Nieskończoność to jak grzebień.
Grzebień.
Pierwszy i jedyny rząd.
Jakkolwiek obrócisz,
będzie prawdą, że to tylko przód
i przód.
Pierwszym rzędem dusza siedzi.
Nic wielkiego, odpoczynek od dłoni.
Patrzy na scenę. Może wbita
w piach.
Oparta o kamień.
W rzadkiej trawie, równej wzrostem.
I pierwszym, i jedynym ruchem jest spokój widza.
Tępymi, chudymi, wysokimi zębami
patrzy się bezboleśnie.
Błoga przewiewność widoku.
Paski świata to. Nie ludzie.
Nic bocznego. Dalekie wszystko.
Bezzębne niebo, wzdęte pismo
w krótkich pionach, słowik z żaglem,
przekwitająca dzika grusza spluwa białą falbanką,
za lekko,
piony są krzywe, chcą kołować
niemal intymnie, osobiście po sukni,
podwiewanej,
niby najcichszym pytaniem,
zawsze podwiniętym jak psi ogon,
i nie wiadomo, przed kim: po co żyję?
A oparciem nie jest lecący kamień,
umyślnie lub przypadkiem.
Dusza się nie uchyla. Jest.
Miej więcej uwagi.
Scena idzie.
Szeroka jesień, deski roześmiane kroplą, zbłąkaną
jak do ucha warga,
intensywnie niski koniec lata,
rumianym żółtym czołem najwyższa gałąź bije w ziemię,
syte pole, już niczego nie chce,
zasnąć,
losy, za ręce, rozdzielane,
los, chce mu się wyć.
Wstań. Idź.
Dusza idzie,
wyłącznie twoja,
i wiele czesze, wiele uruchamia,
z trawy wypędza wole ptasie,
ze zwartych drzew wyrywa cudze okno,
a w nim kamieniem jajo kwitnie,
a kamień jajem wielokrotnym,
uderzające blaski
wypukłe, a nie wychylone –
nie wypuścić błysku śmiałka, śmiałych czół,
to zasada szyby.
Za plecami było coś.
Cały los.
Z przodu indywidualna droga
nie ma jeszcze śladu – – –
prowadzi cię mgnienie – – –
i twoją twarzą łata szybę za szybą.
Stój. Popatrz głębiej wyżej niżej.
Nic nie zobaczysz, ale poczujesz.
Jak w kamieniu świński ryj
a hrabina w róży – tak to leży.
Skrojone na miarę.
I w zmienności widzialnej nie ulega zmianie.
Kiedy gwiazda krzesze się pod strugą deszczu
w betonie, i podskakuje kałuża,
i oczodół pod rynną podskakuje,
tamto leży.
Wewnętrzny krój.
Przygotowany na każdą porę.
Przewlekła sztywność,
wszystko wie, choć nic nie umie.
A jednak byłość i potencjalność to –
w najwyższej formie.
A to tylko przód
i przód.
tędy tryska wiatr, głowa i rower.
Jesteś duży ptak, co świszczy.
I ładny mocny gwóźdź, co ostro paruje,
jak z dzióbka czajnika w sam środek rozchylanego bukietu,
co mimo wszystko siecze.
Przez wieżowce drzew pobocza – gdy tak śmigasz,
to co jakiś czas któryś płonie.
Teraz łagodny kielich pochylasz – i popychasz twarzą.
Teraz przez las, co gałęziami neutralizuje posiekane słońce
(przez pejzaż z ognistymi gwiazdami –
jak z wyszczerzonych z butelek).
Tak, to wielka prawda:
twoje milczenie mogło się wygadać
jak we wnętrzu wiersza, błahego, o czymś pospolitym,
ale czutego żywcem
Wyjść z ludzkości,
nie wikłać się więcej w jej sprawy,
znaleźć skrawek wolnej Ziemi,
znaleźć Boga wolnego od ludzi,
albo polegać na Chrystusie prastarym,
który już ludzi raz z ludzkości wyrywał.
Nie potrzebować książek, aby zacząć dzień.
Nie potrzebować książek skontrolowanych.
Potrzebować książek,
które obsypią wolnością jak sierścią –
dobrze zakamuflują,
będą lekarstwem,
pożywieniem, snem, dniami,
brakiem policji każdego rodzaju,
partii, wojsk, urzędów, obozów,
i mieć w nich blisko stały pożar,
który tylko grzeje,
który powoduje coroczne owocowanie
kilku bliskich drzew.
