Przyczyna nieoczywistego musi zostać nazwana. Opowieść o poszukiwaniu miasta, którego nie ma, nie może się udać, bo stawia opór retrospekcjom. To znaczy nie jest od nich wolna, ale luki w pamięci narratora każą łatać fakty wyobraźnią, życzeniem i zmyśleniem, a zatem przestaje mieć choćby pozór wiarygodności. Tak jakby ostra czy świeża pamięć mogła uchronić ją przed fikcją, jakby możliwa była niefikcyjna opowieść o życiu, bez nakładek w postaci koturnu, maski, życzenia, półprawdy z drugiej, trzeciej czy nawet pierwszej ręki, bez świadomych lub półświadomych kłamstw, błędnych odczytań, uogólnień, gry pozorów, wstydu. Co da się oględnie nazwać wyobraźnią pamiętającą. Z kolei fikcja, kształtowana wedle woli, dla niektórych, może nawet większości, nie jest atrakcyjna: wszystko możliwe, zatem wszystko ma mniejszą wagę. Można na przykład próbować przekonać, że ojciec przed odejściem tyranizował mnie i bił matkę. Kłamstwo musi być precyzyjnie przeprowadzone. Różne są formy tyranii i przemocy, często niewidzialne. A zatem musiałbym nadać im realny kształt i pewnie na dowód opisać kilka sytuacji bez koloryzowania. W tym przypadku siła detali grałaby na korzyść fikcji, fikcja stałaby się bardziej precyzyjna, niż precyzyjna może być pamięć. Pamięć, w której przechowuję jedynie mgliste kontury dni po odejściu ojca. Odejściu czy zaginięciu, co starano mi się początkowo wmówić. Chciano mi wmówić, że nie odszedł, że musiało mu się przytrafić coś złego. W co uwierzyłem i w co wierzyłem przez pewien czas. Nie wiem, jak długo, bo nie mogę sobie przypomnieć, ile dni minęło od nocy, której po raz ostatni widziałem ojca (zimowej nocy poprzedzającej poranek, kiedy do naszej kuchni wpadło światło, oślepiające, jak mi się teraz zdaje, światło, które skupiło w sobie to, co się wydarzyło, i to, co miało się wydarzyć), do dnia, w którym dał o sobie znać. Wierzyłem przez pewien czas w wypadek, a może nawet napaść, w czym utwierdzały mnie wizyty funkcjonariuszy, którzy wypytywali nas o ojca. Którzy im więcej zadawali pytań, tym bardziej obnażali prawdę o tym, jak mało o ojcu wiemy. Którzy niemal przygotowali akt oskarżenia wobec nas. Wobec naszej obojętności. I przychodzili tutaj – co było w gruncie rzeczy dziwne i co mnie dziwiło – dość regularnie. Nie mam pojęcia, ile czasu minęło od zniknięcia ojca do dnia, kiedy pocztówka znalazła się w naszym mieszkaniu. Nie wiem też, ile czasu przeleżała w szufladzie, zanim ją przypadkowo znalazłem. Nie mam nawet pewności, czy to fakt, że ją przede mną schowano, że nie powiedziano mi o niej, przesądził o poszukiwaniach. Tak czy owak to pocztówka stała się początkiem podróży do nieistniejącego miasta. Pocztówka z reprodukcją jednej z ulic, podobnej do innych ulic dużych miast. A jednak na tyle odmiennej, że nie mogła być ulicą innych miast. Za początek poszukiwań można uznać ukrycie przede mną pocztówki. To zresztą logiczne: ja chowam, ty szukasz. Motywacja podróży była nieczysta, przyznaję. Postanowiłem odnaleźć ojca wbrew matce, nie żeby ojca odnaleźć. Czy takie wyznanie jest wiarygodne? Czy obwinianie się prowokuje litość, czy budzi ufność? A może podejrzliwość lub nawet obrzydzenie? Zapewne jest wiele przyczyn tego, że matka nie chciała, bym zobaczył pocztówkę. Może wolała, żebym myślał, że zniknął, odszedł czy zaginął na zawsze, nie chciała, żebym go szukał. Kiedy zapytałem ją, całkiem niedawno, dlaczego nie podarła pocztówki i jej nie wyrzuciła, dlaczego pozwoliła mi ją znaleźć, nie odpowiedziała. Uśmiech przemknął przez jej twarz, czy grymas bólu, nie jestem pewien. Chwilę potem umarła. Odpowiedź zabrała ze sobą. Zabrała wiele pytań, które chciałem jej zadać. Czy mogłem zatem mieć nadzieję, że opowieść się uda? Wiedząc, że będę musiał sztukować ją zmyśleniem i życzeniami. Co prawda fikcja niesie ze sobą ułudę, że potrafi opanować chaos rzeczy, że dzięki niej uda nam się związać rzeczy odległe, daje pozorne bezpieczeństwo, czy jednak wystarcza jako budulec? Oprzemy się na niej? Czy się jej oprzemy?

—————

A może to miała być opowieść o opowieści o poszukiwaniu ojca. Wobec bezradności co do zdarzeń, które w niezrozumiały sposób wymykały się pamięci i chronologii. Znalazłem jej początek. Szła tak:

Myśl, żeby opisać poszukiwania ojca w mieście, którego nie ma, przyszła mi do głowy jednego z zimowych poranków, kiedy nieśmiałe jeszcze, ale już dość mocne promienie słońca wdarły się do naszej kuchni i kładły się na ścianie, muskały szafki, obnażały chropowatą fakturę emulsji, uwypuklając powierzchnię ściany, odrażającą, bo nikt tu nigdy nie robił remontu, nikt nie zadał sobie trudu, by odmalować ściany. Ojciec co prawda miał taki pomysł, o którym mówił przez pewien czas, chodził i mówił, i nic, tylko mówił, wciąż mówił, chodząc, od ściany do ściany, wte i wewte, mówił, że ściany wymagają odmalowania, że powinno się to czym prędzej zrobić, że już dawno powinno to być zrobione, że ściana, na którą patrzyłem pewnego zimowego poranka, wymaga odmalowania, ściana, której opłakany stan uwypuklały nieśmiałe promienie słońca, potęgujące ohydę, jaką przynosił widok schodzącej płatami farby, który przypomniał mi wędrówki ojca, jego obłąkane od ściany do ściany. Widok ten, całkiem możliwe, choć nie potrafiłbym tego uzasadnić, wyzwolił we mnie myśl, żeby opisać odejście czy też zniknięcie ojca, opisać swoje poszukiwania w mieście, którego nie sposób znaleźć na żadnej mapie, którego istnienia, jak mi się dziś zdaje, nie poświadcza chyba nic oprócz wizerunku ulicy na pocztówce.

Musiałem ją zarzucić, nazbyt była niesamodzielna. Ale i tu jest słoneczny zimowy poranek. Choć inny, wiele poranków później. Światło słoneczne i pora roku, i pora dnia jako spoiwo opowieści, banalne świadectwo jej spójności. Której i tak nie uda się osiągnąć, bo wiecznie wymyka się myślom i pamięci. Podobnie jak nie uda się wywołać realnej obecności promienia słonecznego, kiedy napisze się „promień słoneczny wdarł się do kuchni”. Czego na dobrą sprawę nie jestem pewien, bo przywołując wciąż i wciąż promień, czuję, a przynajmniej potrafię poczuć, jego delikatne ciepło na twarzy, choć nie jestem synestetykiem. Niektóre detale objawiają mi się z pełną jaskrawością, rzeczy bardziej istotne są rozmyte. Nie pamiętam, kiedy ojciec posadził drzewo, które rzuciło cień na nasz dom, mam za to przed oczami małe nawyki ojca, na przykład powolne i sumienne układanie ołówków na biurku w określonym porządku, od najdłuższego do najkrótszego, choć nie byłem częstym świadkiem tego rytuału. Raczej musiałem zabiegać o to, by wejść do jego pokoju, musiałem mieć ważny pretekst, inaczej pokój zostawał niedostępny. Raz czy dwa razy, nie więcej, miałem okazję zobaczyć gęsto zapisaną kartkę czy otwartą książkę pozaznaczaną kolorowymi karteczkami z drobnym pismem. Zanim odszedł, raz czy dwa razy udało mi się przeczytać, co notował. Za pierwszym razem był to, jak mi się zdaje, plan zamknięcia w książce całego świata. To, że nie udało mu się go zrealizować, a przynajmniej nic o tym nie wiem, mogło być jedną z przyczyn odejścia. Za drugim razem trafiłem na notatki ojca świadczące, że kogoś lub czegoś szuka. Kiedy przypomniałem sobie o tym, dużo później, przyszło mi na myśl, że może wcale nie odszedł, tylko wreszcie znalazł trop, podjął go i ruszył czyimś śladem. Oczywiście żadna z tych przyczyn się nie wykluczała. Mogło być ich o wiele więcej. Więcej, i każda równie istotna. Na przykład drzewo.

—————

Niecierpliwość i nadpobudliwość każą mi od razu wprowadzić wszystkie najistotniejsze elementy, choć zakładałem, że powinno się to robić stopniowo, że dobrze, by elementy znaczące pojawiały się mimochodem, wtedy główny nurt opowieści stanie się podglebiem błahej powierzchni, jej pulsem, strona po stronie bardziej wyczuwalnym. Kiedy jednak uznałem (a była to dość chłodna, niekierowana emocjami ocena), że opowieść ta jest skazana na porażkę, pomyślałem, że gdyby zachować najważniejsze jej elementy na później, być może nie udałoby się ich wprowadzić w ogóle. I utrwalić. Może urwałbym ją i zarzucił, zanim dotarłbym do spraw kluczowych. A drzewo jest ważne. Może najważniejsze, bo nie tylko realnie rozrasta się, zabierając nam światło, ale pełni też kilka innych ról. Jest obiektem fascynacji, agresorem, materialną sceną zdarzeń, drogą, metaforą. Nie pamiętam, kiedy ojciec je posadził, w mojej świadomości ma więc zawsze całkiem konkretny rozmiar, sięga pierwszego piętra domu, w którym mieszkamy. Posadzone niebezpiecznie blisko ściany ma skłonność do szybkiego wzrostu, czy może: rośnie zadziwiająco szybko, każdego dnia jest zauważalnie wyższe i szersze, przyrastają mu odnogi, rozgałęziają się konary, pęcznieją zawiązki liści. Zawłaszcza podwórko, zasłania niebo. Muszę pamiętać, by jego gwałtowny przyrost skonfrontować z promieniem słońca wpadającym przez okno: kiedy napiszę, że drzewo sięgnęło naszego piętra i zasłoniło wszystkie okna, nikt nie uwierzy, że przez jego mocarne konary i ogromny pień mógł przedrzeć się choćby cieniutki promyk, a co dopiero jaskrawy promień, którego obecność w naszym mieszkaniu uczyniłem kulminacją opowieści. Węzłowe punkty opowiadania okazałyby się wykluczające. Wyszłoby na jaw, że nie panuję nad wspomnieniami, że nie staram się umocnić wyobraźni pamiętającej w kluczowych miejscach. Chyba że zdołałbym przekonać, że mimo niebywałego rozrostu drzewo nie zasłoniło okna w kuchni, położyło się cieniem niemal na całym naszym domu, z wyjątkiem kuchennego okna. Co przecież jest możliwe, możliwy jest prześwit między gałęziami. A może wystarczyłoby powiedzieć, że są rzeczy, których nie da się wytłumaczyć; zdarzają się, ponieważ przeczą logice. Rozrost drzewa postępuje nadzwyczaj szybko. Początkowo wszyscy udają, że nie ma w tym nic dziwnego, a może po prostu nie poruszamy tego tematu. Kiedy jednak przemożny cień zaczyna wdzierać się do mieszkania sąsiadów z dołu, przychodzą do nas i chcą rozmawiać z ojcem. Ojciec jest u siebie, pukam do niego, wychodzi niechętnie, półgębkiem mówi sąsiadom dzień dobry, ruchem ręki odsyła mnie do kuchni, wycofuję się powoli, tak żeby słyszeć jak najwięcej, musi rosnąć, z naciskiem na musi, dwukrotne nerwowe nie można, zniecierpliwione szepty, coś jakby obietnica, odroczenie sprawy, zamyka drzwi, wraca do siebie. Nie mam śmiałości pytać. Jak zawsze. Odwaga, zabrakło jej między nami. Drzewo jednak rośnie bez względu na to, czy zadam pytania. Kiedy ponownie przyjdą do nas, ojciec powtórzy zaklęcia, jeszcze utrzyma ich w ryzach, nie przekroczą progu, usłyszę delikatne, ale stanowcze: tylko ten, co posadził drzewo, może je wyciąć, na odchodne. Ale złość narasta. Kumuluje się w cieniu, jakim kładzie się na nas drzewo, z dnia na dzień wyższe, szersze, bezkresne. Wycięte w przeddzień odejścia ojca. Znów muszę rozbić dramaturgię. Kiedy postanowiłem odnaleźć miasto, którego zdjęcie było na pocztówce, uznałem, że rozpocznę podróż konarami drzewa. Mimo że zostało ścięte. Wciąż jednak się rozrastało. Przyśniło mi się, że mozolnie wspinam się po pniu, po konarach, drzewo mam pod nogami, jak szeroki gościniec, prosty, niekończący się dukt. Konary to przecznice, na końcu każdej przystanek: plac, nawet całe miasto. Na każdym przystanku poznaję innego człowieka, każdy przystanek ma inny kolor, co innego do powiedzenia. Próbowałem kontynuować wędrówkę na jawie, ale okazało się to niemożliwe. Ojciec zdążył załatwić ekipę, która pocięła drzewo na tysiąc kawałów, zebrała je i wrzuciła na kilka ciężarówek, i choć pozostawiono stertę pociętego w kloce drewna i połamanych konarów, nie sposób było z niego korzystać. Do dziś, kiedy jestem na końcu tej opowieści, resztki leżą pod naszym domem. Nikt nie zatroszczył się, by je pozbierać. Bierność jest jednym z bohaterów tej fikcji.