Ożywać.
Czuć, że się uśmiechają kości.
Uśmiechniętymi kośćmi zatańczyć coś.
Wszystko uśmiechniętymi kośćmi tańczyć.
Nie, nie, nie powracać.
Widzisz, Marcel, no taki rodzaj akcji:
cała tęsknota,
jak to się mówi „za czymś lepszym”,
wyśmignięta w ucieczkę.
Być człowiekiem leśnym,
ocierać się o drzewa,
nie o ludzi.
Dżę (tak to zapisujesz) – krzyknął żołądek.
Właśnie że nie warknął.
Krzyknął.
Cisza krzyczy, co chce, skąd chce,
pełnym głosem,
bez dyplomacji,
i wymyśla słowa
czasem – jak to – uśmiechnięte,
i jak to – jakieś końsko-polskie.
Jest w nim ubogi nieboskłon.
Wbrew logice – krótki,
zadarty (z brodą),
a reszta to zmęczona dal
i inna prawda.
To nowoczesna dal – zawraca na wstępie.
Zmęczona ludźmi.
Bardzo.
Straszna.
Ludzie straszni. Straszą. Mają czym.
Więc nie masz celu.
Nie ma celu ręka, noga, związana z umysłem,
z odkryciem.
Nie masz celu.
Masz tylko narządy.
Żeńskie.
Żeńskie serce, żołądek,
i tak dalej.
Niczyje.
Coś krzyczą.
Bez haniebnego celu.
Zapiski 7 (sceniczne)
Znowu śnią mi się gotowe wiersze. Zapisuję je nocą. Ich formę trudno poddać procesowi dochodzenia do bieglejszego widzenia świata. Te teksty już mają odpowiednie oczy – tak uznaję. Kiedyś nazwałam śnione teksty bożymi wierszami, bo są archaiczne i bardzo dziko babskie, i niech ta nazwa będzie ich imieniem.
Muszę zrobić dygresję, która mi się zwiąże z bożymi wierszami. Wypisuję fenomenalne zdanie z Feuerbacha: „Prawdziwa filozofia polega na tym, aby tworzyć ludzi, nie książki”. I to: „Przyroda jest przeciwieństwem polityki”, bo ona to ład, a polityka to nieład. Obecnie to rosnący nieład. A wszędzie politycy się chwalą, że to chaos, dodając (dumnie?), że kontrolowany. Nie wiem, co by znaczyły drogi, ulice w chaosie, nawet kontrolowanym. Kto by kontrolował chaos na autostradzie, jak? A właściwie kto kontroluje ten głoszony chaos? A czym byłyby buty chaotyczne, choć kontrolowane? Automat frazesów – oto kim jest dziś człowiek. A czym byłaby ściana w chaosie, nawet kontrolowanym? Kontrola ma swoje granice. Ktoś kontroluje twoje granice. Kontroler kontroluje kontrolera i rośnie góra kontrolerów, kontrolujących kontrolerów, a wolni ludzie kłębią się w chaosie, bo gdzie, skoro kontroler siedzi na kontrolerze, a wszyscy razem wolnemu na karku? Podłogi w chaosie?! Palce w chaosie? I w ogóle życie w chaosie? Okno w chaosie? W nieładzie? Myśl w chaosie? Litery w chaosie?
Że Feuerbach uchodzi za komucha? Że propaguje komunizm? Ależ jego negacja negacji oznacza na przykład: negujesz Boga, żeby zanegować negację i do Boga wracasz. Rozwinął to potem Heidegger. Żaden z niego komuch. Wracasz do Boga lepszego, może rzadziej, może uznajesz Boga za punkt odniesienia, ale nie usuwasz z myślenia. Weźmy to tak: po zanegowaniu negacji, czyli negacji negacji, następuje powrót do Boga, ale na pewno nie do tego strasznego, ze Starego Testamentu. Na tym polega negacja negacji. A jego komunizm to Chrystusowość, gmina, wspólność ludzka. Chyba poza mną żadna baba nie czyta tak regularnie filozofów w ten sposób – żeby ich nie represjonować za mizoginię, żeby nie skreślać zdań fenomenalnych, nośnych, o rosnącym wprost znaczeniu, bo są w nich mizoginiczne momenty. Czytam ich, bo z nimi jest mi raźniej (docześnie). To nic, że potem nie mogę czytać opasłych ględzeń na tysiąc stron, uchodzących za literaturę – to dobrze.