—————

Postanowiłem, że znajdę miasto, którego nazwę ojciec zapisał chwiejnym pismem na pocztówce. Miasto, które zwiedzałem w snach, miasto, jak teraz mi się zdaje, od początku do końca wzniesione ze słów, materii trwalszej niż kamień. Postanowiłem wbrew matce, i wbrew rozsądkowi, bo przecież miałem ważniejsze rzeczy do roboty, kilka rozgrzebanych spraw, niecierpiących zwłoki, kilka osób czekało, kilka zobowiązań trzymało mnie na miejscu. Nagle wszystko stało się mniej ważne. Tak jakby zdjęcie na pocztówce zagrało na mojej czułej strunie. Jakby wbrew obojętności, jaką miałem wobec ojca, to w gruncie rzeczy mało ciekawe zdjęcie ulicy, z pozoru zwyczajnej, a jednak mało podobnej do tych, które widziałem na żywo i na filmach, obudziło we mnie tęsknotę do czegoś odległego, odmiennego od monotonii życia tutaj, z matką. Być może miało znaczenie to, że przyglądałem się szerokiej, pełnej samochodów ulicy, słuchając muzyki. Podkład dźwiękowy odegrał tu chyba istotną rolę. Nasycił wyblakły, nieciekawy kadr, uwypuklił szczegóły, pogłębił perspektywę. Wobec ograniczeń słowa pisanego należałoby w tekście rozsiewać odsyłacze do konkretnych utworów muzycznych. Tym samym nadać tekstowi wymiar słyszalny, ułożyć ścieżkę dźwiękową, która dopełnia i komentuje tekst. Wystarczyłoby przecież raz po raz nieznacznie zakłócać tok narracji krótkim nawiasem z tytułem, (before end) czy (silent dailies), żeby zapisanym akapitom nadać nowy wymiar. Choć pewnie łatwiej byłoby zniechęcić czytelnika – muzyką, której nie lubi. Po jakimś czasie zacząłem dostrzegać drugi plan zdjęcia: narożną księgarnię, albumy na witrynie, ni to kota, ni to psa – też na witrynie. Przycupniętego. Wziąłem do ręki lupę i kiedy wodziłem nią wzdłuż i wszerz, objawił mi się inny, dość nieoczekiwany detal. Pośród wystawionych na widok tomów, wysmakowanych i monumentalnych, między dziełami zebranymi Piranesiego i grafikami Eschera dostrzegłem niewielką fotografię opartą o szybę. Dużo wysiłku kosztowało mnie rozpoznanie naszego domu, sylwetki pochylonej nad rozkopaną ziemią przed domem, małej sadzonki w ręku schylonego, znajomej marynarki.

—————

Kiedy próbuję opisać, zrekonstruować poszukiwanie ojca w mieście, którego nie ma, nieustannie towarzyszy mi poczucie, że to, co mam do napisania, zostało już napisane (jak i zostało napisane, że świadomość tego nas niszczy). Wciąż natykam się na opublikowane strony, które zamierzałem napisać. Tak jakby coś mnie powstrzymywało przed snuciem nikomu niepotrzebnej opowieści. Czuję, że „jestem tym, jestem tamtym / nabieram powietrza i staję się wszystkim, co widzę”. Przerażające? Wyzwalające? Z biurka ojca wyjąłem stosy zapisanych kartek, tysiące notatek, drobnym starannym drukiem: tu było jego życie, jego miasto. Za oknem rozrastało się drzewo, z dnia na dzień bardziej zaborcze, mocarne, wszechwładne. W jego pokoju nieustannie wzrastała chęć zapisania wszystkiego. Czy to rozrost drzewa stymulował zapał i żądzę ojca, czy też jego nieokiełznana obsesja przybrała materialny kształt w postaci przyrastających konarów?

—————

Nie mam pewności, że zapiski ojca, które pośpiesznie czytałem, jeszcze zanim odszedł, a które potem – po jego odejściu – czytałem uważniej, bez pośpiechu, świadczyły o ambitnym zamiarze zmieszczenia w książce całego świata. Być może wyczytałem z nich więcej, niż zawierały, być może to tylko moja dośpiewka, może był w nich jedynie impuls, który wyzwolił we mnie nienazwaną potrzebę, tak czy owak z pewnością daleko mi do kpienia z takiego zamiaru, bynajmniej, sam zacząłem myśleć o czymś podobnym, może (choć niekoniecznie) na mniejszą skalę, względem określonej dziedziny. Zastanawiałem się, czy próba opisania jednej rozległej dziedziny na kilkudziesięciu czy nawet kilkuset stronach (kilkaset zawsze zdawało mi się niedosiężną objętością) musi być skazana na porażkę. Czy może się udać próba zamknięcia między okładkami wielkiej historii motywów i wątków, tematów, którym współobecność nadaje nowe znaczenia, tworzy nieoczywiste konfiguracje. I pomyślałem, że ułomnym i wtórnym (czy zatem mało wartym?) sposobem jest sprowadzenie rozległej dziedziny do jednego jej elementu. Ot, choćby sprowadzenie historii literatury do jednej książki (której?), całego życia do jednej lub kilku scen, co Schwob zrobił z życiem Uccella, co z życiem Uccella uczynił Artaud, a z życiem Billy’ego Kida – Borges. Detal, w którym zmieściła się całość. Zuchwałość opowiadania, które skupia się na drobince piasku, by zobaczyć w niej wszechświat. Życie ujęte w jednym zdaniu, jak na holenderskich kalendarzach dołączanych do pisma „Platforum”. Świat zamknięty w co prawda nienaturalnie dużym, ale jednak pojedynczym drzewie.

—————

Nie wiem, ile dni minęło od odejścia ojca, zanim otworzyłem drzwi do jego pokoju i stanąłem na progu. Chłód i mrok. Jak chłód mojej matki, jak mrok wewnątrz mnie. O matce było do tej pory mało, jakbyśmy mieszkali we dwóch. A zatem teraz można rozbudować fabułę, wprowadzić nowe postaci. Babka śpiąca w kuchni. Może nawet żona, niewiele mówiąca, raczej gadatliwa, dzieci. Zarażam ich obłąkanymi monologami, którymi zakaził mnie i naznaczył ojciec. Ile miałbym lat? Nie jest to nieprawdopodobne: po ślubie zamieszkaliśmy u rodziców, co wpłynęło katastrofalnie na nasz młody, niedojrzały związek i musiało się skończyć drastycznie. Który ze scenariuszy wybrać? Matka kategorycznie zabroniła mi wchodzić do pokoju ojca. Nic nowego, od lat nie mogłem tam wchodzić, kiedy był w pracy; po zniknięciu ojca wchodzili tam tylko funkcjonariusze, jakby było to miejsce zbrodni. Kolejna pożyczka, częsty motyw: kuszące niedostępne pomieszczenie, kompulsywnie spenetrowane odsłania tajemnice. Kiedy postanowiłem, że ruszę w ślad za ojcem, pomyślałem, że muszę się do tego przygotować, przeszukać jego pokój. Wyczekać chwili, gdy matki nie będzie (po jego odejściu przesiadywała w domu częściej), obejrzeć, czym się zajmował (jeśli nie zabrał wszystkiego). Oprócz ciekawości, co ten zamknięty człowiek w sobie nosił, czym się otaczał, czym karmił, czym zatruwał i wypaczał umysł, kierowała mną chęć znalezienia wskazówek, gdzie go szukać. Zabawne, że ciekawość zakwitła po jego odejściu; zniknąwszy, stał się ciekawy.

—————

Kiedy próbuję opisać, zrekonstruować poszukiwanie ojca w mieście, którego nie ma, prześladuje mnie myśl, że nie przeczytałem bardzo wielu rzeczy, które mogłyby mi pomóc w zrozumieniu gnębiących mnie spraw. Nie natrafiłem na książki, które mówią o moich poszukiwaniach ojca w mieście, którego nie ma, a można by je tutaj po prostu cytować. Albo je przegapiłem. Może były nawet na wyciągnięcie ręki, ale coś mi je zasłoniło. Krótkowzroczność. Zajmuję się nie tyle szukaniem ojca, co wynajdywaniem własnych braków. Dociera to do mnie, kiedy wędrówka trwa już na dobre. Czy jestem pewien, że jego drobiazgowa pedantyczność względem mnie, albo obok mnie, kiedy jeszcze mieliśmy kontakt (patrzyliśmy na siebie, nie patrzyliśmy, mijaliśmy się w przedpokoju, długi czas nie mijaliśmy), mogła się do tego przyczynić? Że była główną przyczyną samooskarżania się i obwiniania innych? Nie jestem.

—————

Zdarzało się, że ojciec spędzał jedną noc poza domem, dwóch nigdy. Raz nawet natknąłem się na niego pośrodku takiej nocy. Wracałem do domu, płatek księżyca przypięty wysoko (zapewne wyżej niż czubek naszego drzewa, już wówczas niewidoczny), owal, który oświetlał poplątane konary, wszechwładnie zagarniające nasz dom, tulące go do snu, pragnące zadusić. Patrzyłem na drzewo, nie wiedząc, czy budzi we mnie strach, czy niechęć. Jego obecność, wciąż bardziej wymowna, dotąd mnie nie obchodziła, znosiłem ją biernie. Tej nocy najpierw wyczułem, a potem zobaczyłem ruch pośród konarów. Pół piętra nad naszymi oknami, nie wyżej. Sylwetka uczepiona gałęzi. Nie bez trudu szukająca oparcia, wreszcie mozolnie pnąca się wyżej i wyżej. Teraz, kiedy przypominam to sobie, przychodzą do mnie słowa zapisane przez ojca na pocztówce. I inne, podobne: „W kole początek i koniec jest wspólny”.

—————

Sylwetka zastyga wysoko nad dachem domu. Nie wiem, czy próbuje wypatrzyć coś na ciemnym niebie i ciemnej ziemi, w każdym razie patrzy to w górę, to w dół. Mija kilka minut i zaczyna powoli schodzić. Kiedy otwiera nasze okno i ostrożnie wchodzi do mieszkania, mam pewność, że to ojciec.