Dobra. Wracam do moich bożych wierszy.
Al: Przecież to niesamowite, że w ten sposób otrzymujesz gotowe wiersze! Już przestań o Feuerbachu.
– Kończę lekturę Feuerbacha, a sam widzisz, jakie do dziś żywe są jego myśli, jak one rosną. We snach otrzymuję mnie samą w postaci tych bożych wierszy. Nie wiem, czy to niesamowite. Wiem, że jeśli wstrzymuję moje pisanie, to i tak ono się wysypie we śnie, wybudzi i muszę zapisać. Sen tworzy mi człowieka, nie książkę. A może dziś każda książka to powinien być człowiek? Jakież istoczące to zdanie Filozofa! Pisz ludzi, a nie książki! W poezji też tak musi być. Wyśniło mi się kilka wierszy w gotowej formie, ale to ja – ja sama sobie się wyśniłam. I ja samą siebie tutaj zapiszę – przeczytam ci siebie. Te teksty stanowią ład, jak w przyrodzie. Widzę przez nie również przyrodę jako część mnie samej, i odwrotnie. To nic, że mrówka czy róża gościły już w moich wierszach. Niech się znowu pojawią, bo muszą pokazać się po nowemu, bo zawsze się pokazują na ludzkiej drodze, bo to stałe, bliskie elementy.
Świątynia
Z góry, zewsząd jej oczy.
Strach, że wszystko widzą.
Twoją krzywdę i krzywdę przez ciebie.
Widzą wszystko, wszystko. Bezlitośnie.
I nie patrzą w oczy.
I siekąc, tnąc razami, chłodno z mocnego ukosa –
chwiej się, padnij, wstawaj! – siewca się sypnie przez człowieka.
Pajda, kromka dnia. Kromka, pajda czynu.
Kartka, kromka, listek pracy, karteluszek i karta olbrzymia
ciemnym bykiem na arenie, z wbitą w kark włócznią, do dna,
aż po straszną wstążkę, aj!
Epilogu jedwabna pieszczota.
Strach i straszność twoich oczu, świątynio, przecież moja,
nie daje mi się zebrać w poprzednią przyjemnie
nastrojoną całość, zestrojoną w myśl: tu, tu! Tu stoi
zebranie mego ciała i głowy.
Nie jestem przygotowana do spożycia jak bochen na stole,
maszynką świetnie skrojony – zgoda i protest równe sobie –
śliczna niemość, gładkim cięciem
spojrzeń ze szczytów wymuszona.
Jak się to potrąci,
to się nie poskłada.
I wystrzeli. I nie tak
wystrzeli,
za talerz talerzy lub wraz z talerzem
w głupi dół, co zawsze osób pełen, a niemy i płaski,
i ubity w gładkie grzbiety pięści czaszek.
Nieubłaganych pięści kaleczące bruzdy w boku.
To jak spokojnie wyjść i odejść?
A jak to lepiej ująć w słowa?
Al: Przecież to niesamowity tekst! Czytaj mi następne. Przecież to obezwładniający wiersz!
– Dobrze, czytam następne, te gotowe boże wiersze. Nie wiem, czy niesamowite. Zrodziły się same i są, jak same chcą. Pragnę, aby to była ich siła. Może ktoś uzna tak samo i byłaby to wytęskniona pełnia.
Małe bycie
Przerażona byciem wnętrznością owada.
Pod słoneczną plamą, która go barwi powabnie.
Śmiałość cofania się myślą – oto, co możesz.
Śmiałość. Śmiało wewnętrzny patyk. Delikatnej celności
bandaż na łebku. Długi drżący patyk. Żywy wstecz.
Chcesz tylko musnąć pałace
dzieciństwa, a przedtem namierzyć.
Wszystko było pałacem, z piasku i z nieba nad pałacem.
Niebo wystarczające dla dziecka – ogarniane, cieszące.
Powtórz z miłością: wszystko, co było, pałacem było.
I mrówka. I ona?
Chodząca, chodząca, więc niezmierzona.
Ciągnęła własnym ciałem nieskończone zarysy
fundamentu, i jej osobisty kąt prosty wtykał zapracowany
czub twarzy w czający się okrąg; nieruchomiała:
obezwładniały linie.