—————

W notatkach ojca znalazłem sporo cytatów z Diogenesa Laertiosa, przepisuję jeden: „[Heraklit] zmianę nazywa drogą w górę i w dół; dzięki niej powstaje świat. Ogień zgęszczony wilgotnieje, a zgnieciony zamienia się w wodę; następnie zgęstniała woda przekształca się w ziemię; to jest droga w dół. Z drugiej strony ziemia się roztapia i w ten sposób powstaje z niej woda, z wody zaś wszystko inne. Prawie wszystko sprowadza do wyziewów morskich; to jest droga w górę. Wyziewy powstają albo z ziemi, albo z morza; wyziewy morza są jasne i czyste, wyziewy ziemi – ciemne”. Droga w dół jest ciemna, droga w górę jasna. To ta sama droga. Dokądkolwiek uciekasz, nie uciekniesz nigdzie.

—————

Nie wiem, jak często ojciec wspinał się po drzewie, i jak wysoko docierał, zanim zaczynał schodzić. Nie wiem, czy za każdym razem wspinał się wyżej. Nie wiem też, jak długo przygotowywał się do odejścia. Nie wiem nawet, czy zamierzał odejść, pnąc się po konarach. Co tak czy owak zniweczył desperacką decyzją o wycięciu drzewa, nie mam pewności czym podyktowaną. Jego notatki rzucają na to światło i cień: bezradność wobec nieskończoności, podobna do tej, jaką poczułem, kiedy umarła matka, i dużo płonnych nadziei. Dziwnie jest jednak wyobrazić sobie, że w przerwach między długimi sesjami nad biurkiem, nad stosem papierów, rozłożonymi książkami, które pobieżnie kartkuje (ktoś, kto chce się dowiedzieć wszystkiego, może tylko w pośpiechu, napięciu i z niecierpliwością pobieżnie kartkować książki), dziwnie pomyśleć, że impulsem, by przerwać zapisywanie wszystkiego, co prowadzi wyżej czy niżej, jest delikatny powiew idący od na wpół uchylonego okna, od ogromnego pnia, który nakłania, żeby otworzyć okno, chwycić się drewna, żeby spróbować objąć niedający się objąć pień, mozolnie wspinać się ku górze, wyżej i wyżej, bo można tak wysoko, jak się tylko chce. Dziwnie jest wyobrazić sobie, że takie wędrówki mogły być codziennością, tuż obok nas, obok zwykłego życia, zamiast wspólnej kolacji czy kłótni na koniec dnia. Zamiast, i może dla naszego dobra. Choć nie ma dowodów, prócz zdawkowych (i może fikcyjnych) zapisków ojca, że każdego wieczoru odbywał taką wędrówkę, że podejmował w pół urwane próby dotarcia na samą górę, każdego wieczoru starając się wspiąć wyżej, wejść na kolejny konar, coraz niżej zostawić życie, z którym nie mógł sobie poradzić, którego nie mógł zaakceptować. I choć odkąd go przyłapałem na wspinaczce, nie starałem się go śledzić (może z kilkoma wyjątkami), a okna mojego pokoju wychodziły na drugą stronę, nie miał więc (chyba) naocznych świadków, lubię myśleć, że podejmował pionowe wędrówki regularnie. Nie wszystkie odnotowywał, ale po wielu został ślad, choćby pojedyncze, zapisane dla siebie (a może dla nas) zdanie. Lubię myśleć, że jego zamknięcie w pokoju, nad biurkiem – na które przystaliśmy bez słowa, przystała na to matka, która z dnia na dzień zdawała się coraz bardziej obojętna, z czym, niewykluczone, było jej dobrze, albo też przez co każdego dnia traciła coraz więcej sił – było zamknięciem pozornym, bo tuż za oknem biegła droga ewakuacyjna. Dzięki drzewu, które posadził. Które łączyło to, co pod ziemią, z tym, co na ziemi, a to, co na ziemi, z tym, co w niebie.

—————

Żywot Diogenesa Laertiosa był jednym z bardzo wielu rozpoczętych i, jak mi się zdaje, nieskończonych przedsięwzięć ojca. Zdawał sobie sprawę, że jego pomysły były wtórne, i albo od początku nie miał z tym problemu, albo stoczył ze sobą walkę i uznał, że nic na to nie poradzi. Tak czy owak, skrupulatnie odnotowywał źródła inspiracji. Ba, częścią swojej strategii uczynił ostentacyjne obnoszenie się z tymi, od których zapożyczał, co samo w sobie jest zapożyczeniem. Uwikłany w sieć cudzych słów kompulsywnie wynotowywał fragmenty. Fragmenty rozmawiały ze sobą, pasowały do siebie: jedne mniej, inne bardziej. Po jakimś czasie wciągnąłem się w to i zacząłem dostrzegać pewną nić przewodnią, czuć tętno zapisków. Coś, co w pierwszej chwili zdało mi się bezładną masą przytoczeń, zaczęło tworzyć spójną całość. Nie od razu, rzecz jasna, nie nachalnie, pozwalam sobie na uproszczenia. Być może to moje pragnienie znalezienia sensu, odkrycia ładu, a przez to wywyższenia zmyślności ojca, dowartościowania tego, co robił, scaliło cytaty. Nie mogę wykluczyć. Po wielu sesjach odbytych nad papierami ojca straciłem dystans. Trudno mi zrozumieć, dlaczego znalazłem w sobie chęć, by docenić to, co robił, skoro robił to w pewnym sensie przeciwko nam, obok nas i zamiast nas, czego nie rozumiałem, ale też nie starałem się zrozumieć. Ustawiłem się w roli odrzuconego, i może był w tym udział matki, która swoje odtrącenie podkreślała każdym gestem, miną i słowem, która więdła z dnia na dzień w poczuciu osamotnienia, której odbierał to, co przez lata próbowała ocalić, czyli elementarne poczucie godności. Zdaje mi się, że wędrówka matki w górę, dawno temu, była cicha i konsekwentna. Droga matki w dół – a rozpoczęła ją, kiedy ojciec się od nas odseparował – rozpaczliwa, pośpieszna, pełna ostentacyjnych gestów i głośnych wyrzekań. A mimo to wiele wskazuje, że była to ta sama droga.