A niebo było doganianą ścianą.
Nieostrożna. Bo i po co zadzierać się lękiem, skoro rozkaz życia
to po kablu i w linijkę patrzeć.
I rozpędzić ślepe ramię. Jak twoje. Zatrzymane przez
twój stróżujący okrąg (w końcu zmyje falą, dokładną, niezrozumiałą).
A dla czarnej hutniczki, może to gmachówka albo otrupka,
niebezpieczeństwo jest za duże, zbyt ruchome, by ujrzeć
i uznać za sprawę w widoku. Ciężka ciemność buta,
dudni w ścieżki sztywna kokarda.
Ciężki kosmos samochodu, obca
planeta, nieskrętny śliski pysk, w kursie
kolizyjnym z kropką w naparstku.
Ciężkie czarne słońca, miotła i wiadro.
Wiadra ze zwierzęcą czerwienią.
Czerwień bez wiader, niczyja, ludzka.
Uspokój się tamtym patrzeniem: i ciebie było tyle, co czarnej małej,
i jej koleżanek.
Te kilka rzęs,
co ci spadły pod nogi – ty temu
nadajesz młodniejący (jakiż lekki) wyraz.
Al: Powalające.
– Naprawdę? To się cieszę. I wiersz mój się cieszy. Moje chcenie chcieć się cieszyć cieszy się. Zanim zacznę czytać następne, to ci jeszcze coś wyczytam z Feuerbacha: nazwy ludzi, które już w starożytnej Grecji brały się od tego, co jedzą. Wymienię ci tylko niektóre: rybojady, żółwiojady, strusiojady, korzeniojady, nasionojady, wszystkojady (mięsojady, na przykład lwojady), wężojady, chlebojady, ludojady, i wiele innych jadów. Dodajmy: bulbasze, czyli kartoflarze, wielkoruskie przezwisko Białorusinów – a jednak nie wyzwisko, skoro i u Filozofa mam to. Der Mensch ist, was er isst. Znasz te niemieckie słowa? Znasz, po co pytam. Człowiek jest tym, co je. Bogowie zaś pili ambrozję, bo to napój nieśmiertelnych. Ale brali też udział (niewidzialny, czuty, opisywany) w ucztach ludzi, i jedli, i pili. I to zdanie, słuchaj: „Z ludożercy staje się pożeracz ludu. A z pożeracza fasoli polityczny intrygant i denuncjator”. A jeszcze kto inny „pożera własne serce”, bo wiecznie w zgryzocie, zły i smutny, i to nie przenośnia, tylko fizjologia – trawi człowiek samego siebie, to „samojad” i „samożerca”. Jeszcze to, słuchaj, bo tu Filozof przestaje być nieuważny dla kobiety: „Dziecko spożywa własną matkę – jej krew, jej mleko”. Też o tym pisałam. Spożywałam matkę, do drugiego roku życia ssałam jej pierś, bo był powojenny głód i matka długo oddawała mi siebie. Dzieci z naszych białoruskich wiosek nad Świsłoczą długo po wojnie bywały głodne, bo tędy szedł główny front i palił wszystko. A wiersz, co. Wiersze to z pewnością ludzie, nie książki, bo wiersze się rodzą. Rodzi je sen, rodzi je jawa. Obróbka wiersza to jego wychowywanie. Wiersz trzeci, niewychowany, z lekką korektą:
Wszystko
Ręka, lżejsza niż motyl. A co jest ciężarem?
Myśl o tej lekkości. I bez krzyku noworodek stary.
Na starość wreszcie wszystko wiesz o starości.
Wszystko. To jest proste! Wszystko. Co, wszystko.
Wszystko.
Dzieciństwo i młodość nie wiedzą wszystkiego.
Co to jest – wszystko? Chwila jeszcze żywa. To takie proste.
I ciężar tego starca noworodka.
I ręka, lżejsza niż motyl.
W przypuszczeniu tak pomyślana. W chceniu marzenia: żywa.
I obok coś. Żywe.
Choćby bąble
po dotknięciu słońca – wciąż z daleka,
ale z tak bliska, jak nigdy nikt, i żadna ludzka maszyna; w sam blask
zanurzenie; i palcami ssać:
kwitnące palce. Dokonana dzika róża. Jej chłodne kulki.
Spełniona. Lite rumieńce. Skroplone idealnie mocno.
Kwiat rozebrany do kulistej krwi.
Jakie to lekkie przez samo piękno.
A choćby i to.
Choćby tylko to.
Ja ci tu czytam moje boże wiersze, jakby się nic nie stało, a się przecież stało, warunki wojenne, a czynsz w ciągu kilku miesięcy wzrósł o czterysta złotych, czyli choć wojny nie ma, to ona jest. W sklepie wszyscy się drą (dosłownie wszyscy): Oddajecie za bezcen cukier Ukrainie! Czy wojna, czy zaraza – jeden chuj!
Nie używam cukru.
Uśmiecham się, bo co więcej mogę? Nie powinnam się uśmiechać. Mam beznamiętny głupi uśmiech.
Pomiędzy Ukraińcami a naszymi mieszkańcami miasta nie ma już dialogu, mijają się obojętnie i z daleka. Wczoraj tak nie było. Były przynajmniej wzajemne uśmiechy. Teraz cicha wrogość, to się czuje. Wrogość narasta z obu stron. Niemiło. Źle. I to coraz odleglejsze mijanie się.
A ja tu z bożymi wierszami.
Al: Dobrze, że takie wiersze śnisz. Mówiłaś, że masz straszne sny. Przynajmniej we śnie masz normalność.
– Mam straszne sny, i chociaż te sypiące wierszami są normalne. Dziś śnił się nasz pisarz, Mariusz Sieniewicz, jako bokser w autokarze. Boksował bagaże na siedzeniach, żeby się zrobiło miejsce. Ciosy i bagaże się ściskają jak żywe istoty w dociskanym pudle. Ale te bagaże, pakunki, tryskały krwią. Wszystko było pokryte czerwonym kroplami. I natychmiast śniło mi się, że strzelam ze srebrnego pistoletu do UPA, i znowu tryska krew, i jest wszędzie. Rozpryskałam ją po ścianach i w powietrze, a jak się cieszyłam, że mam srebrny pistolet i celnie strzelam, jak kiedyś na szkoleniu na studiach. Wtedy celnie strzelałam i lubiłam to. I wojna była mi niestraszna. Wtedy młodzi marzyli o wojnie, żeby się wreszcie coś działo.
Al: Ale jednak sen tryska ci powalającymi wierszami. Czytaj.
– No to czytam, powiesz, jeśli w jakiej chwili cię zamęczę tym teatrem.
Wymyślony uchwyt
Trzymać się chwili. Nie mknąć. Wsiewam w skałę
czarną łąkę, mocniejszą od nocy wewnątrz skały,
wypatroszą ją moje dzikie kwiaty, będę miała pojazd
stojący, wyciągam dłoń, przetknę się przez dziurę
w wywołanej pustej skale, już się trzymam, już dziurę
w uchwyt skręcam, pięść mocna,
wsiądę.
Trzymać się chwili z roztartej na szkolnej tablicy
szyi żyrafiej – akurat temat Afryki dla dzieci, uniosę dłoń,
rozkudłam plamę w uchwyt, mam pojazd dla dzieci,
i dziecinnie w miejscu zawisnę.
Powołam się nieruchoma na wywołanej tablicy
i tyle co ona pod gąbką będę miała granicy.
Ten ruch: dosunięcie na skraj i do umytego domu powrót,
przed progi umyte.
Trzymać się chwili –trzymać się chmury.
Z byłości, z niczego, z teraz – mój pojazd.
Trzymam się zmykającej prawdy obrazu, ciągle stercząc
na tym samym przystanku Czasu.
Czas nie ma dla mnie pojazdów, co by wywiozły mnie
żywą w śmielej, w weselej żywą. Tylko chcę oślej
pewności, że zaciśnięta wzniesiona dłoń
miała sens, bo koiła, koiła od pięści do stóp.
Al: Niesamowite. Tak barwne sny miewali tylko surrealiści.