—————

Nie można mu odmówić pracowitości. Osiem godzin przesiedzianych dzień w dzień w biurze, wiele godzin nad własnym biurkiem, wycieczki (choć nie mam pewności, że regularne) po konarach drzewa. Może nic dziwnego, że nie miał chęci i siły na rozmowy z nami. Może nic w tym dziwnego, mówiła matka, może niepotrzebnie szukam winy w sobie. Nie zaprzeczałem i nie przytakiwałem. Patrzyłem, jak ojciec wchodzi do domu, kiwa głową w moją stronę, idzie do łazienki, zamyka się w łazience, wychodzi z łazienki, zjesz obiad, słyszy, zjem, mówi, siada przy stole, co u was?, pyta, nie czeka na odpowiedź, a co u ciebie?, pyta matka, co się dzieje u ciebie?

—————

Przyznam, że przerasta mnie to, co sobie założyłem, chcąc opisać poszukiwania ojca. Uznałem, że powinienem szukać go na dwa sposoby, iść za nim równolegle dwiema drogami. Jedną jest pień. Po wycięciu drzewa stało się to możliwe tylko we śnie. Jak zapisał ojciec, „czasami rozwiązania trzeba szukać […] we śnie. Być może dlatego, że rozum jest tchórzliwy, nie potrafi wypełnić pustki między rzeczami”. Tchórzliwy, bo spętany regułami logiki? Druga droga to droga w głąb cytatów. Należałoby rozebrać wynotowane przez ojca zdania na czynniki pierwsze. A więc w jakiejś mierze przepisać jego notatki i spróbować ukazać ich myśl przewodnią. Obie drogi – mimo że świadczą o mojej bierności – są nazbyt mozolne i wymykają mi się z rąk. Przekonanie, że skoro nie mieliśmy dostępu do ojca prawdziwego, skoro zabrał nam swoją realną obecność, to jego prawdziwego życia trzeba szukać gdzieś poza nim, jest równie chybotliwe, jak przekonanie, że możliwa jest biografia wydestylowana z fikcji. Każda biografia jest po części urojona, z wyjątkiem tych urojonych w dużej mierze albo w całości. To jeden z refrenów notatek ojca. Gości w nich często Plutarch, który niczym malarz wnika w ludzkie rysy, odzwierciedlające ponoć duszę, a wielkie czyny zostawia innym. Świadomie ubarwia historię i dużą wagę przywiązuje do zabobonów. Jest Laertios, który był nikim więcej niż kopistą (tak przynajmniej sądził Nietzsche), cytował autorów niebudzących zaufania, ich prace pełne są domysłów, plotek, zmyśleń. Co przesuwa jego dzieło, bogate w rzetelne relacje i wiarygodne dokumenty, w stronę literatury pięknej. Laertios, którego być może nigdy nie było. Jest Vasari inkrustujący żywoty fikcyjnymi opowiastkami; wiele jego błędnych atrybucji i nieścisłych dat zdołano już wyprostować. Rzecz jasna, trzeba brać poprawkę, pisze ojciec, na dostępność źródeł, pomroki dziejów, trzeba pamiętać, że biografie pisano często dla innych celów niż prawda historyczna, a fantastyczność sylwetek niejednokrotnie była założeniem. Dalej ojciec wymienia nazwiska współczesnych, którzy bawią się gatunkiem i na modłę poprzedników, choć w innych celach, piszą swoje żywoty urojone. Mimo koncentracji ojca na tekstach ostentacyjnie i celowo fikcyjnych trudno mi się nie zgodzić z jego przekonaniem, że spoiwem każdej biografii jest pozbawiona tchórzliwości materia snu, domysłów, pragnień i zmyślenia. Podobnie jest z pamięcią, luki w niej zdają się uniemożliwiać tę opowieść, wystarczy jednak, że usłyszę muzykę, której słuchałem tego lub innego dnia, intensywniej niż kiedy indziej, w tych, a nie innych miejscach, by owe miejsca pojawiły się we mnie na powrót, wyraźne i bliskie, by ów czas powrócił, w pełnej jasności, na chwilę tylko, na czas trwania muzyki, może nawet krócej. W ten sposób (ursa major) przychodzą do mnie teraz chwile z odległej przeszłości, nad których niepamiętaniem mozoliłem się długo, pobudzone zapiskami ojca, muzyką, do której wracam. Wracają więc do mnie obłędne monologi ojca, monologi i wędrówki po mieszkaniu, w pobliżu mojego pokoju, tak żebym je słyszał, w pobliżu kuchni, tak żeby słyszała je matka. Próbowałem się na nie zamknąć, starałem od nich odseparować – na próżno, weszły mi pod skórę, w głowę, zdążyły mnie zatruć, i teraz, zakażony, choć tego bardzo nie chcę (nie chcę?), wygłaszam podobne monologi, kukiełka w łapach nieuchronnego.