– Mam gorsze sny. Nie wiem, czy barwne, czy istoczące. W każdym razie podszyte rzeczywistością wojny. Na przykład blokowe mieszkanie Ewy mi się śni, a słuchaj jak: niosę jej koguta, bo ściana jej mieszkania wypadła od bombardowań, i ona teraz ma tam olbrzymią hodowlę kur, i one biegają po tej bezkresnej przestrzeni, która powstała w miejscu po ścianie. Mój kogut umie mówić, i kury Ewy też mówią. Kogut będzie zawiadamiał kury o bombardowaniu. Już wrzeszczy: Wy głupie kury, zapieprzać mi do schronu. I małpia ospa może was dopaść, wkładajcie namordniki. Nawet jastrząb pozaraża małpią ospą was, wy głupie kury, będziecie miały bąble w ślepiach. Ale kury Ewy nie chcą mego koguta. A idź ty w cholerę, drą się i podnoszą do lotu, a lecą jak ciężkie balerony. Potem spadają i pożerają je głodni ludzie. Łapię mego koguta, a on płacze: Tyle kur zginęło przeze mnie. I dodaje cicho po białorusku: Durnaja kuryca, tudy joj i daroha! I budzę się, zła na taki straszny sen.
Al: Nie taki straszny. Gotowy kawałek groteskowej prozy. Czytaj pozostałe boże wiersze, masz jeszcze?
– Mam. Czytam. A sen jednak groteskowo-straszny był. Powiązany ze straszną rzeczywistością.
Straszna cisza
Terkocze silnik zębów ze strachu jak z zimna.
Jakże głośne jest zamknięcie warg,
metaliczne pac!
jakby się rozpękły i zderzyły czołowo
kute szczęki świecznika z mosiądzu.
Jest we mnie ta cisza.
W niej dźwięczę sama sobie.
Bo za głośna impreza świata.
Bez gwarancji dalszego ciągu.
Bez celu innego niż: zabić!
Twój uśmiech mnie rani.
Nie współgra z bombą.
Współgra, ale nie dobroczynnie, nie zwycięsko.
Świat to bomba i strzępy.
Każdy uśmiech to wzmacnia.
To ta sama objętość.
– I szósty boży wiersz. Słuchasz?
Al: Słucham, i to bardzo. Czytaj.
Usychający wiersz
Przejrzystość świerku.
Wstępują poziomy – jak od linijki o szarpanych
brzegach – przyłożyć i wyrwać, i wyżej przyłożyć.
I poziomy zstępujące, ale to już moja robota –
kaskadujących po kolanach oczu.
Oczy mi co chwila na kolanach klęczą.
Ściekną i wstają.
Do słońca wstępują poziomy i rzedną.
Zażółcony to frak z żeber.
I w niebieskie przedziałki
Wstępuję.
I jeszcze raz.
To wspólne wejście, lecz zejście po ludzku samotne.
Al: Szkoda, że było tylko sześć twoich bożych wierszy. Takich wierszy nie ma na zawołanie, ot tak, pod ręką. Są coraz smutniejsze, choć nadal powalają.
– Sen obiecał mi, a raczej nakazał, zanotowanie ośmiu, dziewięciu wierszy, i mam jeszcze dwa:
I
Mijam moherowe berety
ostów, wzdęte jak prawdziwe,
beżowe, przydymione,
i fryzurę u stóp – pod pełny garnek
z dziurą w czaszce – wejście do gmachu pod ziemią –
dla robotnic ze skręconych w ósemkę owłosionych brodawek,
i bladą różę z pięciu płatków,
na oko z blachy, na dotyk z miodu, i chlap!
a nie – ta kropla wiruje jak szkliwo,
zdjęte z kościstego brzucha porzuconej lalki,
i siada na ząb, obnażony w uśmiechu
– osobista grawitacja:
sam ozdrowiał ząb,
i krótką dłoń słońca ściskającą w gwiaździstym kurczu
skarb z grudy piachu, chrupko lśniącą twarz
w najczarniejszym cienisku
ze zgubionej spódnicy największego drzewa,
grubego jak dom.
i jeszcze coś,
co jest dla mnie dobre.
I jest tak, jak mówię.
I wszystko widać z bliska.
Lśnienie
Grzebień słońca we włosach. I na twarzy.
I błyskawica kolanem w kosmyk, łaskawym.
I w pukiel oka pączkiem roześmianym wzdłuż,
z guzkami pocałunków, gliceryna;
Sama się czesze rozkudłana siwizna,
szczegół zasila szczegół, widzianym czyni,
i sam się czyni
z kosmosu,
i stwarza cud:
brak
okrucieństwa przemilczenia.
W oko, na bezmyślnym luzie, napływa olbrzymiejące kocie,
medal z tonią,
z rybą w pionie, całą na metalowy suwak,
pełznący lontem od łona do gwiazdki w czole.
I w przyjazne kucki w gardle moim zdrzemnął się odłamek.
Smakiem dla oczu jest to czesanie.
Ryba mała jak szparka w stalówce.
Duża, jak węgieł pocztowego budynku.
Ten. Czerwony. Warmiński. Wojewódzki.
Tęgi prosty włos. Czerwień. Wyzwolona ze ścian.
Wyzwolenie przyjemne. Abstrakcja. Żywa. Dla mnie.
Niby z nogi na nogę przestępują marszczenia.
Pieszczota retuszu. Ciasne bazgroły tną,
ale twarz nie kona.
Dzieje się sobie hipersfera
na tańczącej z ostrzami minie.
Jest coś trzeciego.
Siła.
Wiatr.
Kopniaki tchu: gardło, język, usta
tego lśnienia.
Al: Z tego wiersza nie wszystko zrozumiałem. Musiałbym w spokoju przeczytać.
– A nie tak wygląda kocie oko? Rybka w nim pionowa lśni. To opis dziania się włosów na twarzy. Takie różne lśnienia i kształty się dzieją na wietrze. Zmęczyłam cię tymi bożymi wierszami.
Al: Nie, tylko jednak trudne są, bo obrazy. Koniec?
– Jest jeszcze dziewiąty boży wiersz, zapisany w nocy, tak niewyraźnie, że go dokładnie nie odczytam. Nabazgrany w bardzo niewychowanej formie:
Pył
Odwrócone kolano, zgubione czy porzucone,
połówka melona, słoneczna.
Banalna kołyska, na niewypracowanym biegunie,
ale sprawna, pełna.
Śpi niemowlę ze zbornych pestek – ze zbornych,
choć zrobione pociskiem.
Każdy punkt ciągle jest dzieckiem.
Nic nie mów. To za małe. To oczu zabawka.
Mówię zabawką – i jest mi lżej, a to wielka sprawa.
W jednoramiennym kraulu liść,
ciało, żywe a sztywne, aż – wyjrzawszy z chusteczek –
łamie się w profilu.
I w tym samym kraulu wietrzne powietrze,
i pyłem ścina w krzyżu.
Siedzi tu oto pustka do pięt.
Ten sam szaleniec powraca milej – zwraca cenną
górę – głowę, pędem zadośćuczynienia.
Jak dobrobyt wzniecamy ten pył.
Al: Jednak powalające. Z dramatem jednak. I spokojnym obrazem. I znowu z dramatem. Chyba nieco je wychowałaś. Zbyt kunsztowna forma.
– Jednak się cieszę, że tak mówisz. Wychowywałam je w nocy, mając myśl napiętą do granic możliwości, ale nie było to męczące. Wynikało z wewnętrznego rozkazu. Więcej bożych wierszy na razie nie będzie. Świat tak strasznieje, że nawet śnić nie mogę. Oto egzystencja. Poraniona. Porażona. Z odrętwiałym językiem.
Al: Nie mów tak.
– A jak?
Coś z naszych pieśni w SCS, z twardym zapisem: Radujsia, Niewiesto nieniewiestnaja…
Wsiakoje jestiestwo Anhielskoje udiwisia wielikomu Twojeho woczełowieczenija diełu. Nieprystupnaho bo jako Boha zrasze wsiem prystupnaho czełowieka…
Tu mamy wykład filozofii w pigułce. Porzucamy strasznego Boga ze Starego Testamentu i mamy cierpiącego człowieka. Mamy Boga ukazanego jako człowieka. Bóg nieprzystępny, jak się mówi w pieśni, zmienia się w przystępnego, daleki w bliskiego, niewidzialny w widzialnego, abstrakcyjny w realnego.
Radujsia, Niewiesto nieniewiestnaja…
O wsiepietaja Mati, rożdszaja wsiech Swiatych Swiatiejszeje Słowo…
Mało mnie obchodzi, czy ktoś rozumie SCS, czy nie. Ja rozumiem. Nierozumienie SCS czyni nas słowiańskimi kalekami. Lubię prawosławie ze względu na liturgię, filozofię w pigułce, ze względu na piękno sztuki sakralnej, i lubię archaiczność SCS.