—————

Kiedy stanąłem przed narożną księgarnią z pocztówki ojca, na witrynie rozpoznałem dzieła zebrane Piranesiego i grafiki Eschera, między nimi nie było jednak nawet pustego miejsca po zdjęciu. Deszcz nie zostawił na mnie suchej nitki, szybą spływały strumienie wody, kałuże zbierały się w załomach chodnika, w nierównościach płyt, księgarz był raczej milkliwy, nawet nie starał się udawać, że rozumie, co do niego mówię. Nie wiedziałem, o co mam pytać, ale kiedy w końcu postanowiłem pytać bez ogródek, kto ma dostęp do witryny, czy ktoś mógł bez pytania położyć obok albumów fotografię i o podobne niedorzeczności, nie pobudziłem go do żywszej reakcji. Patrzył na mnie wzrokiem, który był pusty i daleki. Przychodzi tu wiele osób, niewiele kupuje, ale sporo ogląda, to bardziej czytelnia niż księgarnia. Tyle mi powiedział, każdą frazę wycedził osobno, po długim interwale, w którym rozbłyski świateł migały za szybą, rozszczepiając ją na drobne. Za rogiem tłoczyły się samochody, w powolnym mokrym korowodzie, maska przy masce, owale twarzy, nienaturalnie puste spojrzenia, przeszywające rozmytą przestrzeń gdzieś obok mnie, jakbym nie stanowił przeszkody. Jakby moje najście nie mogło zakłócić ustalonego porządku. Mogłem iść w strugach wody samochodom naprzeciw, a i tak nie zmieniłyby powolnego rytmu przesuwania się, właściwego takiej pogodzie, albo tylko dlatego, by żaden detal nie umknął mojej uwadze. Z taką intensywnością szczegółu spotykałem się po raz pierwszy, z taką jaskrawością rzeczy pozornie nieistotnych. Docierała do mnie ich oczywistość, mimo że rozmywana deszczem, jakiej dotychczas nawet nie przeczuwałem. Narzucały mi się w całej znikomości, a zarazem w nieskończonej złożoności. W pudełku z kanapkami leżącym na przednim siedzeniu mogłem dostrzec tak wiele szczegółów, że prowadziły mnie one prosto do mieszkania tego, kto zrobił kanapki kilka godzin wcześniej, przestronnego mieszkania na poddaszu, o równo – przesadnie równo – stojących, gustownych meblach, mieszkania wypełnionego zapachem wanilii i migdałowych olejków, którego intensywność biegła prosto z łazienki, gdzie prysznic brała niepokojąca blondynka, za której mokrym ciałem okno wychodziło na podwórze pełne kocich zabaw, ujadań psa, pisków dziecka próbującego dogonić piłkę. I nagle pojawiały się starsze dzieci, potęgując dźwięki i kolory, dopadały piłkę, która już-już szybowała szerokim łukiem w kierunku mieszkania, wpadała do kuchni przez wpółotwarte okno, nawet nie muskając ramy, i lądowała na desce do krojenia, pełnej okruchów, których pośpieszna ręka nie zdołała zgarnąć, każdy zaś okruch nasycony był pohamowaną czułością lub niewypowiedzianym niedosytem nocy. Każdy centymetr mieszkania objawiał mi się w pozornej stateczności i skumulowanej pełni, w przeczuwanym rozprężeniu, zdolny eksplodować niczym bomba jądrowa. Pomyślałem, że to było coś, co musiało na dłużej zatrzymać ojca. Jego notatki są jakby nieustanną tęsknotą za intensywnością przeżycia, pełnią detalu, w którym ogniskuje się ogrom spraw ogólnych.

—————

To mogłaby być typowa powieść wędrówek: jej bohater, pisze Bachtin, nie ma pogłębionej charakterystyki, jak ja, nie stanowi centrum uwagi pisarza, jest jakby neutralną wielkością, która się przemieszcza i przeżywa rozmaite perypetie, dzięki czemu pisarz może w pogłębiony sposób ukazywać różnorodność świata. Jej bohater, twierdzi Bachtin, to odizolowana indywidualność; nie nawiązuje więzi społecznych, przemieszcza się po „sfragmentaryzowanym świecie kontrastów, kuriozów, niespodzianek i niedorzeczności”. Strach przed tym, że można być wszystkim, co się widzi, przed tym, że wszystko, co cię otacza, ma na ciebie przemożny i decydujący wpływ, podczas gdy ty nie masz wpływu na nic, czyni cię kukłą, narzędziem, za pomocą którego można dokonywać wnikliwej wiwisekcji świata. Przeziera przeze mnie pasja ojca, którą odkrywałem z wolna, która odsłaniała się przede mną stopniowo, wbrew mojemu przekonaniu, że ojciec jest małym, płaskim człowieczkiem, na smyczy swoich obsesji, pochłoniętym drobiazgami, które wyprowadzały go z równowagi. Czy jednak pasja, której ekranem się stałem, wymazała mój ogląd ojca, skróciła dystans do niego, mój niewypowiedziany i nie do wybaczenia żal (el tiempo de la revolución) za to, że zaszczepił w matce i we mnie rozpacz? Mam nadzieję, że tak. Mam nadzieję, że nie.

—————

Kiedy już przejrzałem wszystkie notatki ojca, kiedy mozolnie przekopałem się przez setki zapisków i cytatów, wszystko zaczęło mi się układać w całość. A przynajmniej bardzo tego chciałem. Dotarło do mnie, że nie było innej tęsknoty, jak ta zawarta w niespokojnym, pospiesznym dukcie pisma. Nie było innego pragnienia, jak nadanie rytmu zapisywanym słowom, pulsującym na powierzchni kartek, uporządkowanie i ułożenie ze sprzecznych myśli spójnej fabuły. A tym, co przeszkadzało ojcu, byliśmy my, daleko, tuż za drzwiami, milczący. Choć od dawna nawet nie patrzyliśmy w stronę jego pokoju. Przyzwyczajeni, że po milczącym obiedzie idzie do siebie, cicho siada nad biurkiem, zapala ciemne światło. W zasadzie to były tylko moje domysły, wysnute na podstawie kilku migawek, kilku wtargnięć w jego nieprzeniknioną przestrzeń, która już na progu stawiała opór, powietrze jakby gęstniało. Ojciec był autorem nienapisanej książki. A my, matka i ja, jego sumieniem. Które nieustannie wybijało go z rytmu. Musiał czuć naszą trudną obecność za drzwiami. Czy po lekturze jego zapisków stało się to dla mnie jasne? Nie wiem. Wolałbym, żeby ją czuł. Inna rzecz, czy chciałbym, żeby to przez nas nie udało mu się ułożyć notatek w powieść. Nie mam pewności. Pychą jest myśleć, że nie udało mu się przez nas. Że nasza daleka obecność była na tyle bliska, że musiał uciekać przed samym sobą za okno, do góry, po konarach drzewa.

—————

Wbrew obezwładniającej niemocy, która na mnie spada, kiedy pomyślę, że na przekór narastającej od wewnątrz bierności należy coś robić, wsiadam do pociągu. Na opustoszałej stacji, gdzie wszystko jest szare, a wolałbym, żeby było błękitne. Pociąg ma mnie zawieźć do miasta, którego nazwę ojciec zapisał na pocztówce. Kiedy pociąg rusza i widzę, że jest równie opustoszały i szary jak stacja, zaczynam iść w kierunku lokomotywy. Pchany jakimś impulsem, bez konkretnego celu. Idę wąskim korytarzem, po czym z wysiłkiem rozsuwam stawiające opór drzwi, przechodzę przez trzęsące się spojenia wagonów, spod których dudni umykająca ziemia, idę kolejnym korytarzem i rozsuwam drzwi, raz czy drugi zaglądam do przedziałów, nieliczne mają zaciągnięte firanki. Żaden nie wydaje mi się dostatecznie przyjazny, a zatem wciąż tylko rozsuwam drzwi. Z czasem wagony stają się przestronniejsze, nie ma już przedziałów, są za to obszerne, nienaturalnie szerokie wagony restauracyjne, ale bez stolików czy baru. Każdy jest nieskończenie długi i zaskakująco szeroki, i pusty, każdy przybliża mnie do miasta, którego nazwę ojciec zapisał na pocztówce. Tak przynajmniej mi się wydaje. Mam dość nieustannego rozsuwania drzwi i tego, że za oknem nie ma krajobrazów. Rozsuwam drzwi wagonu, którego ściany obito bordowym pluszem. Na jednej z nich wisi niewielki telewizor. Jest włączony i kiedy się do niego zbliżam, poznaję film, który właśnie leci. Po raz pierwszy się zatrzymuję i po raz kolejny oglądam scenę, w której Delbert Grady wyznaje, że musiał skarcić żonę i córki. Budzę się.

—————

„Dystans między światem myśli a człowiekiem zwyczajnym stale się zwiększał”. Ten cytat rozpoczyna serię zapisków ojca poświęconych Laertiosowi. Czytam go dziś w oderwaniu od dziejów filozofii, jako bezsilne i pełne rozpaczy wyznanie ojca. Przyznanie się przed samym sobą, że to, co go pociąga, i to, co go otacza, gwałtownie się rozjeżdża. Że próbując godzić dwie sfery życia, namacalną i wyobrażoną, ponosimy (nie tylko my sami) niewyobrażalną (wielką i nie do wyobrażenia) stratę. Idąc duktem zapisków ojca, trafiłem do miasta, które miał w sobie.

—————

Wysiadam z pociągu i idę pustą ulicą. Jedyne drzewo w zasięgu wzroku to nasze drzewo. Jego cień kładzie się na biurku, pożera go i pożre w całości, nim zdążę zabrać papiery. Kiedy tak idę ulicą, pojedyncze kartki uciekają mi spod nóg podrywane nagłymi podmuchami wiatru. Łomoczą okiennice tuż nad narożną księgarnią, do której trafiam niemal po omacku. Czy tutaj kończą się wszystkie gałęzie drzewa?, pytam księgarza, a on prowadzi mnie na zaplecze, idziemy wąskimi korytarzami, nieważne, gdzie się kończą, mówi, ważne, gdzie mają początek. Wchodzimy do uporządkowanego mieszkania, które – jak mi się zdaje – widzę nie pierwszy raz. Równo ustawione meble, lśniące i symetryczne, otwarte drzwi do łazienki, o które ociera się kot przypominający psa czy może pies łudząco podobny do kota. Widzę, jak spod prysznica wychodzi blondynka, lekkim krokiem, w którym zawarta jest świeżość poranka. Widzę jej zmierzwione włosy i ciężkie piersi, na których perlą się krople wody, a w każdej kropli, nawet najmniejszej, odbija się całe mieszkanie, całe mieszkanie w kropli wody, jak u Eschera, którego album wciąż stoi na witrynie księgarni. Znał pan mojego ojca?, pytam księgarza, ale nie odpowiada. Musiał tu być, mówię, musiał fotografować witrynę pańskiej księgarni, czy mógł pan nie zauważyć, że ktoś grzebie przy witrynie? Pokazuję mu pocztówkę. Mogłem nie zauważyć, zawiesza głos. Co jest na zdjęciu? Mój dom. I zalążek drzewa, które zaraz zasadzi ojciec. Drzewo będzie rosło i rosło, nie da się go powstrzymać. Zasłoni cały dom, odbierze sąsiadom światło i ciepło. Ojciec będzie odbywał wędrówki jego konarami, choć w ukryciu. A potem je zetnie i odejdzie od nas. A potem przyśle pocztówkę ze zdjęciem pańskiej witryny, na której stoi zdjęcie mojego domu i zalążka drzewa. Patrzę na księgarza. Nie zdradza zaciekawienia. A więc dało się to powiedzieć prosto i szybko. Jakby nigdy nic. Duża ulga.

[Źródła cytatów, parafraz i najbardziej bezczelnych zapożyczeń w kolejności występowania: nieznacznie zmodyfikowane zdanie z Czarnego mózgu Piranesiego Marguerite Yourcenar w przekładzie Jana Marii Kłoczowskiego; przeformułowana myśl z tekstu Michała Warchali Nieznośny bezkres fikcji („Literatura na Świecie” 7–8/2015); jedna czy dwie frazy z Jorge Luisa Borgesa; wolny przekład fragmentu wiersza Deft Jo Shapcott; pożyczka z eseju Stevena Millhausera The Ambition of the Short Story w nieznacznie zmienionym roboczym przekładzie Łukasza Witczaka; zdanie Heraklita z Efezu o kole za przekładem Marcina Podbielskiego; większy fragment z Heraklita przytoczony przez Diogenosa Laertiosa w Żywotach i poglądach słynnych filozofów w przekładzie Kazimierza Leśniaka; zdanie z opowiadania Rebus z tomu Piccoli equivoci senza importanza Antonia Tabucchiego w roboczym przekładzie Joanny Ugniewskiej; cytat z tomu Pogranicza twórczości słownej Michaiła Bachtina w przekładzie Danuty Ulickiej; zdanie ze wstępu Kazimierza Leśniaka do Żywotów i poglądów słynnych filozofów Diogenesa Laertiosa].



Kamil Piwowarski (ur. 1977) – od 2004 roku redaktor PIW-u, gdzie zajmuje się m.in. serią Proza Światowa. Od 2012 roku współpracuje z „Literaturą na Świecie”. Autor kilku nienapisanych książek, m.in. tomiku opowiadań Najlepiej spożyć przed końcem czy minipowieści Plujka burczało.