Jeśli mam przystać na Niewiestę nieniewiestną, to jedynie tak: jest to Mądrość, Słowo, jest to Sofia, Słowo. Mądrość jest obowiązkiem zarówno kobiety, jak mężczyzny. Mądrość jest równa mądrości. Nie ma ćwierćmądrości ani półmądrości. Ludzka mądrość na wojnę nie pozwoli! Jeśli mądrość do mądrości się przyłoży, żeńską do męskiej, i odwrotnie, to – wojny nie ma! Pierwsza jest ta żeńska mądrość we wczesnym chrześcijaństwie. Powiedzmy: męska jest albo wtórna, albo taka sama, czyli obecna jako Sofia. Żeńska tak samo. Albo to rozumiemy, albo nie.
Niewiesta nieniewiestnaja… Nie da się tego przetłumaczyć dokładnie. Może tak: kobieta niebędąca kobietą. „Kobieta niekobieca” to nie to samo, to spłycenie Sofii.
Niewiesta nieniewiestnaja: tu mamy odwrotny ruch w stosunku do zabrania Boga ze sfer teoretycznych, abstrakcyjnych i umieszczenia go w człowieku, i stworzenia go na nowo jako człowieka? Odwrotny? A ten odwrotny ruch wyjmuje z kobiety kobietę, pozbawia kobietę dziewięciu miesięcy ciąży, porodu, i w ogóle jej fizjologii, a przenosi ją do sfer teoretycznych, abstrakcyjnych, wyrywając z ludzkiego istnienia? Przekreśla dziewięć miesięcy ciąży, poród? Tak uważa Feuerbach. Niezupełnie tak jest. Feuerbach rozważa tylko zachodnie chrześcijaństwo, a najbardziej luteranizm. Żeńska fizjologia pojawia się w ikonografii Wschodu i Zachodu, ale przede wszystkim Wschodu. Matka karmiąca niemowlę piersią. I brzemienna, i rodząca. Rzecz w tym, że ikonografia Wschodu pozostaje abstrakcyjna – to malarstwo abstrakcyjne. Sakralne malarstwo Zachodu zawiera perspektywę, jest więc jakoby samym życiem, choć perspektywa nie odbiera mu dozy abstrakcji w ujmowaniu brzemiennej, rodzącej i karmiącej.
Jednak na wierzchu pozostaje ta nasza Niewiesta nieniewiestnaja: Mądrość, Sofia, Słowo. To sprawa filozoficzna. Szkoda byłoby zapomnieć.
Skąd się bierze napięcie pomiędzy Zachodem i Wschodem, i odwrotnie? Mamy to w pieśni (SCS), w pigułce:
Akafist: SŁADCZAJSZEMU G. N. IISUSU CHRYSTU!
Kondak 10: Spasti chotia mir, Wostocznoje wostokom, k tiomnomu zapadu jestiestwu naszemu pryszed, smiryłsia jesi do smierti. Tiemże prewozniesiesia imia Twoje pacze wsiakaho imienie, i od wsiech kolen niebiesnych i ziemnych słyszysz: Alliłuija.
Na globie, w przyrodzie zachód zachodzi, a wschód wschodzi. Religia tworzy psychikę, jak przyroda (czy może kosmos) tworzy jasność i ciemność. Psychika – również ta zbiorowa – jest silniejsza, niż by się wydawało. Nikt nie może zmienić zachodzenia zachodu i wschodzenia wschodu jako zjawisk optycznych. Zjawisko optyczne i powyższa pieśń wzajemnie się nakładają. Jeszcze do tego geografia: chrześcijaństwo przyszło ze Wschodu. No i takie mamy ujęcie duszy – jest w niej ciemny zachód i jasny wschód.
Jako polityczne zjawisko: Zachód wschodzi, a Wschód zachodzi? Powstaje polityczny podział na lepszy Zachód i gorszy Wschód? Ja tak ludzi nie dzielę. Globalna wiocha tak się dzieli wewnątrz siebie. Huhuha, nasza wojna dobra, wasza zła? A ja mam gdzieś tę huhuhę! Każda wojna jest wstrętna w globalnej wiosze! Wstrętna, obrzydliwa, mnoży niewinne ofiary! Putina mam gdzieś. I Bidena mam gdzieś. Wszystkich polityków mam gdzieś. Przeciwko nim miałam w tych zapiskach boże wiersze i straszne sny. Jakże niewiele i bezbronnie.
–
Jeliko otstojat wostocy od zapada, udalił jesi ot nas biezzakonija nasza.
–
Błażen muż, iże nie idie na sowiet nieczestiwych. Alliłuija.